Manuela Gretkowska: Spowiedź matki
Nie była młodą matką, a jednak błądziła. A może tak mają artyści, że przenoszą na dziecko swoją nadwrażliwość, niepokoje. Manuela Gretkowska przyznaje, gdyby dało się cofnąć czas, wychowałaby Polę inaczej. Na szczęście nie trzeba być matką doskonałą, wystarczy, że w relacji z dzieckiem kierujemy się... miłością.
Twój STYL: Kiedy ostatnio pomyślałaś: "Jako matka zrobiłam to, co należało"?
Manuela Gretkowska: - Podejmując decyzję, żeby zmienić córce szkołę i wreszcie wyjść z polskiego modelu edukacyjnego, który uważam za katastrofalny i opresyjny. Ale jeśli chodzi o wiele moich wcześniejszych decyzji macierzyńskich, nie jestem przekonana, że były dobre. Gdyby się dało, wymazałabym jakieś 80 procent tego, co robiłam.
Radykalna samokrytyka. Dlaczego?
- Bo wiem, że mądrą matką mogłabym być dopiero teraz. Osiemnaście lat temu, kiedy w wieku 37 lat urodziłam Polę, byłam tragiczną mieszanką narcyzmu, zalęknienia i braku doświadczenia - słaby przepis na macierzyństwo. Od pierwszych chwil nie tylko jej na świecie, ale i ciąży, projektowałam: co moja córka "musi mieć", co powinna robić, w czym będzie znakomita, czego ja dla niej chcę. Doprowadziłam to projektowanie do chorych rozmiarów. Gdy Pola skończyła dwa miesiące, odwiedziłam chińską ambasadę w Warszawie, szukając chińskiej niani, by moje dziecko nauczyło się języka bezwysiłkowo. Dziwię się, że policji nie wezwali.
Rodzice często uważają, że świat jest tak wymagający, że należy dziecko przygotować do walki o sukces.
- I ja też długo żyłam w przekonaniu, że muszę sterować rozwojem Poli, żeby było jej łatwiej. Gdy miała trzy lata, na Boże Narodzenie daliśmy jej tyle prezentów od całej rodziny, że patrząc na górę przedmiotów pod choinką, rozpłakała się z tego nadmiaru. Dziś wiem, że dziecko nie może tyle dostawać, bo to je rozstraja nerwowo. Na tym moje wpadki się nie kończą. Kiedy była w przedszkolu, przysięgliśmy jej z Piotrem (psychoterapeuta Piotr Pietucha, mąż Manueli Gretkowskiej - przyp. red.), że nigdy się nie rozstaniemy. Że nasza rodzina się nie rozpadnie, choćby nie wiem co. Zrobiłam to, bo niemal wszyscy rodzice dzieci w jej grupie się rozwodzili. A ja chciałam, żeby moja córka miała "wspaniały dom".
Chciałaś dać dziecku poczucie bezpieczeństwa, gdzie tu błąd?
- Takich deklaracji nie wolno dziecku składać, bo ich dotrzymanie może się okazać nierealne. Życia nie da się zakląć zapewnieniami. Związek jest nieprzewidywalnym procesem i nasza rodzina tego boleśnie doświadczyła. Gdy Pola była w piątej klasie, doszliśmy z Piotrem do ściany, nawet rozstaliśmy się na rok. Rozwodu nie wzięliśmy, bo wtedy jeszcze żyliśmy bez ślubu. Pobraliśmy się dopiero po tym kryzysie. Mądrzejsza o wiedzę z tamtej sytuacji, nie idealizowałabym, że tatuś z mamusią będą ze sobą do grobowej deski. Gdybym miała dziś doradzić coś tamtej sobie, powiedziałabym: "Nie dawaj dziecku gotowych recept na życie", bo dawałam ich tragicznie dużo. A większość była podszyta lękiem.
Boisz się, że zarażałaś nim córkę?
- Ja to niestety wiem. W kółko powtarzałam, wierząc, że w ten sposób pomagam jej stać się silną osobą, która poradzi sobie w życiu: "Musisz zrobić to i to, nauczyć się tego, bo jak się nie nauczysz, nie zdasz matury, nie dostaniesz dobrej pracy...". Kiedy Pola nie odrobiła zadania domowego, przedstawiałam jej czarną wizję życia aż do emerytury. Koszmar i absurd! Prosta droga, by odebrać dziecku wiarę w siebie.
Rodzice nie mają poczucia bezpieczeństwa i zarażają tym dzieci. Moje też słyszały katastroficzne przepowiednie i również tego żałuję.
- To jest dziś norma wśród rodziców z polskiej klasy średniej, która żyje w lęku przed utratą statusu, pracy, materialnym krachem. Nasze pokolenie nie wierzy w siebie, bo dostaliśmy wiele rzeczy fuksem. Po ’89 roku robiło się z dnia na dzień karierę i pieniądze. Ale sukces nie był ugruntowany. Wszystko przyszło do nas nagle, a coś, co przychodzi gwałtownie, może szybko zniknąć. Jesteśmy podszyci lękiem, że ani na chwilę nie można odpuścić, bo wszystko się straci, i płacimy za to sporą cenę. Nasze dzieci też.
Co zrobiłaś, kiedy sobie tę pułapkę uświadomiłaś?
- Gdy dotarło do mnie, że Polska klasa średnia powinna udać się na zbiorowy detoks, sama go sobie zafundowałam i pojechałam z Polą do San Francisco. Tam na uniwersytecie w Berkeley zetknęłam się ze zjawiskiem określanym jako "Berkeley mama". To wyluzowana kobieta, która pali marihuanę, czyta książki, śpiewa, studiuje i dobrze się bawi, a jej dziecko gdzieś tam chodzi obok i jest szczęśliwe. Wokół inne dzieciaki, psy, koty... wszyscy uśmiechnięci, nikt się nie spieszy. Ten obraz w matkach Polkach może wzbudzić oburzenie, ale dla mnie było ważne, że dzieci wychowywane w takim systemie są rozluźnione, spokojne. Pola wspominała pobyt w USA jako fantastyczny czas i tęskni do tego. Mimo braku znajomości angielskiego, co zresztą szybko nadrobiła, w tamtej szkole z zahukanej dziewczynki zmieniła się w prymuskę przewodzącą klasie. Została szefową "klanu córek emigrantów". "Mamo, ja tak lubię chodzić do szkoły" - usłyszałam od niej pierwszy i ostatni raz. Ale po roku przyjechałyśmy do Polski. Co oznaczało, że ona wróciła do polskiej szkoły, a ja do swoich lęków o jej przyszłość.
To doświadczenie zmieniło Polę, ale ciebie chyba też. Odpuściłaś? Zrezygnowałaś z wychowania wyjątkowego dziecka?
- Wiele zrozumiałam. Tamta szkoła była nastawiona na zauważanie talentów dzieci, na dowartościowanie ich oryginalności, wspieranie zainteresowań. Dawała wolność, przestrzeń do rozwoju. Gdy klasówka poszła źle, nauczyciele uznawali, że "słabo nauczyli", i spokojnie powtarzali materiał, aż dzieci zaczynały rozumieć. Przeciwieństwo tego, na czym opiera się polska szkoła: wymagania, krytyka, straszenie, rywalizacja, karanie ocenami, brak zrozumienia, że dziecko na błędach może się uczyć, a do tego tolerancja dla przemocy - psychicznej i fizycznej. Cierpię, gdy uświadamiam sobie, że nie umiałam ochronić Poli przed takimi doświadczeniami, choć wydawało mi się, że wybieram dla niej świetne szkoły, z rekomendacjami. Czuję wściekłość na myśl, że córka była w szkole bita przez koleżankę, i to w pierwszej klasie podstawówki. Że matematyk wykręcił jej rękę, bo nie umiała rozwiązać zadania, że spędziła część dzieciństwa w klasie, w której dzieci terroryzował agresywny chłopiec.
Jak reagowałaś, gdy to się działo?
- Interweniowałam, ale czułam, że nie zmienię systemu w pojedynkę. Że nie wytłumaczę nic matce przemocowej dziewczynki, bo ta kobieta sama jest przemocowa i wspiera "siłę" swojego dziecka. Że nie zmienię szkoły, gdzie lekarstwem na agresywnego chłopca w klasie jest... wysłanie dziewczynek na psychoterapię, żeby sobie lepiej radziły z serwowaną im w szkole traumą. W efekcie zmieniałam Poli często szkoły, prywatne, państwowe. Aż poprosiła: mamo nie mów nikomu, w ilu szkołach byłam, bo pomyślą, że jestem narkomanką. Otwarcie z nią o wszystkim rozmawiałam. Te rozmowy są czymś, czego bym akurat z mojego macierzyństwa nie wymazywała. Żeby obronić Polę, tłumaczyliśmy jej z Piotrem, skąd się bierze patologia. Że jej koleżanki uwodzą agresywnego chłopca, by uniknąć jego ataków - to ich metoda na przeżycie w toksycznej sytuacji itp. Uświadamialiśmy jej, co stoi za toksycznymi zachowaniami ludzi. Tych rozmów było tyle, że ona czasem już nie chciała słuchać. Ale dziś Pola ma 18 lat i świetną intuicję do ludzi. Dla mnie ważne jest, że nie pozwala siebie psychicznie krzywdzić. Jednym z moich lęków było, że moja córka wejdzie w toksyczny związek. A ona przychodzi do mnie i dojrzale mówi o chłopakach, a jeśli coś jest nie tak, od razu to widzi. Toksyczność w ludziach i relacjach jest dla niej czytelna.
Masz żal do siebie o nadmiar ambicji wychowawczej, ale też dałaś córce coś cennego: obecność i zrozumienie.
- My z Piotrem mamy inną historię niż większość rodziców jej koleżanek. Nie jesteśmy pracownikami korporacji ani urzędnikami. Jestem artystką, Piotr ma wolny zawód, to oznacza inny rytm życia. Pola od urodzenia miała dwoje rodziców na wyciągnięcie ręki, nigdy nie zostawiłam jej z nianią. Wychodziła do szkoły - byłam w domu, wracała - nadal tam byłam. Długo była przekonana, że skoro jej matka nie chodzi do pracy, to znaczy, że jest bezrobotna. Pisarka to dla niej nie był zawód. Jak miała z pięć lat i snuła plany, kim będzie, stwierdziła, że jeśli nic jej w życiu nie wyjdzie, zostanie pisarką.
Obawiałaś się o swój autorytet?
- Byłam zachwycona, że nie straumatyzowałam jej "wielkością mamusi", co robi wielu artystów. I modliłam się, żeby nie została artystką, bo szansa na sukces w tych profesjach jest taka jak w totolotku. Inną dobrą rzeczą było pozwolenie Poli na decydowanie o sobie. Dziś uważa się, że dziecko zostawione na pół minuty bez zabawek, komputera, "zajęć rozwijających" marnuje swój potencjał. A Polcia nie chciała chodzić na żadne zajęcia pozalekcyjne, balety, flety, języki. Uczyła się gry na pianinie, bo chciała. I też przerwała, kiedy chciała. Żałuje, ale to był jej wybór. Nietypowość naszego domu polega na tym, że my jej na wiele pozwalaliśmy. Pojechała w liceum na wycieczkę z koleżankami do Krakowa i obcięła sobie włosy? Okej, nie ma problemu. Chciała malować przez trzy dni na ścianach w swoim pokoju jakieś figury? W porządku!
Nietypowym doświadczeniem było dla niej również to, że jako dziecko jeździła ze mną na zjazdy Partii Kobiet i oglądała matkę przemawiającą na wiecach. Po czasie dotarło do mnie, że sytuacja, gdy przemawiałam na podium, a tłum ludzi słuchał, była dla niej trudna. Potem próbowała walczyć ze mną o dominację w domu, by pokazać, że też jest ważna i też ma coś do powiedzenia, nie tylko ta stojąca na piedestale matka. Może dlatego faza buntu mojej córki zaczęła się w wieku lat trzech i trwa do dziś? Pola zawsze chce postawić na swoim, być oryginalna.
To komfort dla dziecka, gdy rodzice pozwalają na bunt, nie grają roli wszystkowiedzącej wyroczni.
- Pola zawsze mogła zadać pytanie na każdy temat: seks, polityka, używki, cokolwiek, i dostawała uczciwą, wyczerpującą odpowiedź. Piotr jest byłym narkomanem, alkoholikiem. Nie ukrywaliśmy tego przed nią. Często mówił jej, jakie to głupie i beznadziejne oddać swoją wolność używkom.
Jaki jest efekt waszej otwartości?
- Pola ma ugruntowaną wiedzę na temat alkoholizmu, narkotyków i środków poszerzających świadomość. Wiem, że próbowała różnych rzeczy, ale dziś nie pali, nie pije, nie sięga po żadne "ulepszacze rzeczywistości", choć nastolatki robią to masowo. To akurat nam jako rodzicom wyszło.
A jak w domu Manueli Gretkowskiej wyglądały rozmowy o seksie?
- To nie były żadne specjalne seanse: "Córko, posłuchaj, bo teraz będę cię uświadamiać...". Pola od dzieciństwa słyszała, że seks to ludzka rzecz. Zadawała pytania wprost, a ja spokojnie wyjaśniałam. Gdy była jeszcze w podstawówce, oglądałyśmy mocno nieprzyzwoity serial Californication, nasz ulubiony również dlatego, że to opowieść o relacji jedynaczki z niełatwymi rodzicami. Podsuwałam jej książki. Nie było tabu.
Macierzyństwo skłoniło cię do przekraczania własnych barier? Ja, nim zostałam matką, mdlałam na zastrzykach. Do dnia, gdy córka musiała dostawać zastrzyk dwa razy dziennie. Robiłam je sama i... żadnych omdleń!
- Macierzyństwo to egzamin z życia, największy chyba. Ja też doświadczyłam wielu takich "przekroczeń". Dla nikogo tak się fizycznie nie poświęciłam jak dla córki. Przez dwa lata żadna moja noc nie była przespana. Codzienne wnosiłam ją na rękach na któreś tam piętro, czasem kilkakrotnie. Nie miałam podobnych wyzwań wcześniej. Nie wiedziałam, że mam tyle siły. Ale największe było odkrycie, że dla dziecka jestem gotowa na wszystko. Pewnego dnia dotarło do mnie, że gdyby Pola umarła, tobym się zabiła. Gdy miała trzy miesiące, zostawiliśmy ją w nosidełku na stole i ona z tego stołu spadła. Mogła się zabić, mogła sobie uszkodzić mózg... Zanim się wyjaśniło, że wszystko jest w porządku, trafiła na obserwację do szpitala. I ja w tym czasie poczułam, że jestem gotowa zrobić dla niej absolutnie wszystko. Gdyby trzeba było, oddałabym jej każdy narząd, włącznie z sercem. Umarłabym, żeby ona mogła żyć. Umarłabym, żeby się nią opiekować w zaświatach, takie miałam myśli. Poczułam niewiarygodną namacalną siłę macierzyńskiego instynktu. Tego nikt nie zrozumie, kto przez podobne doświadczenie nie przeszedł.
Macierzyństwo to ważny temat twoich książek. W Europejce wyznałaś, że karmiąc córkę butelką, miałaś wrażenie, że unosi się nad nią zapach jej osobowości, że wiesz, jaką będzie kobietą w dorosłym życiu.
- Może miałam intuicję, może pewność jasnowidzenia... ona była niemowlęciem, nic nie mówiła, a ja już ją widziałam jako osobę, jakbym patrzyła na jej ducha z przyszłości. I dziś, gdy jest młodą kobietą, wiem, że tamte przeczucia były trafne. Jest taka, jaką ją wtedy czułam: szydercza, śmieszna, mocna, a jednocześnie delikatna. Nie wymyśliłam tego. To jedno z najgłębszych doświadczeń mojego życia.
Jaki jest wasz "zbiór wspólny"?
- Podróże, muzyka, filmy, chodzenie po górach. Mamy naszą ukochaną Dolinę Kościeliską i zwyczaj, żeby z niej wyruszać i zdobywać to, to i to. Powolutku. W takim tempie, na jakie mamy ochotę. Dwójkowe wyjazdy matka-córka. Mamy książkę Mistrz i Małgorzata. Kilka wspólnych seriali - o Californication wspominałam, ale lubimy też Małe kłamstewka. Ostatnio Pola wprowadza mnie w swój świat, czasem wyciąga do kina na filmy, które sama wyszukuje. Czasem widzę ją też w swoich ciuchach, zabiera ubrania i mnie, i Piotrowi. Śmiejemy się, bo u nas wszyscy chodzą we wszystkim. A szczególnie atrakcyjny ciuch nazywamy "sweterkiem miesiąca". Wygląd Poli był zawsze dla mnie idealny, więc ona Piotra pyta, czy w czymś jej dobrze, bo "mamie wszystko się podoba".
Czyta twoje książki?
- Nie.
Dlaczego?
- Mówi, że czytając moje teksty, słyszy mój głos w głowie. A nie chce, i wcale się jej nie dziwię. Matki ma po kokardę w domu, po co jej w lekturach? O treści moich książek dowiaduje się od znajomych. Ostatnio powiedziała, że koleżanka z klasy w jeden wieczór przeczytała moją książkę Trudno z miłości się podnieść i że jej się podobało. Ta dziewczyna powiedziała też Poli: "Wiesz, że twoja matka wszystko brała?".
Jak zareagowałaś?
- Przyznałam: "Pola, przecież ty wiesz wszystko". Nie idealizuję siebie w jej oczach, nigdy tego nie robiłam. Tłumaczę moje decyzje, wybory. Brałam dla poszerzenia świadomości, nie dla jej utraty. Teraz jestem abstynentką, ale kiedy Pola miała 10 lat, zaszalałam, kupując małą buteleczkę do kina, żeby obejrzeć "na rumie" Piratów z Karaibów. Pewnie pociągnęłabym dwa razy i by mnie zemdliło, ale nie doszło do tego, bo Pola, gdy podeszłyśmy do bileterów, krzyknęła: "Moja mama ma alkohol w torbie! Proszę jej zabrać". Wyszłam na pijaczkę, choć prawie nie piłam ani wtedy, ani przedtem. Ale ona po naszych rozmowach o używkach uważała, że kieliszek wina wypity przy dziecku to alkoholizm. To uboczny skutek naszych umoralniających opowieści.
Matka artystka ma tę zaletę, że może być ciągle obecna. Ale dzieci czasem chcą mieć mamę zwyczajną: nauczycielkę, księgową. Czułaś to czasem?
- Jasne. Polę denerwuje, że jestem ekscentryczna, że zagaduję obcych ludzi, że przekraczam konwencjonalne granice. Nie ułatwiam jej życia (śmiech) i czasem robię "numery". Ostatnio na zakupach w sklepie z przecenionymi markowymi ciuchami zabawiłam się w fashionistkę wariatkę. Wzięłam do ręki ciuch i na cały sklep wydarłam się: "Lagerfeld! Dior!!!". A ona ze wstydu uciekła. Niektóre moje żarty są dla niej trudne do przyjęcia.
Masz lęk przed syndromem pustego gniazda? Że twoje jedyne dziecko, już dorosłe, w każdej chwili może wyfrunąć i już zawsze będzie tylko na odległość?
- Nie, przeciwnie. To będzie dowód, że wychowaliśmy samodzielną kobietę i że radzi sobie w życiu. Kocham ją. Ona jest moją radością, na pewno. Kiedy wyjeżdża, to po iluś tam dniach brakuje mi jej, jej szyderstw, poczucia humoru, pomysłów. Ale trudno mi sobie wyobrazić, że Pola zostaje z nami jako dorosła kobieta. To byłoby nienormalne. Musi mieć swój świat. Niech się zakocha, daj Boże szczęśliwie, niech zamieszka samodzielnie, niech doświadcza swojej wolności, podejmuje własne wybory. Jak to się zadzieje, będę szczęśliwa.
Rozmawiała: Anna Jasińska
Twój STYL 11/2019