Mariusz Bonaszewski: Nie mam poglądów, mam duszę
- Drażnią mnie ludzie, z którymi pod wieloma względami się zgadzam, ale kiedy rozpoczynam z nimi rozmowę, ich poglądy okazują się tak skrajne, że zaczynam bronić tych, których atakują - mówi aktor i reżyser Mariusz Bonaszewski. - Nie chcę mieć takich poglądów jak wszyscy. Czuję niezgodę wobec stygmatyzowania ludzi. I widzę, że w tej podzielonej Polsce ludzie o różnych poglądach nie są w stanie się ze sobą porozumiewać.
Maja Jaszewska, Styl.pl: Co ostatnio pana zachwyciło?
Mariusz Bonaszewski: - Wizyta w wydawnictwie Austeria na krakowskim Kazimierzu i spotkanie z jego założycielem Wojciechem Ornatem. Pośród stosów fascynujących książek przytrafiła mi się niezwykle cenna i ważna rozmowa. Zachwytowi ze spotkania towarzyszyła trwoga, bo ta rozmowa uświadomiła mi, albo raczej dopuściła do głosu moje przeczucie, że najgorsze jeszcze przed nami. Zaczynam się bać przyszłości i tego, co nas w niej czeka. Nie o siebie się obawiam, ale o swoje dzieci. Patrzę na uziemioną przez pandemię 19-letnią córkę i chce mi się płakać. Co ją czeka? Studiowanie z laptopem na kanapie? Przecież w jej wieku wszystko się zdobywa i rozwija skrzydła.
Słyszę w pana głosie sporo troski i obawy.
- Dziwi się pani? Może i żyję trochę neurotycznie, ale przecież my wszyscy jesteśmy teraz nasączeni silnymi emocjami, z których nie zawsze zdajemy sobie sprawę. Kumuluje się w nas trudne doświadczenie i obawiam się, że nikt nie wie, jak je rozładować i uleczyć. Po rozmowie z panią idę z żoną pobiegać na nartach, co trochę mnie uspokaja, ale nie na długo. Potem demony wracają.
Jak pan sobie z nimi radzi?
- Przede wszystkim nie udaję, że ich nie ma. Ostatnio chcąc zasypiać z uśmiechem, słuchamy z żoną przed snem stand-uperów. Lubię ich dość brutalne poczucie humoru, piętrzenie skojarzeń i zdolność do nabijania się ze wszystkiego, łącznie z wszelkimi świętościami. Na końcu nabijają się z samych siebie. Dystans do samego siebie jest zachwycająco oczyszczający.
Pan na brak pracy nie narzeka. Wyreżyserował pan film "Wieleżyński - Alchemik ze Lwowa". Opowiada on o człowieku, który jako pierwszy w świecie zbudował gazociąg. Dla pana stanięcie po drugiej stronie kamery też było nowym doświadczeniem.
- Tak się złożyło, że robię teraz rzeczy, na których się nie znam. Przecieram nowe szlaki w swoim doświadczeniu. Wyreżyserowałem ten film a teraz montujemy go razem ze świetnym montażystą. Fascynuje mnie składanie scen i dostrzeganie w nich detali, których nie zauważyłem na planie. Biorę też udział w ciekawym projekcie Joanny Lewickiej poświęconym Zygmuntowi Mycielskiemu. Ten zapomniany nieco kompozytor jest autorem fantastycznych "Pamiętników", które będę czytał. To kawał wybitnej literatury. Dociekliwość Mycielskiego w badaniu rzeczywistości była nie mniejsza niż gombrowiczowska. Dużo pracuję, co bardzo lubię, bo ciężka praca i wysiłek twórczy dają mi poczucie spełnienia.
Czym lepiej karmi się proces tworzenia: poczuciem spełnienia czy raczej emocjami związanymi z dyskomfortem?
- Różnie to bywa w aktorstwie. Nie ma jednej drogi. Najpierw jest etap przygotowań do roli, w którym wykorzystuje się bardzo różne stany psychiczne, emocje, skojarzenia, często zresztą nieświadomie. A wszystko to powstaje w wyniku współpracy z ludźmi. Coraz bardziej jestem przekonany, że teatr powinien być taki, jaki był kiedyś. To znaczy w pewnym sensie demokratyczny.
Co to znaczy?
- Taki, w którym ogromna ilość ludzi ma wpływ na powstanie widowiska. W Teatrze Nowym, w którym jestem od dwóch lat, tak jest. Mamy teraz próby z Krzysztofem Warlikowskim do "Odysei". Pracujemy w nieustannym sparingu, w który reżyser jest nieustannie wsłuchany i wprowadza wiele pomysłów zrodzonych z ciągłej wymiany pomysłów, z twórczych sporów. Do tej pory pracowałem w warunkach odwrotnych. Byłem przerażony widząc, że ludzie oczekują wskazówek - co i jak mają zrobić. Nie stawiali przy tym oporów, a mnie oporni aktorzy wydawali się zawsze bardziej interesujący. Oczywiście nie chodzi o bezsensownych opór, ale twórczy, który powoduje wymianę, iskrzenie. Są aktorzy, którzy nie potrafią normalnie pracować, bo mają różnego rodzaju blokady i nie mogąc ich pokonać udają kogoś innego. Zgłaszają własne kontrujące pomysły z lęków, aby tylko uniknąć tego, czego się boją. W takich sytuacjach trzeba pomóc.
Mając już reżyserskie doświadczenie, jak pan to robi?
- Aktorstwo to forma obnażania się, dlatego tak ważne jest, aby aktor czuł się akceptowany w trakcie pracy. Sprawdza się amerykańskie podejście: świetnie to robisz, ale powtórzmy jeszcze raz. Aktorzy czekają na to dobre słowo. Trochę się ze mnie śmieją, kiedy tak mówię, ale kątem oka widzę, jak bardzo mój entuzjazm jest im potrzebny. Dzięki niemu mają energię do wysiłku. Chodzi o to, żeby nie zamykać ludzi robieniem im kolejnych blokujących nacięć.
Są reżyserzy uważający, że metodą na otworzenie aktora jest prowokowanie go poprzez zranienie.
- Dla mnie jest to nieopanowanie własnych instynktów, co powoduje, że nie jest się w stanie rozpoznać w drugim człowieku, co go rani i zamyka.
Zobacz Mateusza Bonaszewskiego w serialu Polsatu "Zawsze warto":
Bardziej pan wierzy swojej intuicji czy doświadczeniu?
- Jeśli nawet zebrałem jakieś doświadczenie, nie mam poczucia, że ono mi się odłożyło jak słoje w drzewie i czyni silniejszym czy pewniejszym siebie. Oczywiście zdarza mi się nieświadomie skorzystać z tego, co już robiłem i w jakiejś formie to powtarzam. Ale wolę sytuację, która mnie niepokoi a jednocześnie pobudza do poszukiwań. Poczucie bezradności towarzyszy mi nie tylko na początku prób. Kilka razy zdarzyło mi się, że przed próbami generalnymi miałem ochotę wszystko pozmieniać - siebie, sytuacje, kostium, bo wydawało mi się, że wreszcie wiem, jak wszystko powinno wyglądać.
To musi być trudne dla osób partnerujących panu na scenie.
- Pamiętam, jak zaproponowałem kiedyś reżyserowi radykalną zmianę mojego wątku i mojej koleżanki aktorki, z którą znaliśmy się od lat. Dla niej ta propozycja była nie do przyjęcia, w efekcie czego odeszła ze spektaklu. Sądziła, że nie cenię tego, co wypracowaliśmy na próbach, a przecież właśnie ta praca doprowadziła mnie do zmiany koncepcji.
- Ale bywały też sytuacje odwrotne. Na jednej z prób generalnych z Warlikowskim powiedziałem, że nie czuję się dobrze ani z kostiumem, ani z tym, jak moja rola wygląda. W ciągu dwóch nocy wszystko wywróciliśmy do góry nogami. Taki moment rozbicia bywa ponoć początkiem zmian na lepsze.
Bywały sytuacje, po których powinienem i miałem ochotę podejść i dać w ryj, bo na nic innego taki manipulator nie zasługiwał
Dezintegracja pozytywna?
- Tak to kiedyś zostało nazwane, ale nie jestem przekonany czy ta koncepcja nie jest fałszywa.
Domyślam się, że niewzruszona pewność siebie i swoich poglądów raczej nie jest w pana stylu.
- Nie mam poglądów, mam duszę. Trochę kabotyńsko to brzmi, ale tak jest. Drażnią mnie ludzie, z którymi pod wieloma względami się zgadzam, ale rozpoczynam z nimi rozmowę, ich poglądy okazują się tak skrajne, że zaczynam bronić tych, których atakują. Nie chcę mieć takich poglądów jak wszyscy. Czuję niezgodę wobec stygmatyzowania ludzi. Może teraz trochę mniej, bo już dawno nie uczestniczę w życiu towarzyskim, ale znam ludzi z bardzo różnych światów, pracowałem i przyjaźniłem się z nimi. I widzę, że w tej podzielonej Polsce ludzie o różnych poglądach nie są w stanie się ze sobą porozumiewać.
Monopol na prawdę jest panu obcy?
- Mam naturę rewolucjonisty, ale zdaję sobie sprawę, że świat nie ma i nie będzie miał jednej opowieści. To, co dla jednych jest jedynie memem budzącym śmiech, dla innych jest istotą i sensem życia.
Ale chyba nie wszystko jest relatywne? Są granice jednoznacznych ocen.
- Boże kochany, no pewnie, że są! Rozpoznaję je w sobie bez większych problemów, a inni niech rozpoznają je w sobie.
Samego siebie też pan tak celnie rozpoznaje?
- U mężczyzny próby uczciwego rozeznania się w sobie to stan permanentny, bo my bardzo wcześnie przywdziewamy maskę, a potem nieustannie próbujemy zobaczyć, co się za nią kryje. Może dlatego zdecydowanie łatwiej pracuje mi się z kobietami, bo ich maski są znacznie bliższe prawdzie niż te męskie. Mam na swoim koncie ogromne doświadczenie pracy z manipulatorami i najczęściej to byli faceci. Nie znoszę manipulacji. Bywały sytuacje, po których powinienem i miałem ochotę podejść i dać w ryj, bo na nic innego taki manipulator nie zasługiwał. Ale czułbym się po tym strasznie, bo wybuchy agresji są czymś, co mnie mocno dotyka. Myślę, że mężczyzna po trzydziestce, kiedy zaczyna się pojawiać pierwszy strach i pierwsza myśl, że nie jest się nieśmiertelnym, powinien zrobić wszystko, żeby się dokopać prawdy o sobie.
A jeśli to, co znajdzie, nie będzie ładne?
- To trzeba się z tym niemiłym znaleziskiem pogodzić albo próbować coś z nim zrobić. Niestety, jak się nie ma umysłowości Alberta Camusa, to się człowiek całe życie dokopuje i nie może dokopać. Świetny jest w tych poszukiwaniach Szekspir, którego bohaterowie często ściągają maski i mówią: "Tak, właśnie taki jestem". Obecna sytuacja, tak trudna pod wieloma względami, również pandemicznym, uświadamia mi, że z każdym tygodniem tracę bezpowrotnie zawodowe możliwości. Rzeczy mi uciekają a ja sam posuwam się w cień. Mam wrażenie, że do tej pory nie udało mi się dowiedzieć kim jestem. Rozmawiam z panią i nadal się zastanawiam, ważąc słowa.
Jakim nastolatkiem był Mariusz Bonaszewski i jak to wpłynęło na jego aktorstwo - czytaj na następnej stronie >>>
Aktorstwo nie pomaga się dokopać do prawdy o sobie?
- Trafiłem na najpiękniejszy zawód świata, mimo różnych niespełnień i niedoskonałości, bo Laurence Olivierem to ja nie jestem. Tyle, że poprzez aktorstwo nie zyskuje się wglądu w siebie i dystansu do siebie. Fakt ten bywa czasami siłą tej profesji. Może trzeba w sobie czasami pielęgnować trochę tchórza a jednocześnie trochę agresora i trochę zdrajcę, żeby nie mieć zbyt dużej pewności siebie. Bo to z niepewności czasami powstaje coś wspaniałego.
- Ostatnio słuchałem bardzo interesujących rozmów z aktorami seniorami. Opowiadali o tym, jaki powinien być aktor. Z ani jednym zdaniem się nie zgadzałem. Wiem jedynie, że ten zawód sprzyja rozpadnięciu. Chociaż są i tacy, co go uprawiają w pełnym pozbieraniu i zdrowiu.
Pytanie tylko, czy to co robią jest sztuką czy jedynie doskonałym rzemiosłem?
- Rzemiosło jest niezbędne, ale przede wszystkim trzeba dawać świadectwo temu, co się odczuwa. Im więcej pokręceń przefiltruje się przez świadome dobre rzemiosło, tym większa szansa na dobry efekt. W życiu z tą niepewnością jest już trudniej niż na scenie, dlatego ludzie tak masowo usztywniają swoje poglądy. Jak się odczuwa lęk życia, trzeba się czegoś złapać.
Można czerpać siłę z paradoksów i poczucia, że wszystko co nas otacza ma jasną i ciemną stronę.
- Bardzo piękna ta pani koncepcja, ale kompletnie nie zdaje egzaminu w życiu. Dla większości z nas siłę i nadzieję przynosi jasność i oczywistość, a nie ambiwalencje. Złapać pewność, to jakby pana Boga za nogi złapać. Kiedy się człowiek zmierzy z potęgą nicości, to jak mówi Gombrowicz - bardzo wtedy ciężko jest usiąść na trawie i spojrzeć na to wszystko wokół raz jeszcze od nowa i uznać za piękne. Prędzej się człowiek budzi nad ranem z rozpaczą.
Zamieścił pan na swoim fejsbukowym profilu wiersz barokowego poety Jana Bonaszewskiego, kończący się słowami: "Nikt Jest i Nic". Skomentował go pan w następujący sposób: "Zbieżność nazwisk i poglądu pewnie przypadkowa".
- Odkryłem ten wiersz przypadkowo na jakiejś stronie polskich buddystów. Może jakieś pokrewieństwo istnieje, bo to rzadkie nazwisko. Chciałbym, byłoby o czym mówić w wywiadach. Bliska mi jest narracja tego wiersza zmierzająca do słów: jest nikt i jest nic. Może zbyt szybko we wczesnej młodości sięgnąłem po złe książki.
Z czasem przestałem się jąkać, ale niedokończony, ułomny i niepewny pozostałem
I zaraziły pana te "książki zbójeckie"?
- Tak... Niestety, one uwodzą i zwodzą. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie notatki Alberta Camusa. Przeczytałem je jako nastolatek i zwariowałem. Miałem po tej lekturze wrażenie, że wokoło mnie roztacza się piekło. A to najprostsze przesłanie Camusa - że pomimo tego trzeba dawać świadectwo, nie dotarło wtedy do mnie.
Po takich lekturach odechciewa się chodzić do szkoły.
- Dlatego zamiast na lekcjach, siedziałem w starych wagonach, wciąż czytając książki. Strasznie się wtedy jąkałem, za co byłem wyśmiewany. A jak rzeczywistość się nie zgadza, to taki młody człowiek rekompensuje sobie to tym, że przenosi się w światy wymyślone. Skończyło się tym, że garbiłem się jak Raskolnikow ze "Zbrodni i kary". A kiedy w szkole teatralnej pojechaliśmy do Petersburga, to byłem nim. Całe noce nie spałem. Z czasem przestałem się jąkać, ale niedokończony, ułomny i niepewny pozostałem. Nie uważam jednak, żeby to było złe.
Wyobraża pan sobie taką sytuację, że dostaje propozycję roli, ale odmawia, bo postać, którą miałby pan zagrać jest zbyt odrażająca?
- Chyba nie. Wręcz przeciwnie. I nie szukałbym żadnych usprawiedliwień grając jakąś wstrętną postać. Nie czyniłbym jej ofiarą złych doświadczeń życiowych, tylko pokazał jej czyste zło i podłość. Aktorzy czasami mówią o obronie postaci, kiedy grają kogoś złego do szpiku kości. Oczywiście szuka się motywacji działania takiego antybohatera, ale mogą one być takie, że nie ma czego bronić. Jestem przekonany, że niektórzy z nas są po prostu chodzącym złem w czystej postaci. Poza tym nie trzeba się na scenie czy przed kamerą tłumaczyć z tego, kim się jest. Po prostu się jest. Ostatnio grałem kilka takich podłych postaci. Chociażby w serialu "Zawsze warto", gdzie zagrałem ojca-potwora.
Nie spotkały pana potem żadne przykrości?
- Po zagraniu brutalnej sceny gwałtu dostawałem prywatne wiadomości pełne nienawiści skierowane personalnie do mnie. Pomyślałem sobie, że udało mi się zagrać tak, jak powinno być.
Grając szuka pan prawdy postaci czy swojej?
- Te podziały są nazbyt płynne, żeby się nimi kierować. W teatrze decyduje dzień, w którym się gra spektakl albo spojrzenie partnerki, z którą się gra. Nie mówiąc już o roli energii, która płynie ze strony widowni. Kilka razy grałem postaci historyczne i przeglądałem wówczas dokumentację - zdjęcia, informacje o osobie i epoce, w której żyła, a jeśli się dało, to również filmy. Bardziej jednak z ciekawości niż jako źródło inspiracji. W spektaklu "Marszałek" grając Piłsudskiego zaczerpnąłem tylko dwie rzeczy z dokumentacji - zgarbienie się jeszcze większe niż moje i stukanie palcem w ludzi, do których mówiłem. Cała reszta to ja z wąsami, wyobrażający sobie siebie silnego, trochę bezwzględnego i mocno rozczarowanego polską rzeczywistością.
Ogromnie panu dziękuję za rolę Kazimierza Spychały w "Sławie i chwale" Kazimierza Kutza. Za piękną, przejmującą tajemnicę, którą pan tą rolą stworzył.
- O Jezu... Jak ja uwielbiałem być na planie tego serialu! Każdego ranka z uśmiechem zbiegałem na zdjęcia. Od tamtej pory zaczął wokół mnie krążyć Iwaszkiewicz, łącznie z propozycją zagrania jego sekretarza, bo miał powstać film o Iwaszkiewiczu. Niestety plany nie doszły do skutku z powodu braku głównego bohatera. Zagrałem za to w "Nocnych ptakach" - filmie według opowiadania "Stracona noc". Ostatnio byłem kilka razy w Stawisku i czytałem prozę Iwaszkiewicza przed kamerą. Teraz będę tam czytał jego "Dzienniki".
- To ciekawe, że wspomina pani ten serial, bo on przeszedł trochę bez echa, chociaż dużo widzów pisało potem do mnie, a nawet zaczepiało na ulicy, żeby podyskutować. Miło mi, że i w pani ten serial pozostał.
Rozmawiała: Maja Jaszewska
***
Zobacz również: