Michał Koterski: Co w życiu jest ważne?
Rozpieszczony syn reżysera. Dwóje w szkole, narkotyki, afery z policją, brak pomysłu na życie. Odnajdywał się tylko jako ekscentryczny aktor w filmach swojego ojca Marka Koterskiego (Dzień świra). Ale nadzieja umiera ostatnia. Michał Koterski wziął się za siebie. Poszedł na terapię. Zakochał się w pięknej kobiecie, ma rocznego syna. W filmie taty "7 uczuć" gra główną rolę Adasia Miauczyńskiego, faceta z problemami, który u psychoanalityka analizuje swoją młodość. Dosiadamy się na kozetkę, a Misiek opowiada. Szczerze, jak nigdy dotąd.
Byłeś chuligan czy raczej maminsynek?
Michał Koterski: Jako dziecko? Spokojny, grzeczny, miły. Ale też strachliwy i nieśmiały. Nie chodziłem do "normalnego" przedszkola, tylko "domowego" - pani prowadziła je w mieszkaniu dla kilkorga dzieci. Zaprzyjaźniłem się z jej córką. Ja, nieśmiałe chucherko, a ona - postawna dziewczynka, ciągnęła mnie za sobą. Wychowywaliśmy się razem, poszła rok wcześniej do szkoły, żeby się mną opiekować. Byłem zamknięty w sobie i najbardziej lubiłem świat własnej wyobraźni.
Pamiętasz, co tam się działo?
- Opowiadałem, że odwiedza mnie ktoś z zaświatów - do tej pory nie wiem, czy to była prawda, czy wymysł. Świat wyobraźni mieszał mi się z rzeczywistością. Nie potrafiłem zaakceptować szarej codzienności, chciałem, żeby wokół było kolorowo jak w mojej głowie - spotykałem się tam z ciekawymi postaciami, odgrywałem sceny miłosne. Raz byłem kobietą, raz mężczyzną. Moje pierwsze zbliżenia i sceny romantyczne też się tam odbywały.
Szkoła?
- Nie lubiłem, mimo że dobrze się uczyłem. "Misiu był chory", pisała mama w usprawiedliwieniach. Nikt mnie nie męczył, ale zdawało mi się, że wszyscy mnie oceniają i że jak ktoś się śmieje, to ze mnie. Byłem więźniem własnego umysłu. Nie radziłem sobie z tym, że trzeba wstać, umyć zęby, spakować torbę. Zdarzało się, że mama wyprawiała mnie do szkoły, a ja czekałem na klatce schodowej, aż wyjdzie z domu. Wracałem, zasłaniałem okna i uciekałem w sen. Albo wypożyczałem filmy na kredyt i cały dzień je oglądałem - tata potem spłacał moje długi. Porównywałem się z innymi i na ich tle zawsze wypadałem gorzej. Do tej pory się porównuję, ale już wiem, że zawsze znajdą się lepsi lub gorsi ode mnie i że to do niczego nie prowadzi, tylko mi szkodzi. Już się temu nie poddaję.
Czyli co robisz?
- Mówię: "Stop, to tylko moja głowa. Mam fajną rodzinę, pracę, znajomych, jestem zdrowy". Przeżywam te same uczucia co kiedyś, tylko wtedy nie wiedziałem, jak sobie z nimi radzić. Kiedyś mnie blokowały, dziś je akceptuję. Wiem, że inni czują podobnie, że to normalne.
Twoi rodzice rozstali się, kiedy miałeś pięć lat. Nie kłócili się czasem o twoje wychowanie?
- Jakiekolwiek miałem w życiu problemy, mama zawsze powtarzała: "Misiu, jesteś najlepszy, zostaniesz kimś i będziesz miał wspaniałe życie!". Ojciec był realistą, w takich chwilach mówił: "Przecież ma pały od góry do dołu!". Oni się w życiu nie dobrali. Dzisiaj każde ma innego partnera. Ale obydwoje brali za mnie odpowiedzialność, nie słyszałem, żeby się obwiniali.
To niezwykłe po rozwodzie.
- Matka wkurzała się na ojca, kiedy widziała, że przez niego cierpię. Ale nie robili sobie trudności, a nawet się wspierali. Gdy w liceum zaczęły się moje problemy - wagary, używki, problemy z nauką - mama wiedziała, że tylko ojciec jest w stanie je rozwiązać, bo miał autorytet. Nie byłem dla nich kartą przetargową. Mama nie zabraniała mi spotkań i wyjazdów z ojcem, nawet kiedy miał trudne chwile związane z alkoholem. Wiedziała, że go kocham, szanowała to. Dziś nadajemy z ojcem na tych samych falach, umiemy ze sobą rozmawiać. Niewielu znajomych może opowiedzieć rodzicom o problemach, ja tak. Nigdy mnie nie zawiedli, nie odwrócili się ode mnie, zawsze mogłem na nich liczyć. Czuję ich wsparcie. Starali się rozumieć, skąd bierze się moje zagubienie. Akceptowali mnie.
Mówimy o tym czasie, kiedy miałeś problemy z narkotykami? Z alkoholem?
- Nie "miałem problemy", tylko byłem uzależniony. Znajomi opowiedzieli, że ich 16-letni syn wrócił kiedyś do domu po dopalaczach. Ojciec, trener sztuk walki, po prostu go zlał. I syn już więcej dopalaczy nie brał. Ze mną rodzice rozmawiali, ale to nie przynosiło rezultatów.
Gdybyś dostał lanie, byłoby inaczej?
- Nie wiem, nie dostałem. Gdyby moje dziecko przyszło w takim stanie, nie jestem pewny, jak bym zareagował. Uzależnienie od narkotyków to straszna choroba. Pamiętasz słowa Kotańskiego w filmie "Najlepszy"? "Z tego wychodzą tylko mistrzowie świata! Komu się uda - jest wybrańcem". W nałogu nie ma kompromisów. Kiedy człowiek jest alkoholikiem, nie może "czasem napić się piwa" albo siedzieć z pijącymi i nie pić. Jestem wdzięczny za każdy dzień trzeźwości, za to, że wyszedłem z nałogów bez uszczerbku na zdrowiu. Wielu znajomych z powodu narkotyków umarło. Badania pokazują, że 20 procent ludzi ma gen odpowiedzialny za to, że łatwiej im się uzależnić niż innym. Dlatego jestem przeciwny legalizacji marihuany - bo to narkotyk, substancja zmieniająca świadomość. Wielu narkomanów zaczynało właśnie od "trawki".
Masz pretensje do rodziców?
- Dzisiaj już nie, ale kiedyś im mówiłem, że popsuli mi życie. Nie zdałem w szkole, zatrzymała mnie policja, nie wyszło z dziewczyną - to była ich wina. Wykorzystywałem ich słabości, a oni to przyjmowali. Byli dla mnie za dobrzy. Są zbyt wrażliwymi ludźmi, żeby stosować przemoc. Wbijałem im nóż w serce, traktowałem jak worek treningowy, ale byłem egoistą i nie chciało mi się o tym myśleć.
Kiedy przestałeś?
- Kiedy spotkałem się po raz pierwszy z terapeutą, powiedziałem mu, że rodzice zmarnowali mi życie. Słuchał cierpliwie, a potem mówi: "Michał, a możesz sobie wyobrazić, że oni też byli kiedyś dziećmi? I przeżywali takie same lęki?". Dla mnie to był szok. Świadomość, że oni też mogli mieć kiedyś ciężko, mną wstrząsnęła. Zacząłem im współczuć i poczułem miłość.
Co jeszcze powiedział ci terapeuta?
- "Do czego to obwinianie rodziców ci potrzebne?". Sam do tego doszedłem - chodziło o to, żeby zwolnić się z odpowiedzialności za życie. Terapeuta wytłumaczył, że dopóki nie przestanę ich obwiniać, nie ruszę z miejsca. I tak się stało. Kiedy przestałem, moje życie zaczęło się zmieniać. Miałem dwadzieścia parę lat. Teraz, kiedy jestem dorosły, jeszcze czasem łapię się na tym, że gdy coś się stanie, mam na końcu języka, żeby powiedzieć, co o tym myślę. Marcela mówi wtedy: "Tylko nie szukaj winnego!". Walczę cały czas.
Czyli terapia miała sens?
- Polecam każdemu. My, uzależnieni, mamy to szczęście, że nasza terapia jest za darmo. Nie każdego stać, żeby wydać 200 złotych za godzinę gadania. Wielu tzw. zdrowych ludzi ma te same problemy z emocjami, czasem radzą sobie na inne sposoby - objadając się, uprawiając kompulsywnie seks, hazard albo pracując bez opamiętania. Człowiek całe życie od siebie ucieka. Terapia jest zbawieniem, bo w obecności psychologa mówimy pewne rzeczy na głos i kiedy je usłyszymy, przestają nas niepokoić. Okazuje się, że sami komplikujemy sobie życie - tworzymy w głowie mury i wyobrażenia, które wypowiedziane na głos okazują się pyłem. Kiedy zajrzy się w siebie, przyjrzy demonom, ponazywa swe uczucia, jest lepiej. Żeby pokochać kogoś, trzeba najpierw polubić siebie. Żeby dać komuś poczucie bezpieczeństwa, trzeba je najpierw zyskać samemu. Banał, wiem. Ale jak można dać komuś coś, czego się nie ma?
A ty dlaczego uciekałeś od siebie?
- Nie wiem. Może dlatego, że chciałem być kimś innym? Gdyby ktoś znał odpowiedź na to pytanie i wiedział, jak wychować człowieka, po tej planecie chodziliby sami szczęśliwi ludzie. Ale tak nie jest. Dzisiaj mam już łatwość opowiadania o uczuciach, nauczyłem się. Czasem wzbudzam w ludziach dyskomfort, kiedy w tzw. normalnym towarzystwie zaczynam mówić o emocjach. Ludzie obawiają się, bo mamy wdrukowane, że niedobrze przyznać się do słabości, lęku, do tego, czego się wstydzimy. Mnie jest w ten sposób łatwiej żyć.
Rodzice rozmawiali z tobą o uczuciach?
- Powtarzali, że mnie kochają, a to tak często się nie zdarza. Nie mówili, żebym nie płakał. Dobrze, potem człowiek całe życie jest zamknięty w skorupie, bo mu rodzice nie pozwolili uzewnętrzniać emocji. Nie mieli oczekiwań - tata, kiedy go pytałem, kim by chciał, żebym był, odpowiadał "szczęśliwym człowiekiem". Twierdził, że jeśli będę sprzątał ulice, ale zadowolony, to dla niego okej. Nie musiałem spełniać ich wizji, a często słyszę, że ktoś całe życie chciał zaspokoić pragnienia rodziców, zasłużyć na pochwałę.
Ojciec cię chwalił?
- Cały czas to robi. Ostatnie sms -y: "Jesteś najwspanialszym misiem w kosmosie! Gratuluję, byłeś brawurowy" - to o mojej konferansjerce w Mrągowie.
Rodzice pokazywali ci swoje słabości?
- Mama umiała mówić, że jest jej przykro, że sprawiam jej ból, że gdy nie wracam na noc, ona się boi. Ojciec potrafił przy mnie płakać i to sprawiało, że czułem się przy nim dobrze.
Kiedy płakał?
- Opowiem ci historię. Ostatnie dni zdjęciowe do "Dnia świra", Dębki nad morzem. Zdjęcia planowane w słońcu, ale kiedy przyjechaliśmy lało. Pierwszy dzień leje, drugi też, trzeci tak samo, a każdy dzień zdjęciowy kosztuje. Producent się denerwuje, że pieniądze płyną, a nic się nie dzieje. Trzeciego dnia siedzimy w busie z kateringiem, a w radiu komunikat, że padła wieża WTC, a za chwilę - że druga. Wszyscy się załamali, bo "świat się kończy". Wieczorem zaglądam do pokoju ojca, a on siedzi na łóżku, płacze, walizki spakowane. Pytam: "Co robisz?", a on na to, że ucieka, już tego filmu nie dokończy.
Co ty na to?
- "Oszalałeś! Tyle pracy na marne?". Mój ojciec przeżywa każdy film, chudnie ze stresu dziesięć kilo. I nagle mówi, że nie da rady. A mnie się przypomniało, kiedy sam płakałem i się skarżyłem, że moje życie się zawaliło, rodzice mnie przytulali, wspierali. Usiadłem więc koło ojca i mówię: "Jeśli wyjedziesz i nie dokończysz tego filmu, ja już w nic nie uwierzę. Musisz to zrobić dla mnie, bo ja cię podziwiam i szanuję". To był nasz supermoment, w ojca wstąpiła nadzieja. Czwartego dnia wyszło słońce, skończyliśmy zdjęcia.
"Dzień świra" dostał wiele nagród.
- Tak. Kiedy pół roku później na festiwalu w Gdyni tata odbierał Złote Lwy, powiedział, że dedykuje je właśnie mnie, bo gdyby nie ja, film by nie powstał. Miałem łzy w oczach, bo nasza relacja okazała się ważniejsza niż splendory i nagrody. Przytuliliśmy się, ludzie mi potem mówili, że przypomnieli sobie, co w życiu ważne.
Masz rocznego syna Fryderyka. Jakim chciałbyś być ojcem?
- Najlepszym. Po jego narodzinach włączył mi się perfekcjonizm - wszystko mam zorganizowane, odhaczam kolejne punkty planu. Denerwuję się, jeśli czegoś z listy nie uda mi się zrobić. Zaplanowałem na wakacjach, że zjem w knajpie kergulenę, ale syn był głodny wcześniej i nie udało się dotrzeć do restauracji. I nagle dzień mi się "wywala", bo kerguleny nie odkreśliłem! (śmiech) Przyjaźnię się z zakonnikiem, czasem rozmawiamy z nim o życiu. Kiedy urodził się Fryderyk, poszliśmy pogadać, jak zrobić, żeby syn dostał od nas wszystko, co najlepsze, żeby jego życie było idealne. Zakonnik siedzi, słucha i mówi: "Współczuję wam. Nie ma ludzi nieomylnych. Nie da się nie popełniać błędów. Możecie tylko starać się być wystarczająco dobrzy". Przemówiło to do mnie. On dodał jeszcze: "Jeśli wy będziecie chcieli być perfekcyjni, dziecko też. Nie będzie wiedziało, że może popełnić błąd, a życie to nieustanne popełnianie błędów. Skrzywdzicie go. Lepiej bądźcie przy nim sobą, nie udawajcie, że nie ma w was lęku i słabości".
Chciałbyś oszczędzić Fryderykowi swoich problemów?
- Pewnie. Nie ma przepisu na dobre wychowanie. Wiesz, co na pewno jest dobre dla dziecka? Żeby wychowało się w miłości, żeby widziało, że rodzice się kochają, bo to daje poczucie bezpieczeństwa. Może dlatego, że moi się rozstali, marzyłem o wielkiej miłości na całe życie? Może dlatego jestem fanem komedii romantycznych? One zawsze kończą się: "I żyli długo i szczęśliwie". Późno zrozumiałem, że najciekawsze zaczyna się potem. W szkole też karmią nas romantycznymi hasłami: "Prawdziwa miłość cię uratuje, rozwiąże twoje problemy". To jedno z większych oszustw, jakimi jesteśmy karmieni. Nikt nie mówi, że miłość to rezygnacja z egocentryzmu, niekończąca się praca nad sobą. Miłości nie dostaje się w prezencie. Nie jest tak, że pokochamy kogoś i to się już nigdy nie zmieni. A ja przez wiele lat tak myślałem. Spotykałem kobietę, były amory, uniesienia, ale w pewnym momencie się kończyły. Nie wiedziałem, że wtedy zaczyna się najważniejszy etap - pracy nad związkiem.
Kto ci powiedział, że to najważniejszy etap? Niektórzy całe życie próbują przelecieć na "motylach w brzuchu". Jak się kończą, szukają nowych ekscytacji.
- Sam za tymi motylami goniłem, wydawało mi się, że następna miłość będzie lepsza. Trochę jak z balonami - człowiek za nimi podąża, łapie za sznurki, przywiązuje, a po dwóch dniach schodzi z nich powietrze, robią się brzydkie i pomarszczone. I zamiast je dopompować, gonimy za następnymi. To ja sprzedałem ojcu teorię, że miłość jako uczucie nie istnieje, że składa się na nią wiele innych emocji, m.in. opiekuńczość, wyzbycie się egoizmu, czułość, wyrozumiałość. Użył tego w filmie "7 uczuć". Naprawdę mnie tym ujął.
Pierwszy raz zagrałeś główną rolę...
- Tak, ale się bałem. Mój tata jest wymagającym reżyserem, daje z siebie sto procent, chce, żeby aktorzy odsłonili się przed kamerą. Włożyłem w aktorstwo dużo pracy - nie jestem po szkole, ale chodziłem na lekcje śpiewu, dykcji, gram w teatrze. Ojciec zawsze mnie oglądał na scenie, a po którymś spektaklu zaproponował tę rolę. Najpierw się ucieszyłem, ale potem wyobraziłem sobie wszystkich wspaniałych aktorów, którzy grali Adasia Miauczyńskiego (Marek Kondrat, Cezary Pazura, Adam Woronowicz, Andrzej Chyra - red.), pomyślałem o pracy ojca, który scenariusz pisał siedem lat. Marzyłem o tej roli, a kiedy ją dostałem, przestałem się do ojca odzywać. Po jakimś czasie dzwoni i mówi: "Michał, co się z tobą dzieje? To dzieło mojego życia, aktorzy latami czekają na taką propozycję, a ty nie odpowiadasz?". Opowiedziałem mu o swoich lękach, o tym, że się porównuję z Kondratem i to mnie obezwładnia. Ale kiedy usiedliśmy ze scenariuszem, okazało się, że wiem, jak zagrać tę postać. Może dlatego, że żyłem nią przez lata? Ojciec zapytał: "Czego się boisz? Przecież dla ciebie wszystko jest oczywiste!".
Rozmawiała Anna Rączkowska