Mój kodeks wartości
Ideały się sprzedały. Nadszedł kres wartości. Zasadą jest brak zasad... Spokojnie! To tylko część prawdy. A może nawet mit - mówią Irena Eris, Marcin Perchuć, Daria Widawska, Róża Thun.
"Warto być uczciwym, choć nie zawsze się to opłaca. Często opłaca się być nieuczciwym, ale nie warto", mówił prof. Władysław Bartoszewski, który zmarł wiosną. Brytyjski historyk, prof. Norman Davies powiedział o nim, że był człowiekiem zasad. Minęło kilka miesięcy i wielu z nas odczuwa dojmującą pustkę po Profesorze; brakuje jego komentarzy i celnych uwag w życiu publicznym. Utyskujemy, że tych przyzwoitych nadal ubywa.
A co dzisiaj oznacza mieć zasady? Według badań CBOS, sprawdzających stopień moralności Polaków po 20 latach przemian ustrojowych, tylko 31 proc. z nas uznało, że należy mieć wyraźne zasady moralne i nie powinno się z nich rezygnować. Najwięcej, bo blisko połowa, było zdania, że nie można mówić o obiektywnym wymiarze dobra i zła, gdyż to, czy dane postępowanie jest właściwe, zależy w dużej mierze od... okoliczności.
Ideały się (nie)sprzedały
Z Różą Thun, posłanką do Parlamentu Europejskiego (gdzie pełni funkcję przewodniczącej grupy roboczej ds. jednolitego rynku cyfrowego), spotykam się u niej w domu kilka dni po wielkim trzęsieniu ziemi w Nepalu.
- Rano dostałam już kilka telefonów w tej sprawie. Ludzie, którzy wiedzą, że mieszkałam kiedyś w Nepalu, dopytywali się, jak mogą pomóc poszkodowanym - mówi, zaparzając ulubioną herbatę z różą. - Dlatego nie wierzę w koniec wartości! One są, tylko inaczej się przejawiają. Na moje pokolenie to poprzednie też narzekało, a ja myślałam: przecież za waszego życia były dwie wojny światowe, Europa się wyrzynała, co w tym dobrego?! Wyznawcy pokoju stanowią większość w każdym pokoleniu, ale znajdują się zawsze wariaci dążący do wojen. Każde pokolenie narzeka na następne, to niesprawiedliwość - dodaje.
- A przecież one nie biorą się znikąd, my je kształtujemy. Obserwuję młodych: mają pasje, są w ciągłym biegu. Może inaczej komunikują się ze światem, może nie przeczytali kanonu literatury pięknej, ale to od nas zależy, czy dostrzegamy, jak wielu spośród nich to wspaniali ludzie. Zagłębiam się w to, co mają do powiedzenia, jak się spotykamy lub debatujemy na Twitterze.
- Nie można oceniać ludzi wyłącznie po żółci, która wylewa się z internetu - przestrzega dr Irena Eris, bizneswoman, która razem z mężem prowadzi Laboratorium Kosmetyczne Dr Irena Eris. Rozmawiamy przy kawie w jej przestronnym, jasnym gabinecie w siedzibie firmy. - W każdym pokoleniu znaczny procent ludzi chce żyć w porządku wobec otoczenia, nie krzywdząc innych. Normy nie upadają, one są w nas zakorzenione, tylko bywają kamuflowane. A w czasie wojen czy kryzysów złe "ja" często się ujawnia. Z licznych sondaży wynika, że najgorzej jest u nas oceniana jakość życia politycznego. Dostaje się także rodzimemu biznesowi. Na porządku dziennym są stwierdzenia, że naczelną zasadą obu światów jest "brak zasad".
- Nie ma co ukrywać, świat biznesu to pieniądze, więc pewni ludzie dokonują wyborów wyłącznie z uwagi na korzyści materialne - twierdzi Irena Eris. - Tak wiele się teraz mówi o zrównoważonym rozwoju: biznes ma wpływ na świat, który chcemy pozostawić następnym pokoleniom. Wiele koncernów epatuje takimi hasłami. Ale okazuje się, że dla pozyskania tańszych surowców wycinają połacie lasów, wciąż głosząc: "Dbamy o środowisko!". Denerwuje mnie, kiedy ktoś buduje wizerunek na nieprawdzie.
Zasady są po to, żeby je łamać?
Polski show-biznes wcale nie ma lepszej prasy. "Seks, alkohol, brak zasad", piszą internauci. Jedna z wokalistek udzieliła wywiadu, w którym opisała to środowisko: "Bez godności, bez honoru".
- Myślisz, że wśród prawników i lekarzy jest mniej zdrad, "podkopywania" kolegów niż wśród aktorów? - uśmiecha się aktorka Daria Widawska, którą ostatnio można było oglądać w serialu "Prawo Agaty". Jest spokojna, nie wygląda na zmęczoną, choć w jej życiu nastał teraz czas zmian. Gra w kilku spektaklach (m.in. w teatrze Capitol w Warszawie) i przygotowuje się do narodzin drugiego dziecka.
- Jeśli show-biznes jest niemoralny, to tak samo jak każda inna branża. Z pokolenia na pokolenie słyszę tę samą gadkę. Nawet mój ojciec przestawia się czasami na takie tory, twierdząc, że "kiedyś panowały inne zasady"! Ja pewnie za trzydzieści lat będę mówiła to samo, deprecjonując współczesność. Trzeba jednak przyznać, że świat się zmienia. Dawniej nadrzędną wartością była rodzina: małżeństwo osób odmiennej płci z co najmniej dwójką dzieci. Dzisiaj to związek dwojga ludzi czasem tej samej płci. Pewne tabu jest obalane, a inne rzeczy przyjmujemy za oczywistość z pokolenia na pokolenie - dodaje.
- Dzisiaj jesteśmy bardziej liberalni, co wcale nie znaczy, że gorsi. Przez to, że bardziej liberalnie patrzymy na pewne zjawiska, to i zasady ulegają zmianie, ale nie giną! - przekonuje aktor Marcin Perchuć (gra w serialu "Mąż czy nie mąż" w TVN, a na co dzień w warszawskim teatrze Montownia). Widać, że jest zrelaksowany, właśnie wrócił z tygodniowych wakacji z rodziną. - To czyny stoją za zasadami. Wolałbym, aby w tym temacie było więcej czynów, a mniej gadania. Co nie zmienia faktu, że o zasadach mówić warto!
Wielu artystów deklarowało, że z zasady nie grają w serialu czy reklamie. Przed kilkoma laty głośny był przypadek aktora Krzysztofa Majchrzaka, który też potępiał udział w takich przedsięwzięciach. A potem sam pojawił się w reklamie piwa (namawiany był przez pół roku).
Nie wierzę w ludzi nieuczciwych. Każdy ma jakiś kodeks wartości. Nawet oszuści i złodzieje.
Marcin Perchuć: - Podejrzewam, że nie mam prawa głosić, że czegoś nigdy nie zrobię. Póki co mam ten komfort, że jeśli rola mi nie odpowiada, to jej nie przyjmuję. Ale jeżeli kiedyś zabraknie mi pieniędzy na utrzymanie, to zdecyduję się na o wiele więcej rzeczy. Zasady, jego zdaniem, zależą od tego, gdzie człowiek znajduje się w danym momencie życia: czy nie jest chory, w palącej potrzebie itp.
Takie prawdy Perchuć stara się też uświadomić studentom jako wykładowca warszawskiej Akademii Teatralnej. - Wpajam im kodeks zachowań każdego aktora - śmieje się. - Aktor z zasady nie wchodzi w butach z ulicy na scenę, a na próbie nie siada przed reżyserem. Nie wszyscy mają wpojony szacunek dla innych.
Dekalog na lodówce
- Nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, ile wzorców daje nam dom - uśmiecha się Irena Eris. - Moi rodzice, pokolenie przedwojenne, zawsze podkreślali wagę uczciwości. Od początku wpajali mi, dziewczynce, że powinnam się uczyć, aby być samodzielna, także finansowo! I... taka drobna, wydawałoby się, rzecz. U mnie w domu się nie przeklinało. Oprócz "cholera jasna!" nic mocniejszego nadal nie przechodzi mi przez usta.
Róża Thun wspomina, że słowo "patriotyzm" słyszała w domu rzadko. - U nas tym hasłem nie wycierano sobie gęby, tak jak to niestety wielu robi dzisiaj. Ja dopiero potem zrozumiałam, że to, czym zajmowali się moi rodzice (mama - naukowiec, biolog, ojciec, prof. Jacek Woźniakowski - historyk sztuki, pisarz i były prezydent Krakowa - red.) oraz ich przyjaciele, to był najgłębszy przejaw patriotyzmu. Skupieni wokół "Tygodnika Powszechnego", Klubu Inteligencji Katolickiej, dzień w dzień walczyli o to, aby niezależna polska kultura, która była gnębiona przez ówczesne władze, przetrwała. My z mężem też nie używamy na co dzień wielkich słów. Nie obnosimy się również z religijnością, choć to dla nas podstawa wychowania.
Marcin Perchuć nie przypomina sobie, aby na drzwiach lodówki w jego rodzinnym domu wisiała kartka z Dekalogiem.
- Zasady nie były nazywane, tylko wdrażano je, powiedziałbym, en passant (w przelocie - z fr.) - wspomina. - Mimo to i ja, i moje dwie siostry czuliśmy, co nam wolno, a co nie. Choć oczywiście z praktyką było różnie. Ale rodziców postrzegałem jako ludzi z zasadami, którzy potrafią uzasadnić swoje wybory. Mówię o tym może górnolotnie, ale przecież rozmawiamy o rzeczach najistotniejszych.
Ojciec Marcina, naukowiec i badacz, nie bywał w domu po kilka miesięcy. - Ale nie rozstali się z moją matką. Rodzina przetrwała, silna - mówi aktor.
A jemu zdarzyło się pięć lat temu zrezygnować z głównej roli w filmie, bo zdjęcia miały być w sierpniu w Krakowie, a wtedy w Warszawie rodził się jego syn. - Wiedziałem, że chcę być tutaj z żoną i że wystarczy nam pieniędzy. Mogłem sobie na taki krok pozwolić - opowiada Marcin. - Kilka osób patrzyło jednak na mnie jak na szaleńca.
Zdrowy balans
Kiedy na początku lat 80. XX w. Irena Eris założyła wraz z mężem Henrykiem Orfingerem malutką firmę produkującą kremy, jej przyszłość nie zapowiadała się zbyt świetliście.
- Pamiętam moment, w którym nasz syn miał siedem lat i mieliśmy zaplanowany rodzinny urlop. Ale w tym czasie ważyły się losy firmy i wkrótce miało się okazać, czy ona w ogóle przetrwa - opowiada Irena Eris. - Powiedziałam mężowi, że jestem skłonna poświęcić urlop, aby dopilnować spraw zawodowych. Odpowiedział, że jeśli teraz zrezygnujemy, to potem tak będzie zawsze. Poza tym jeżeli przez nasz krótki wypoczynek firma się zawali, to znaczy, że jej podstawy były za kruche. Przyznałam mu rację. Wróciliśmy z nową energią, odstresowani. Nagle okazało się, że firma ruszyła z kopyta. To nauczka, którą zapamiętałam na całe życie. Spektakularna lekcja. Dzisiaj jej firma zatrudnia kilkaset osób, powstał wewnętrzny kodeks zasad dla pracowników.
- Ale ja jestem przeciwniczką tworzenia nadmiernych procedur - zastrzega pani Irena. - Decyzje powinny być sformalizowane, zasady opisane, jednak ich nadmiar zwalnia człowieka z kreatywności!
Podobną historię ma w swoim artystycznym życiorysie Ireneusz Krosny, aktor, mim - w warszawskim teatrze Capitol można oglądać jego spektakl "Mowa ciała".
- Po początkowo chudych latach zdarzył się taki miesiąc, że zagrałem 26 spektakli w całej Polsce, czyli w domu byłem cztery dni - opowiada. - Usiedliśmy z żoną i zaczęliśmy rozmawiać, czy o to nam chodziło. Ustaliliśmy limit: 14 dni w miesiącu pracuję poza domem, a przez resztę jestem mężem i ojcem. Dzieci nie znają mnie tylko z telewizji.
Krosny jest na scenie od ponad dwudziestu lat i z zasady nie włącza do swoich występów wątków z alkoholem, seksem i narkotykami. Omija też przekleństwa. Nie, nie chodzi o to, że jako teolog z wykształcenia jest pruderyjny.
- To byłoby pójście na łatwiznę - mówi. - Uważam, że bez tego też można rozbawić publiczność do łez.
Kilka lat temu stanął przed trudniejszą decyzją. - Przed występem w Chicago postawiłem warunek, że nie chcę honorarium za spektakl, tylko proszę o obecność krytyków. Nie chciałem grać tylko dla Polonii. I tak się stało, przyjechali amerykańscy dziennikarze, a w poniedziałek wyszły gazety z zaskakująco entuzjastycznymi recenzjami - wspomina.
Okazało się, że otrzymał nagrodę Critics’ Choice prestiżowej gazety "Chicago Reader" za najlepszy spektakl w Chicago ("Świeży, śmieszny, nie można mu się oprzeć"). - Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jaką to ma siłę! W samym Chicago jest 300 teatrów, więc nikt nie czyta repertuarów, tylko sugeruje się tym, co polecają krytycy. Na następnych występach miałem nabite sale, owacje. Pojawiła się propozycja - półroczne tournée przez całe Stany Zjednoczone! No i dylemat. Moja żona w tym czasie rodzi drugie dziecko. Zostawić ją i wyjechać? Zrezygnować dla rodziny? Wybrałem drugą opcję. Amerykanie nigdy nie ponowili propozycji. A ja i tak gram poza granicami kraju, i mam tę samą rodzinę - uśmiecha się mim.
Daria Widawska: - Rodzice nigdy nie mówili: "Nie kradnij!", "Nie bądź koniunkturalna!". Obserwowałam ich i pewne rzeczy nabyłam na poziomie podświadomości - zauważa. - Przejęłam zasady, które oni wynieśli ze swoich domów. One przechodzą z pokolenia na pokolenie, ale ulegają modyfikacjom ze względu na nowe czasy i realia.
Daria, która jako dziecko wychowała się w sporym, jak mówi, rygorze (uczyła się w dwóch szkołach: powszechnej i muzycznej), swojemu siedmioletniemu synkowi narzuciła na razie dwie. Iwo kładzie się spać zawsze o ósmej, więc nie ma problemu z pobudką. Wie też, że kiedy wróci ze szkoły, powinien umyć ręce i zasiąść do odrabiania lekcji.
- Z tego jestem zadowolona. A dumna byłam wtedy, kiedy kolega syna złamał nogę, a on nosił za nim plecak i przynosił mu obiad. Nikt go o to nie prosił, sam z siebie chciał pomóc, a to dla mnie sygnał, że podpatrzył to u nas! - opowiada zadowolona.
Inni, coć tacy sami
- Dla mnie rodzina jest bardzo istotna, ale mam przyjaciół wierzących i niewierzących, hetero- oraz homoseksualistów, którzy prowadzą zupełnie inny tryb życia niż ja. Dla mnie jest ważne, że układają swoje życie zgodnie z przekonaniami, z własnym sumieniem. Nie żyją wbrew temu, co głoszą, poza tym są mocno zaangażowani w to, co ważne, jak kultura, polityka czy życie społeczne - mówi Róża Thun, która trzykrotnie została wybrana w Parlamencie Europejskim posłanką roku.
Ta świadomość mobilizuje ją do działania. Nie znosi porannych pobudek, a jutro (jak w każdy poniedziałek) leci do Brukseli.
- Kiedy nie mam siły wstać o piątej, to od razu wyobrażam sobie moich wyborców. I ty się lenisz? - myślę, wyskakując z ciepłej pościeli. Staram się być uczciwa wobec nich i siebie.
Marcin Perchuć nie wierzy w ludzi totalnie nieuczciwych. Mówi, że każdy ma jakiś kodeks wartości. Nawet oszuści i złodzieje. - Wystarczy wspomnieć "Ojca chrzestnego" (film w reż. F.F. Coppoli na podstawie powieści Maria Puzo - red.), którego bohater kierował się dobrem rodziny, i te zasady były ponad wszystko, a że brutalne, to inna sprawa! - dodaje.
Wielka frajda
- Życie z zasadami sprawia frajdę - uważa Marcin Perchuć. - Dzięki nim mamy się na czym zaczepić, a bez nich dryfujemy. Wspomina, jak kiedyś z kolegami z teatru Montownia był na występach w USA. Pewna Polka podarowała im zaproszenia do filharmonii.
- W sklepie "wszystko za dolara" kupiliśmy najtańsze marynarki. Przyodzialiśmy się w nie, idąc na koncert, aby trzymać się określonych zasad. Prosta rzecz, a jednak sprawiła nam radość. Może właśnie o takiej radości myślał profesor Bartoszewski, powtarzając, że warto być przyzwoitym?
Róża Thun, choć minęło kilka miesięcy od jego odejścia, nadal często wspomina starego przyjaciela. - Mam wrażenie, że profesor przelał na mnie sympatię z mojego ojca - uśmiecha się pani poseł. - W latach 80. przyjeżdżał do naszego domu we Frankfurcie jak do siebie. Raz dostał ważną nagrodę od wydawców niemieckich, takiego niemieckiego Nobla. Posadził mnie z mężem w pierwszym rzędzie, a potem zaprosił na obiad. Siedzieliśmy na luksusowym przyjęciu w towarzystwie prezydenta Niemiec. A on po pewnym czasie szepcze: "Pani Różo, może pójdziemy już do was do domu i usiądziemy tak normalnie?". Jasne, poszliśmy z grupką bliskich przyjaciół, mój mąż ugotował spaghetti, a dzieci siedziały nam na kolanach - opowiada Róża Thun. - Jedną z jego zasad było to, że wszędzie był prawdziwy.
Magdalena Kuszewska
PANI 9/2015