Maria Pakulnis: Już nie musi być idealnie
Gdzie się podziała Maria Pakulnis? Przez dłuższy czas nie słyszeliśmy o jej nowych filmach i rolach teatralnych. „Zrozumiałam, zaakceptowałam i uśmiechnęłam się. Dzięki temu mogę żyć z wdzięcznością‟, mówi dziś.
Jej naturę widać na pierwszy rzut oka: krucha, delikatna, uśmiecha się dziewczęco, ale patrzy przenikliwie. A kiedy zaczyna mówić, gestykuluje, zapala się i ekscytuje.
- Ludzie uważają mnie za osobę emocjonalną i trochę dziwną, ale mam to gdzieś - śmieje się. - Ta wrażliwość mi służy, bo dzięki niej umiem trafić do drugiego człowieka: wzruszyć go, rozśmieszyć i zaciekawić - mówi z uśmiechem, bije od niej energia.
Po kręconych schodach prowadzących do teatralnej garderoby wbiegła szybko i lekko. Po naszej rozmowie będzie przeobrażała się z pani do sprzątania w wampa w farsie Edwarda Taylora "Żona potrzebna od zaraz" i znowu wywoła salwy śmiechu na widowni w warszawskim Teatrze Komedia. Wczoraj wróciła ze spektaklu wyjazdowego, a jutro ma zdjęcia do serialu o Agnieszce Osieckiej.
- Dzisiaj ludzie są tacy racjonalni! A ja zawsze zwracałam uwagę na znaki, sny i kierowałam się intuicją. Bliskie jest mi to, o czym mówiła Olga Tokarczuk podczas mowy noblowskiej, którą wszyscy powinni wysłuchać uważnie - dodaje. Nie mam wątpliwości, Maria Pakulnis jest osobą, która wie, jak sprawić, żeby "imbryk zaczął mówić".
Agnieszka i poziomki
Rola w serialu "Osiecka" jest teraz dla niej najważniejsza. - Kiedy dowiedziałam się, że mam zagrać Marię, matkę Agnieszki, zatkało mnie ze szczęścia. Wszystkie wspomnienia wróciły. Poznałam Agnieszkę w latach 80., miałam 26 lat. To był mój trzeci sezon w teatrze. Mój mąż, Krzysztof Zaleski, reżyserował spektakl "Niech no tylko zakwitną jabłonie" z jej piosenkami.
Najpierw przesiadywaliśmy w kuchni i jedząc zupę, rozmawialiśmy o szczegółach przedstawienia. Potem zaczęły się nasze spotkania i babskie rozmowy, mimo że byłam od niej dużo młodsza. Zapadła mi głęboko w serce. Była dla mnie dobra, czuła. Nie potrzebowałyśmy dużo słów - wspomina aktorka. Jak wtedy, kiedy Osiecka znienacka zaproponowała wyjazd nad morze. Jest po sezonie, puste plaże. Spacerują, rozmawiają, ale najczęściej leżą na plaży i milczą.
W hotelu Agnieszka nagle przynosi, nie wiadomo skąd, poziomki w kryształowych pucharkach. Jedzą je, siedząc na podłodze. Następnego dnia wracają do Warszawy. Takie nagłe wypady zdarzały im się częściej. Czasem na spacer na łąki, czasem do stadniny koni.
- Kiedyś przyniosła mi tekst. Chciała, żebym go zaśpiewała. Miałam wtedy mnóstwo zajęć: teatr, film. Nie zrobiłam tego, żałuję - mówi aktorka. Rola matki, z którą Osiecka mieszkała z przerwami do końca życia, nie jest dla Marii łatwa.
- Kieruję się intuicją i wskazówkami w świetnie napisanym scenariuszu, choć tak naprawdę tylko Agnieszka mogłaby opowiedzieć, co przeżyła z matką. Przez lata widziała ją w niezrozumiałej dla niej sytuacji: słabą, niezdolną walczyć o siebie.
- To dla mnie w tej postaci najważniejsze. Maria jest kobietą, która ma przedwojenne zasady, nie akceptuje idei rozwodu, zakłada, że jej mąż mimo romansów wróci. Ten sposób myślenia nie ma nic wspólnego ze świadomością współczesnych kobiet, ale to były inne czasy.
- Wreszcie Maria poddaje się, wycofuje uwiesza na córce. Myślę, że była w głębokiej depresji, czego wtedy nie diagnozowano. Przychodzi mi na myśl moja matka, która kompletnie się zamknęła. Weszła w swój odrębny świat i stała się osobą niedostępną - przyznaje aktorka.
Nie obyło się bez znaków
- Kręciliśmy scenę, w której do domu Agnieszki przyjeżdża kurier z przesyłką od Jerzego Giedroycia z Paryża - bukietem kwiatów.
A potem w nocy wydaje mi się, że się budzę i Agnieszka jest ze mną w pokoju. Rano telefon.
- Dzwonią z "Rzeczpospolitej" i proszą mnie, żebym przeczytała wiersz Osieckiej na gali przyznania nagród im. Giedroycia. Poczułam, że ona się opiekuje tą realizacją. A ja teraz odprawiam wszystkie litewskie czary, żeby poszło jak najlepiej - śmieje się Maria Pakulnis.
I dodaje: - Jestem szczęśliwa. Po latach, kiedy dużo grałam w filmach, przez dłuższy czas nie dostawałam ról. Przeżywałam to i tęskniłam, bo kocham pracę przed kamerą.
Litewska wiedźma
Jej rodzina pochodzi z Kresów. - Jestem pierwszym pokoleniem urodzonym w Polsce. Opowieści, jak było kiedyś na Litwie, miały na mnie wpływ. Mam we krwi jej wielokulturowość, bo przecież mieszkali tam Litwini, Polacy, Ukraińcy, Białorusini, Żydzi i Rosjanie. O życiu w tym miejscu opowiada mi babcia. I o tym, jak jechali wagonami towarowymi do Polski. Nie wiedzieli, gdzie trafią. Znaleźli się w Jeleniej Górze. Świadomość przeszłości mojej rodziny jest we mnie. Mam naturę człowieka Wschodu. Od dziecka wydaje mi się, że czuję i widzę więcej - przyznaje.
Rodzice poznali się jeszcze na Litwie. Ojciec po kilkuletnim zesłaniu w Workucie odnalazł jej mamę na Dolnym Śląsku. Razem pojechali na Mazury. W Giżycku urodziła się Maria i dwoje rodzeństwa. Ojciec nigdy nie podniósł się całkiem z doświadczeń z zesłania. W Giżycku pracował w mleczarni. Mama żyła wspomnieniami.
- Mówiła o tym swoim utraconym świecie. To była jej obsesja - mówi aktorka.
Była wychowywana chłodno.
- W tamtych czasach tak traktowano dzieci. Nikt nie okazywał uczuć, nie mówił "kocham". Nie byłam chwalona, nie słyszałam, że jestem fajna, mądra i piękna. Na takim wsparciu buduje się poczucie bezpieczeństwa i swoją moc. Jego brak wpływa na konstrukcję psychiczną. Mam w pamięci taki obraz: wizyta babci - nie przyjeżdżała często - jesteśmy w kuchni, siedzę jej na kolanach, czyta mi bajkę.
- To jedyne wspomnienie związane z czułością. W szkole podstawowej z zazdrością przyglądała się koleżankom, które były wybierane do udziału w akademiach. Patrzyła z boku przekonana, że nie ma szansy występować. W domu czytała "Ballady i romanse" Mickiewicza i słuchała słuchowisk radiowych. Ale zdała do liceum pielęgniarskiego.
- Miałam zdobyć zawód, żeby się usamodzielnić. Od pierwszej klasy odbywaliśmy praktyki w szpitalu. Te na chirurgii podobały mi się najbardziej. Wiele umiejętności zostało mi do dzisiaj. Umiem zrobić zastrzyk - zapewnia. Jej życie zmieniła polonistka, Krystyna Drab.
- Trafiłam na kogoś, kto coś we mnie zobaczył. Uczyła świetnie, zarażała ciekawością świata. Zaproponowała mi udział w grupie teatralnej. A potem pewnego dnia powiedziała: "Marysia, może byś spróbowała zdawać do szkoły teatralnej?". Dla mnie to był szok. Wtedy jeszcze nigdy nie byłam w teatrze - przyznaje. Przed egzaminem pracowała nad dykcją. Bo w domu zaciągało się z wileńska.
- Ćwiczyłam na Tuwimie. Na egzaminach wygrałam tym, że byłam białą kartką, niczym niezmanierowana, za to solidnie przygotowana. W komisji byli Bardini, Mrozowska, Łomnicki... Kiedy zapomniałam tekstu, chciałam wyjść, ale kazali mi zacząć jeszcze raz. Sprawdziany ruchowe poszły łatwo. Byłam lekkoatletką. W szkole trenowałam łyżwiarstwo szybkie - nasza sztafeta nazywała się Czarne Pantery.
Emocjonalna natura, nadwrażliwość i niepewność siebie utrudniały jej radzenie sobie w nowym środowisku.
- Bałam się ludzi. Nie miałam odwagi się odezwać, bo obawiałam się skompromitować. Pamiętam taką scenę: Agnieszka Osiecka zaprosiła mnie do siebie na Saską Kępę. Jestem ja i jej koleżanki. One rozmawiają, a ja czuję się całkowicie wyobcowana. Marzyłam, żeby umieć poczuć się swobodnie. Ale siedziałam na tapczanie Agnieszki i milczałam - wspomina.
Aktorka Krystyna Tkacz, z którą grała w warszawskim Teatrze Współczesnym: - Marysia była przestraszona, histeryczna, roztrzęsiona. Oczy miała w mokrym miejscu. Trzeba było ją ciągle uspokajać i pocieszać. Ale nie brakowało jej talentu, pracowitości i ambicji.
Krzysztof Zaleski mówił o swojej żonie: "Ona potrzebuje bezwarunkowej akceptacji, co bywa niełatwe".
Marysia, walnij go
Kiedy po studiach trafiła do zespołu Teatru Współczesnego w Warszawie, wynajęła nieduże mieszkanie przy ulicy Górskiego. Właśnie miała za sobą zdjęcia próbne do roli służącej Barbarki w filmie "Dolina Issy" Tadeusza Konwickiego, adaptacji prozy Czesława Miłosza.
Zdjęcia planowano na Suwalszczyźnie. Miała udawać litewskie lasy. Kiedy zadzwonił kierownik produkcji w sprawie transportu na plan, poprosił ją o adres. Podała. Zapadła cisza. "To pani mieszka tam, gdzie Tadeusz Konwicki?", zapytał po chwili. Tak okazało się, że aktorka i reżyser są sąsiadami.
- Widziałam w tym znak. Tadeusz Konwicki też pochodził z Litwy. Jak wielu studentów szkoły aktorskiej wcześniej statystowała w filmach, mimo że było to zabronione, ale na planie "Doliny Issy" pierwszy raz miała do odegrania rolę.
- Obserwowałam pana Tadeusza. Nie mówił zbyt dużo, patrzył gdzieś w dal, nie spieszył się, a jednocześnie wszystko miał doskonale przemyślane i przygotowane. W jednej ze scen miałam w rozpaczy uderzyć w twarz Jerzego Kamasa. Jurek wytłumaczył mi dokładnie, jak mam to zamarkować. Kiedy skończył, podszedł Konwicki i szepnął: "Marysia, walnij go".
- Tak zrobiłam. Kamas był zaskoczony - reakcja absolutnie wiarygodna. Po skończonych zdjęciach pan Tadeusz powiedział mi: "Marysia, ty czujesz kamerę". Byłam wniebowzięta. Dał mi przyzwolenie, żebym uwierzyła w siebie, mimo mojej pokręconej natury i nieustannego zwątpienia - wspomina.
Potem miała zagrać w adaptacji powieści Tadeusza Konwickiego "Kronika wypadków miłosnych" u Andrzeja Wajdy.
- Ale dostałam propozycję zagrania głównej roli i uznałam, że to będzie dla mnie lepsze. Los się na mnie zemścił, do realizacji filmu nie doszło. A ja nie zagrałam u Wajdy - śmieje się. Ale spotkała się z Krzysztofem Kieślowskim. Zagrała w "Bez końca" i w "Dekalogu".
- Przesiadywaliśmy u niego na strychu. Godzinami rozmawialiśmy o filmie, i nie tylko. Wszyscy z kubkami herbaty w rękach. Uczyłam się od niego budowania prawdy postaci. Na planie porozumiewaliśmy się bez słów. Za dużo palił, praktycznie nie rozstawał się z papierosem - mówi.
Stan wojenny był czasem niepokoju.
- Pojawił się nakaz, że każdy ma wrócić do swojego miejsca zamieszkania. Nie miałam wtedy meldunku w Warszawie. Ja, która się wyrwałam, właściwie na nowo się narodziłam, mam teraz gdzieś wracać. Dokąd? Do czego?
- Gdy widziałam na ulicy milicjanta czy żołnierza, umierałam ze strachu. Przez pierwsze miesiące schudłam 14 kilogramów. Nie mogłam jeść z nerwów. Na szczęście Marysia Mamona zatrudniła mnie jako pomoc do dziecka i mogła mnie zameldować - wspomina.
Ale też wtedy najsilniej odczuwała, co znaczy wspólnota.
- Zgarniałam do domu ludzi, którzy wpadli na naszą klatkę podczas rozpędzania manifestacji. A z Tadeuszem Konwickim wygrażaliśmy z balkonu pięścią zomowcom, którzy stali przed Domem Chłopa. Zespół Współczesnego spotykał się po przedstawieniach na Górskiego. Ci, którzy nie mogli już wrócić do domu z powodu godziny policyjnej, nocowali.
- Mimo straszności tych czasów tęsknię za tamtą emocjonalnością, za relacjami, nieustannymi rozmowami... W teatrze mieliśmy poczucie, że robimy coś ważnego. Pamiętam spektakle, na których ludzie bywali wielokrotnie. Jak "Mahagonny" Brechta i Weilla. Dostawaliśmy owacje na stojąco. Wszyscy płakali - i my, kłaniając się na scenie, i widzowie.
Włoska rodzina i jazz
- Mija 11 lat, jak nie ma Krzysztofa. Spędziliśmy razem prawie trzy dekady i to był niesamowity czas. Związałam się z dojrzałym mężczyzną, starszym ode mnie.
Trafiło nas. Patrzyliśmy sobie w oczy, słuchaliśmy jazzu. Pamiętam, że zaimponowało mu, że mam w domu płytę Johna Coltrane’a. Byliśmy sobą zafascynowani - opowiada aktorka.
- Byłam świadkiem na ich ślubie - wspomina Krystyna Tkacz. - Marysia miała na sobie taką śliczną minisukienkę i solidny opatrunek na palcu. Ale nie pamiętam dlaczego.
Wszystko z powodu cielęciny.
- Do teatru przyjeżdżała raz w tygodniu pani "cielęcinowa". Kupiłam mięso na obiad weselny, który miałam sama przygotować. Koleżanka odwoziła mnie z tymi pakunkami do domu. I kiedy zamykałam drzwi samochodu, przytrzasnęłam sobie palec wskazujący - tłumaczy Maria Pakulnis. - Jako wykwalifikowana pielęgniarka zrobiłam fachowy opatrunek i obandażowałam rękę. Z tym opatrunkiem w rękawiczce musiałam gotować, a potem z bandażem poszłam do ślubu.
- Sukienka była zwyczajna, indyjska, z bawełny. Ale już wtedy miałam hopla na punkcie butów, więc robiłam je na zamówienie. Wyszły piękne, ale niestety nieco za ciasne i niewygodne. A gdy wyszliśmy z urzędu, stał przed nim cały zespół Współczesnego i śpiewał nam songi.
Krzysztof Zaleski reżyserował wiele spektakli, w których grała, m.in. "Ślub" Gombrowicza, "Burzę" Szekspira, "Małą apokalipsę" Konwickiego, "Operę za trzy grosze" Brechta czy "Garderobianego" Harwooda. W filmie zagrali razem tylko raz - w "Konsulu" Mirosława Borka, za którego reżyser dostał nagrodę na festiwalu w San Sebastián w 1989 roku. Jednak tylko jedną scenę nakręcili wspólnie.
- Oboje byli wtedy w trakcie zdjęć do innych produkcji i pozostałe sceny nakręciliśmy najpierw z Marysią, a potem z Krzysztofem. Dopiero po montażu obrazu byli razem. Aż nie chce się wierzyć, że mimo tylu lat zawodowej i życiowej wspólnoty scena w "Konsulu" to ich jedyna wspólna scena w filmie w ogóle - mówi reżyser Mirosław Bork.
Byli szczęśliwym małżeństwem.
- Mieliśmy wspólne pasje, lubiliśmy razem pracować, bawić się, tańczyć. To był kolorowy czas. Pełen miłości i wybuchów, bo bycie razem to nigdy nie jest tylko sielanka. Nasz dom był nieco szalony, artystyczny, ale żył. Byliśmy jak włoska rodzina. I zawsze się wspieraliśmy. Na dobre i na złe - mówi aktorka.
W 2006 roku okazało się, że jej mąż choruje na raka mózgu.
- Przeżyliśmy razem dwa straszne lata odchodzenia. Byłam przy nim non stop - wspomina jeden z najtrudniejszych okresów w swoim życiu. Krzysztof Zaleski zmarł, mając 60 lat.
- Musiałam pokonać wiele przeszkód w życiu. Ale uporałam się z nimi: z trudnymi relacjami z rodzicami, chorobą, odchodzeniem, śmiercią. Zrozumiałam, zaakceptowałam, uśmiechnęłam się. Pożegnałam się godnie. Dzięki temu mogę żyć z wdzięcznością - przyznaje.
Krystyna Tkacz dodaje: - Marysia jako jedyna ze znanych mi osób pokonała niesamowitą drogę w pracy nad sobą. Jest dzisiaj kimś zupełnie innym - dojrzałą, mądrą kobietą zaklinającą rzeczywistość na szczęście. Wyciągnęła właściwe wnioski z życiowych lekcji. Przekuła trudy i smutki w dobro i mądrość. To sztuka.
Nauczyłam się oddychać
Po śmierci męża przeżyła kryzys zawodowy.
- Zostałam sama, nie grałam w filmach, odeszłam z Ateneum, gdzie nie dostawałam ról. Mam swoje zaszłości z tym, jak to się stało, ale nie chcę o tym mówić. Jeżeli ktoś ci źle życzy, czepia się, lepiej odejść. Ale ostatecznie dobrze mi to zrobiło. Jestem dzisiaj aktorką wędrowną - mówi o sobie. - Nigdy nie myślałam, że będę umiała ludzi rozśmieszać. Chcę robić to na najwyższym poziomie, nie szukam łatwizny. Odbiór publiczności daje mi niesamowitego kopa.
Jej młodsi koledzy się dziwią, jak wytrzymuje to życie na walizkach.
- Mam taki spektakl, w którym przez cały czas nie schodzę ze sceny. Potem pół godziny przerwy i jeszcze raz. Wracam do domu samochodem i jestem około czwartej.
Skąd czerpie tę energię?
- Nauczyłam się nie walczyć na siłę. Jak trzeba, odpuszczam. To dotyczy także relacji z ludźmi. Pozbyłam się ze swojego otoczenia osób, które przerzucały na mnie własne frustracje i nieszczęścia. Umiem już odróżniać tych, którzy są prawdziwymi przyjaciółmi. Zapisałam się na jogę. Nauczyłam się oddychać, co jest zbawienne. Od czasu, kiedy wykonuję ćwiczenia oddechowe, przestałam się wszystkim przejmować. Wszystkich namawiam do nauczenia się prawidłowego oddychania, bo większość z nas robi to zbyt płytko. A oddychać trzeba, jak ja to mówię, do dupy. (śmiech) Kiedyś czułam, że muszę być we wszystkim doskonała. Genialnie gotować, prowadzić samochód, być doskonale zorganizowana. Zbudowałam taką siebie, a potem to rozwaliłam. Już nie musi być doskonale. Pomógł mi w tym syn i jego zdystansowane spojrzenie na rzeczywistość - przyznaje.
Macierzyństwo na początku budziło w niej niepokój.
- Kiedy miałam urodzić Jaśka, strasznie się bałam, czy będę umiała kochać. Modliłam się, żeby to się we mnie obudziło. Jako dziecko nie czułam się kochana, więc nie wiedziałam, jak zareaguję. Ale kiedy w końcu popatrzył na mnie, ta miłość wydała mi się oszałamiająca - wspomina.
Dzisiaj z 29-letnim Jankiem są przyjaciółmi.
- Nie przypuszczałam, że moje relacje z synem będą tak wspaniałe. Ale to nie jest synuś mamusi. Mamy zdrową relację. Jesteśmy do siebie podobni. I pewne rzeczy nas drażnią. Jesteśmy tego w pełni świadomi: rozmawiamy, umiemy się pokłócić i jeśli trzeba, zejść sobie z drogi - przyznaje.
- Tata zmarł, kiedy miałem 18 lat. Przeżyliśmy to ciężko oboje. Podziwiam mamę, że ze wszystkim sobie tak poradziła. Także ze mną, bo byłem trudny. Wiem, że mogę zawsze na nią liczyć - mówi Jan Zaleski, który właśnie kończy amerykanistykę, ale planuje zająć się filmem.
- Nie jestem tak emocjonalny jak mama. Przynajmniej na zewnątrz. Ona przeżywa wszystko na 200 procent. W tych emocjach jest też jej siła. I to nie tylko w życiu, lecz także w pracy.
- Maria potrafiła tę niezwykłą wrażliwość i emocjonalny sposób odbierania świata uczynić swoim profesjonalnym narzędziem. I świetnie je wykorzystuje - przyznaje dyrektor Teatru Żeromskiego w Kielcach, Michał Kotański. Maria zagrała niedawno Gertrudę w jego zrealizowanym dla Teatru Telewizji "Hamlecie".
Tomasz Dutkiewicz, dyrektor Teatru Komedia w Warszawie, dodaje: - Majka oprócz tego, że jest aktorką kompletną i zagra wszystko, ma jeszcze coś, co nie zdarza się często: osobowość sceniczną i tajemnicę. A to sprawia, że chce się z nią pracować.
Wchodzi garderobiana. Maria Pakulnis musi się przygotować do wejścia na scenę.
- Dzisiaj mam w sobie dużo pogody ducha. Jestem szczęśliwa. Dogłębnie rozumiem, jak ważny jest każdy dzień. Kiedy jesteśmy młodzi, życie wydaje się strasznie długie. Wszystko robi się wolno, w lekkim rozmemłaniu. Mój syn mówi: "Nie nadążam za tobą. Za szybko chodzisz, za szybko podejmujesz decyzje, wszystko robisz w pośpiechu". A ja mu na to: "Jasiek, ja nie mam czasu na głupoty" - mówi.
W garderobie rozlega się głos inspicjenta: "Proszę państwa, za pół godziny zaczynamy spektakl".
Tekst: Anita Zuchora
PANI 2/2020