Mówię o sobie "bezdomny"

Dzieciństwo w pustym domu przed wielkim telewizorem, narkotyki, stracone złudzenia emigranta - Arkadiusz Siedlecki, autor głośnej "Kokainy" w rozmowie z Anną Piątkowską.

Arek Siedlecki wyemigrował do Anglii, podobnie jak dwa miliony Polaków, w poszukiwaniu lepszego jutra. /fot. Archiwum Autora
Arek Siedlecki wyemigrował do Anglii, podobnie jak dwa miliony Polaków, w poszukiwaniu lepszego jutra. /fot. Archiwum AutoraStyl.pl

Od pierwszych stron "Kokainy" - twojej debiutanckiej powieści - przebija obraz ciebie - outsaidera, wrażliwca, który nie potrafi odnaleźć się w świecie i to jest, zdaje się, pierwotna przyczyna wszystkiego, co cię spotyka. W okładkowej notce o tobie czytam: "wieczny marzyciel, oderwany od życia nihilista". Kim dziś jest Arek Siedlecki? Jak określasz siebie?

Arkadiusz Siedlecki: - I to jest właśnie fundamentalne pytanie, jeśli chodzi o genezę mojej powieści. Od zawsze miałem problem w określeniu siebie, w zdefiniowaniu się "jako ktoś". Potrzebowałem zaszufladkowania, zrozumienia, po co to wszystko, bo niestety samo bycie synem i uczniem - tak z urzędu - jakoś mi nie wystarczało. W końcu odnalazłem się jako narkoman, to znaczy... nie zrozum mnie źle, odnalazłem się i chwilę potem znowu zgubiłem. Ale tym razem bardziej dobitnie, tragicznie i, oczywiście, z koszmarnym skutkiem. Po latach niebrania mogę powiedzieć, że Arkadiusz Siedlecki jest niebiorącym narkomanem, ojcem i mężem, synem i, od jakiegoś czasu, również pisarzem na dorobku.

Piszesz: Nie uważam "Kokainy" za książkę autobiograficzną, ale nie mogę jej także nazwać wyssaną z palca opowieścią. Jak dużo Arka Siedleckiego jest w Krisie - twoim bohaterze?

- Określenie, że "nie uważam 'Kokainy' za książkę autobiograficzną" jest oczywiście prawdziwe, bo nie wszystko, co opisałem w powieści wydarzyło się naprawdę, ale przyznam, że była to swoista tarcza obronna. Próbowałem zachować dystans i równowagę psychiczną. Chciałem także - w razie konieczności - móc powiedzieć: "Hej, ale ta część książki jest akurat fikcją literacką!".

Nie wiem, być może jestem dziwny, ale tak sobie wymyśliłem. Opisałem bardzo osobiste wydarzenia, moje doświadczenia życiowe, inicjacje seksualne, pierwsze kontakty z narkotykami i mój upadek, nie tylko moralny, ale także społeczny i w pewnym momencie pisania uprzytomniłem sobie, że być może brnę w swoją przeszłość zbyt otwarcie, że może ludzie nie powinni o pewnych sprawach wiedzieć. Napisałem jednak tak jak chciałem, wyrzuciłem z siebie to wszystko, co siedziało ukryte głęboko w mojej duszy. Jestem Krisem. Tylko ta tarcza...

Czy "Kokaina" jest rodzajem terapii? Dla kogo ją napisałeś?

- Tak, "Kokaina" była -  a właściwie cały czas jest dla mnie - formą terapii. Napisałem ją początkowo dla siebie, być może dla żony lub przyjaciół, jeśli kiedyś chcieliby ją przeczytać. Taki był pierwotny zamysł. Chciałem przypomnieć sobie bolesne wydarzenia z przeszłości, jakby "wyciągnąć je z siebie" i schować gdzieś na półkę. Miałem już dosyć bezustannego dźwigania brzemienia, które - proszę mi wierzyć - bardzo ciąży. W pewnym momencie zrozumiałem, że nie mam prawa być egoistą, że być może moja historia pomoże jakieś zagubionej młodej duszyczce, być może rodzic, który sięgnie po moją książkę dopatrzy się w fabule analogii do swojego dziecka i wyciągnie je z narkotykowego szamba zanim będzie za późno. Jeśli pomogę choć jednej osobie, będę zadowolony.

Swoim rodzicom wytykasz brak zaangażowania i zainteresowania tobą, dążenie do sukcesu i dorabianie się jako priorytety życiowe, co w efekcie ciebie popchnęło do narkotyków. Rodzice czytali książkę?

- Mama czytała. Zdaję sobie sprawę, że to jest dla nich bolesne, bo wytykam im brak zaangażowania. Tyle tylko, że jednocześnie piszę, że uratowali mi życie. Bo tak w rzeczywistości było. Moi rodzice - a bardzo ich kocham - wybrali taką, a nie inną drogę. Oboje wywodzili się z biednych rodzin i doskonale znali realia ubogiego dzieciństwa, ubogiego życia. Chcieli mi tego oszczędzić. Skupili się na pracy, zapominając o dziecku, które spędzało samotne dnie i wieczory. Paradoksalnie, chcąc mi zapewnić raj, przez niedopatrzenie i roztargnienie, przez swoją determinację i pasję, zapewnili małe piekiełko. Ale to nie ich wina. Jesteśmy tylko ludźmi, rodzicami. Popełniamy błędy. A na to, że jako dziecko zacząłem ćpać złożyło się więcej czynników, nie tylko brak zainteresowania ze strony rodziców.

Byłeś tzw. chłopcem z dobrego domu, ale zacząłeś "brać" jako nastolatek. Co ważnego przegapili twoi rodzice, że wszedłeś w nałóg?

- Przegapili przede wszystkim mnie. Kiedy moi rodzice ciężko pracowali i całe dnie spędzali w firmie zastanawiając się, co zrobić by podnieść sprzedaż, ja równie usilnie głowiłem się jak załatwić sobie działkę proszku. To był ten najważniejszy problem. W pewnym momencie rozminęliśmy się i każde z nas zaczęło odbierać na zupełnie innych falach. A przecież jeszcze kilka lat wcześniej byliśmy wspaniałą rodziną, każdy świetnie wpisany w swoją rolę, ja - dziecka, oni - kochających rodziców. Oczywiście to się zdarza. Nastolatek buntuje się, próbuje mieć własne zdanie, ale... dziecko należy obserwować. Należy obwąchiwać, rozmawiać, poznać jego przyjaciół i znajomych. Trzeba wiedzieć, co się z dzieckiem dzieje. To jest trudne. Arcytrudne.

Sam jesteś ojcem - wiesz, na co należy zwrócić uwagę, czego nie zaniedbać, nie przegapić, jak przestrzec innych?

- Jestem ojcem dwójki wspaniałych dzieci i panicznie się boję, że w pewnym momencie życia zostanę przyparty do muru, że będę zmuszony postawić się w roli moich rodziców. Mimo wszystko łatwiej występować w roli ofiary niż "kata". Nie wiem, co wtedy zrobię, bo my sobie, a życie sobie, ale mam pełną świadomość zagrożenia i za wszelką cenę będę starał się zachować czujność. Na pewno należy dziecku zagospodarować czas wolny. Zarazić jakimś hobby, pasją, czymś, co będzie chciało robić w wolnych chwilach. Poza tym należy rozmawiać. Trzeba swoje dziecko "czuć" i złapać ten sam klimat, dostroić się do myślenia dziecka. Trzeba patrzeć i widzieć, dostrzegać dziecko. Przekrojowo do tego podejść.

Z jednej strony ta książka ma być ostrzeżeniem, ale piszesz, że po narkotykach czułeś się jak Bóg - "Mieliśmy w ręku namiastkę boskości", "Byłem bogiem"... Po kokainie: "Czuję się mocny i spełniony życiowo. (...) jestem przystojny i seksowny. I mogę mieć każdą kobietę, którą chcę" . Po narkotykach czułeś się silny i akceptowany. To może zabrzmieć jak zachęta...

- Może zabrzmieć  jak zachęta tylko i wyłącznie wtedy, kiedy czytasz fragment powieści. Fabuła jest tak skonstruowana, a sama powieść tak brutalna i prawdziwa, że rozsądny czytelnik nie będzie miał najmniejszego problemu z odbiorem przekazu. Ta powieść to ostrzeżenie: nie zaczynaj przygody z narkotykami, bo czeka cię śmierć.

"Nieodparta chęć poprawienia własnego nastroju z notorycznymi skłonnościami do działań destrukcyjnych (...) ma związek z poczuciem odrzucenia, krzywdy i zaniedbania, których doświadczyłem w dzieciństwie" - piszesz w pierwszych zdaniach książki. Ale to dopiero początek ... "Kokaina" to bardzo szczera historia, w dużej mierze ekshibicjonistyczna, ale to w tej szczerości  właśnie tkwi jej siła. Co było dla ciebie najtrudniejsze podczas pisania książki, o czym najtrudniej było opowiedzieć, do czego najtrudniej się przyznać?

- Mimo wszystko najtrudniej było przyznać się przed samym sobą i przed rodziną - która zresztą do tej pory ma do mnie o to żal - że jestem DDA, czyli Dorosłym Dzieckiem Alkoholików. Ja mogę pisać o sobie co tylko zechcę, bo taka jest moja wola, bo to lubię, bo, jak powiedziałaś, jestem mentalnym ekshibicjonistą, ale pisanie o kimś, pisanie o bliskich mi osobach rzeczy, które - choć przecież prawdziwe - mogą je zaboleć, zranić... To jest najtrudniejsze. Przez długi czas wahałem się, czy nie wykreślić tej części powieści, ale koniec końców chciałem aby była ona pełna, prawdziwa, aby nie zabrakło w niej żadnego elementu, żadnego niuansu. To właśnie one budują całość "Kokainy".

Twoją książkę czyta się na wielu poziomach - jako historię narkomana, genezę tego uzależnienia, której można upatrywać w syndromie DDA, ale także jako obraz Polski końca lat 80. i początku 90., emigracji. Piszesz o sobie, ale mówisz o pokoleniu. Czujesz się pokoleniem obdartym ze złudzeń?

- Trochę tak. Brakuje w nas iskry, wiary. Nie mamy takiej siły przebicia jak wcześniejsze pokolenia, chęci walki o lepsze jutro, ale nie mamy również takiej wiary w siebie jak pokolenia młodsze, które wyzuły się z kompleksów postkomunistycznej polskości. Jesteśmy takim dziwnym pokoleniem, które nigdzie nie pasuje. Oczywiście są wyjątki. Nie chcę generalizować, ani tym bardziej mitologizować.

Piszesz, że przebywanie w Anglii "napawa cię obrzydzeniem", że czujesz się samotny i obcy, bo to nie jest twój dom, "nigdy nim nie był i nie będzie". Wyspy to rozczarowanie?

- Nie w sensie perspektyw, filozofii pracy, stylu i łatwości życia. Ale to nie Polska, z którą - paradoksalnie - nie chcę mieć zbyt dużo wspólnego. Mam tu oczywiście na myśli mentalność Polaków, która mnie przeraża i zawstydza jednocześnie. Wiesz, kiedy człowiek spędził większość życia w jednym miejscu, to chociaż znalazłby się na rajskiej wsypie, wciąż będzie tęsknił za tym parszywym domem, za miejscami w których dorastał. Polska to dla mnie taka trochę toksyczna matka. Bije cię, znęca się nad tobą, wstydzisz się z nią pokazać, ale to w końcu matka i gdzieś tam w głębi serca ją kochasz.

Wyjechałeś z braku perspektyw?

-  I tak, i nie. Wyjechałem, bo chciałem zacząć nowy rozdział w życiu. Również dlatego, że chciałem mimo wszystko i wbrew tej mojej pokoleniowej skazie zawalczyć o lepszą przyszłość dla moich dzieci. Mnie jest ciężko przestawić się na angielski system życia, bo nie mam tego wpisanego w genotyp, nie dorastałem tu. Moje dzieci takiego problemu już nie powinny mieć. Wyjechałem także dlatego, że chciałem się uniezależnić od rodziców. Znam polskie realia i wiem, jak jest w Polsce. Nie chciałem być utrzymywany przez rodziców do czterdziestki. Nie chciałem być dla nich ciężarem.

Książek o narkotykach było już wiele, on chce przestrzec przed uzaleznieniem - sam jest ojcem dwójki dzieci.
Książek o narkotykach było już wiele, on chce przestrzec przed uzaleznieniem - sam jest ojcem dwójki dzieci.Styl.pl

Mówisz o sobie: Polak czy Anglik?

- Mówię o sobie bezdomny. W czasach globalizacji i otwartych granic to brzmi niedorzecznie, ale... tu chodzi o bezdomność emocjonalną, społeczną i każdą inną, nie w sensie fizycznym. Mieszkam w Anglii. Jestem Polakiem. To się nigdy nie zmieni.

Jak książka została odebrana na Wyspach, bo twój obraz emigracji nie jest malowany kolorowo?

- Książka została odebrana pozytywnie. Zaznaczałem już w wywiadach, że jestem absolutnie subiektywny w moich wywodach i doświadczeniach związanych z Wielką Brytanią i życiem tutaj, bo ktoś inny może mieć zgoła zupełnie inne doświadczenia i po lekturze mojej powieści pukać się palcem w czoło. Niestety, ludzie, z którymi rozmawiałem potwierdzają moje smutne spostrzeżenia. Też czują się wyobcowani, niepasujący. Ciężko jest być emigrantem, nie każdy ma predyspozycje.

Jedna z sieci księgarń wycofała ze sprzedaży "Kokainę" - wiesz, dlaczego?

- Sytuacja jest dosyć kuriozalna, ponieważ książka była dostępna w sprzedaży tej księgarni - a właściwie sieci księgarskiej, bo mówimy tu o potężnym punkcie sprzedaży książek - przez kilka tygodni. Plasowała się nawet bardzo wysoko w rankingu bestsellerów, a później nagle zarząd firmy wydał zakaz sprzedaży. Przyznam, że zabolało mnie to. Domyślam się, że chodzi o temat książki, jest ona przecież bardzo kontrowersyjna, a nie każdy jest gotów na zapoznanie się z treścią "Kokainy". W XXI wieku, w dobie wolności słowa i demokracji takie coś jest niedopuszczalne. Podsumowując tę sytuację do głowy przychodzi mi tylko jedno słowo: absurd!

Rozmawiała Anna Piątkowska

Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas