Nie chodzę na skróty
Skąd on się wziął? Martwi się o naszą planetę, płacze na filmach, wzruszają go dzieci. Nie wstydzi się przyznawać do miękkich stron swojej natury. A jeśli ucierpi na tym jego wizerunek twardziela? Przecież grywam policjantów, kryminalistów, lekarzy, w filmie był nawet bokserem... A jeżeli telefon z następną propozycją nie zadzwoni? Szymon wzrusza ramionami. Jak nie zagra dziś, zagra jutro. Nie będzie się przejmował głupstwami.
Nie będzie bilansu czterdziestolatka, chociaż Szymon Bobrowski rok temu obchodził okrągłe urodziny. Ojciec trójki dzieci, kochający mąż, coraz bardziej świadomy aktor. Konkretny facet, ale na podsumowania się nie zgadza. Jeszcze nie czas. Umawiamy się więc na zabawę - ja rzucam hasło, on rozstrzyga: prawda czy fałsz? Na spotkanie przychodzi w dresowej bluzie. Wyluzowany? Pozornie. Jest zabawny, ale gdy trzeba - poważnieje, zmusza do zwolnienia tempa rozmowy. Będzie bohaterem serio?
Zacznijmy od dużego kalibru. Świata i tak nie zbawisz, odpuść sobie - prawda czy fałsz?
Szymon Bobrowski: - Fałsz. Nie odpuszczam.
Myślałam, że aktor to delikatna natura i musi mieć spokój, nie może przejmować się tym, co dookoła?
- Ja przeciwnie, przejmuję się światem. Takim jestem typem - życie nie przepływa obok mnie. Bliscy się śmieją, że cierpię za miliony. A ja obserwuję, czytam, zadaję pytania: o co tu chodzi? Przejmuję się, że w katolickim kraju zbliża się Komunia, a rodzice myślą głównie o tym, czy mają być sukienki, czy alby. Wkurza mnie, że koleżka wiezie autobusem dzieci, chociaż pił wódkę. Albo że ktoś mieszka w dobrej dzielnicy, a wyrzuca śmieci do lasu.
Halo, nic na to nie poradzisz...
- Nie mam też rady na to, że w zeszłym roku zabito 75 milionów rekinów. Ale mi to psuje humor. Możesz sobie wyobrazić, że ktoś zabija rekina, bo jego płetwa jest przysmakiem? Żeby nie zwariować, nie mam w domu telewizora.
Interweniujesz, gdy widzisz na ulicy, jak matka szarpie dziecko?
- Parę razy się zdarzyło. I kończyło się zwykle serią wulgaryzmów wysłanych pod moim adresem. Niedawno mieliśmy zdjęcia na Pradze - staliśmy z ekipą w pobliżu kamienicy, w której ktoś strasznie krzyczał na dziecko, chyba je bił. Mówię do kierownika planu: Może coś z tym zrobić, wezwijmy policję. On na to: Chłopie, to jest Praga, policja przyjdzie, wyjdzie, a tam znowu będzie to samo. A we mnie to siedziało, jeszcze wieczorem myślałem, że może jednak coś trzeba było zrobić. Wstydzę się, kiedy czuję taką bierność. Bo my niby nie byliśmy obojętni, ale tylko gadaliśmy. Nic z tego nie wynikło.
Jestem pantoflarzem i domatorem. Dźwigam zakupy, pilnuję dzieci. Naprawdę to lubię.
Człowiekowi, który wszystko traktuje serio, trudniej jest żyć.
- A samo życie nie jest serio? Ja z niego nie żartuję. Miałem już parę znaków ostrzegawczych, wiem, jakie to wszystko kruche.
Na przykład?
- Kiedyś jechałem szybko samochodem. Byłem sam na prostej drodze, po obu stronach tylko pola. I nagle poczułem niepokój, coś kazało mi wyhamować. Zredukowałem prędkość i wtedy, nie wiadomo skąd, przebiegł mi drogę duży pies. Pojawił się nagle i zniknął. Gdybym nie zwolnił, przypuszczalnie doszłoby do wypadku. Nie umiem sobie wytłumaczyć, co się stało, co kazało mi zdjąć nogę z gazu.
Może to dojrzałość człowieka po czterdziestce? Intuicja?
- Może? Kiedyś naśmiewałem się z ryzyka i popełniłem parę głupstw. W młodości z kolegą, który miał motor, potrafiliśmy w ciągu 40 minut przejechać z Konina do Poznania, żeby napić się kawy. To była duża prędkość i wiem, że ryzykowaliśmy. Chciałbym wierzyć, że czuwa nade mną jakaś siła opiekuńcza. Byłbym spokojniejszy, bo boję się śmierci. Nie dlatego, że TAM nic nie ma, ale dlatego, że TU się coś skończy. A życie jest kruche. Niedawno koleżanka podała dziecku mentosa. Sekundę później walczyła o jego oddech, bo czteroletni synek zakrztusił się cukierkiem. A nam się wydaje, że możemy kontrolować, planować...
No to kolejne zdanie: Chcesz rozśmieszyć Pana Boga, powiedz mu o swoich planach. Prawda czy fałsz?
- Prawda. Właśnie dlatego nie planuję, tylko... szykuję grunt pod to, co ma się wydarzyć. Idzie zima, więc kupuję drewno do kominka i zmieniam opony. Wiem, że będzie trzeci sezon serialu Lekarze, idę do siłowni zrzucić z pięć kilogramów, żeby moja gęba w telewizorze lepiej wyglądała. Niestety, coraz trudniej mi utrzymać 90 kg, a osiągałem już nawet 98. Nie robię postanowień noworocznych. Boże, ile razy próbowałem i się nie udało. Przyrzekam: w tym roku piję mniej wina, nie jem rogalików. Wytrzymuję miesiąc, potem odpuszczam i sam się sobą brzydzę, że nie mam charakteru, siły woli. Po co robić sobie coś takiego?
A dewiza, że mężczyzna powinien zbudować dom, posadzić drzewo, mieć syna... Zgadzasz się?
- Nie czuję takiego przymusu. Mężczyzna musi ponosić konsekwencje swoich decyzji. Jak się powiedziało A, trzeba potem wyrecytować cały alfabet. Nic na skróty. Ale za wcześnie, żebym sam siebie oceniał. Podsumowanie zrobią moje dzieci. Za 20 lat będą cenzorami mojego ojcostwa, małżeństwa, męskości. Dowiem się prawdy o sobie. A kiedy one zaczną wychowywać swoje dzieci, zobaczę, ile jest w nich ze mnie, czy nauczyłem ich rzeczy dobrych, czy złych. I poniosę za to odpowiedzialność.
A w twoim zawodzie też nie da się nic zaplanować. No ale marzenia chyba się ma?
- Marzenia - tak. Chciałbym dostać nagrodę za najlepszy film w Gdyni, Orła albo jakąś poważną nagrodę teatralną... Takie potwierdzenie dla aktora jest ważne. Parę razy miałem nominację do nagrody, ale wygrywał kto inny. To boli. Z perspektywy 20 lat pracy widzę, że nie mam większego wpływu na swoją karierę. Im bardziej cisnę, tym bardziej cierpię, gdy się nie udaje. Wolę więc robić swoje najlepiej, jak potrafię, i pozwolić decydować losowi.
Ale niektórzy mówią, że tę najważniejszą rolę aktor powinien zagrać przed czterdziestką - prawda czy fałsz?
- Fałsz. Krystyna Feldman czekała 70 lat, żeby zagrać Nikifora, i tą rolą przeszła do historii polskiego filmu. Ja czekam. Może potrzebuję dojrzeć, dostać po tyłku, więcej przeżyć, mniej gadać. Niedawno otworzył się nowy rozdział, zostałem aktorem komediowym. Widziałaś "Boeing, Boeing" albo "Histerie miłosne"?
Płakałam ze śmiechu. Rzeczywiście - nowa twarz! Byłeś dotąd kojarzony z rolami twardzieli. No i raczej z filmem, a nie z teatrem.
- Film zaspokaja moją próżność. Ale wiesz, że spełnienie daje żywy kontakt z widzem? W teatrze mogę rozwijać się ze spektaklu na spektakl, a w nagranym filmie nie da się niczego poprawić. Może dlatego nie oglądam swoich filmów, nie jestem w stanie na siebie patrzeć. W teatrze mam zwierciadło w... oczach widzów. Czuję, kiedy się nudzą, kiedy przesłodziłem, a kiedy "żre". Wiem, kiedy przywalić, a kiedy odpuścić. I ten zawód zaczyna mi sprawiać przyjemność.
Zaczyna?
- Żeby było jasne, wybrałem go bez przekonania. Nie mogę powiedzieć jak większość moich kolegów: "Od dziecka chciałem być aktorem". W dodatku, kiedy nim zostałem, przez jakieś 15 lat grałem w totalnej nieświadomości siebie. Cieszyłem się, że ludzie biją brawo, że się śmieją, a innym razem nie rozumiałem, czemu buczą. I nagle zacząłem pojmować chemię działającą w tym zawodzie. Jak kucharz, który może mieszać, przyprawiać po swojemu. Nie chcę już rywalizować z kolegami, chcę stworzyć własny smak, taką zupę, która przeszłaby do historii. Żeby ktoś powiedział: kurdę, pomidorowa powinna smakować tak, jak ją zrobił Bobrowski.
A mógłbyś grać sobie spokojnie w serialach. Robić taką zupę z... proszku.
- Pilnuję, żeby się nie dać uśpić, nie powiedzieć: "A w dupie, płynę tą rzeką z prądem, bez wiosłowania". Chociaż dostaję różne propozycje z seriali.
Odmawiasz?
- Zawsze, kiedy rola mi się nie podoba. I wierzę, że nastąpi przełom i spotka mnie aktorskie przeżycie... Że pan Jan Jakub Kolski, którego cenię za oryginalne kino, napisze scenariusz i zaprosi mnie do współpracy. Albo pan Krauze, pan Kidawa-Błoński...
Ale to są mistrzowie kina niszowego. A wiem, że ty masz pozytywnego świra na punkcie amerykańskiej komercji.
- Koledzy żartują, że jestem z plastiku, bo "co to są za filmy, takie proste, banalne". Mądrzą się: "Avatar" beznadziejny, "Hobbit" gorszy niż "Władca pierścieni", trzecia część "Matrixa" - słabizna w porównaniu z pierwszą... Nie mogę wytrzymać. A weźże, jeden z drugim, pyknij chociaż jedną taką scenę jak w "Matrixie"! Tak, jestem maniakiem kina. Każdego dobrego. Oglądam "Życie Pi" Anga Lee, "Spalonych słońcem" Nikity Michałkowa i mam ciary. Marzę, żeby raz zagrać w polskim filmie tego formatu. Ale zdaję sobie sprawę, jaka ze mnie mrówka i w jakim mrowisku żyję.
To pora zapytać: Co cię nie zabije, to cię wzmocni - prawda czy fałsz?
- Fałsz. Nie umiem robić dobrej miny do złej gry. Nie lubię przegrywać. Gdy coś się nie udaje, bardzo cierpię.
Jaka porażka dotknęła cię najbardziej?
- Zabolało, że na festiwalu w Gdyni bez echa przeszedł film Bokser. Włożyłem w niego masę pracy. Trenowałem, podglądałem zawodowców. W niecałe trzy miesiące schudłem 13 kilogramów. W telewizji film miał trzy i pół miliona widzów, więcej niż "Fakty". Chyba więc się podobał, ale w środowisku nikt go nie docenił. Liczyłem, że jakiś reżyser zrozumie, że warto dać mi szansę zagrania czegoś innego. Bo transformacje są siłą aktorów. Daniel Day-Lewis nie dostał trzech Oscarów za nazwisko, tylko za to, że trzy razy pokazał różne oblicza. A w swojej karierze wykreował ich 33. A ja co, mam do końca życia grać w ten sam sposób, bo nikt ode mnie więcej nie oczekuje?
Męskość to ponoszenie konsekwencji swoich czynów. Skoro mówię A, to potem cały alfabet.
Po krytycznej recenzji trudno zasnąć?
- Nie. Nawet koledzy pytają, jak to robię, że krytyka po mnie spływa. Mam takie podejście - krytyka jest po to, żeby zwrócić aktorowi uwagę na błędy, czyli w efekcie mu pomóc, nie pogrążyć. Ale u nas tak nie jest. Dowalają ci i tyle, ale nie biorę tego poważnie. Co innego krytyka od mistrza - wielkiego aktora. Taką bym się przejął.
Ale teraz najważniejszym krytykiem jest anonimowy widz w internecie.
- Czytam, czytam. I bywa różnie. Ostatnio ośmieliłem się powiedzieć w telewizji, że słabo grało mi się w mieście X. Bo jest to miasto konserwatywne. "Boeing, Boeing", komedię o mężczyźnie, który flirtuje z trzema kobietami, zagraliśmy przy absolutnej ciszy. No co ja jestem winien - grało się źle. Po tym wystąpieniu ostro skrytykowano mnie w internecie, bez przebierania w słowach. I co mam zrobić, przecież nie istnieje prawo, które dałoby ludziom obrażanym możliwość reakcji. Trzeba mieć do tego dystans.
Łatwo powiedzieć.
- Łatwo, bo to w sumie są pierdoły. W życiu coś jest ważne, a coś nie. Masz troje dzieci, prawda? Wiesz, o co chodzi. Jeden wywiad zrobisz lepszy, drugi gorszy; jeden autoryzujesz bez problemu, z drugim są cyrki. Ale życie, to istotne, toczy się dalej. Bo dzieci wstają rano, trzeba je nakarmić, wysłać do szkoły. Nie wyobrażam sobie powiedzieć synowi: nie podchodź, bo tata jest w depresji, rola mu się nie udała. Zaciskam zęby i jadę dalej. Ten mały człowiek ma ważniejszy problem, bo zdaje mu się, że dwa plus dwa równa się pięć, a ja mu muszę wytłumaczyć, że cztery.
Jesteś doświadczonym ojcem. No to pytanie: małe dzieci - mały kłopot, duże - duży kłopot. Prawda czy fałsz?
- Prawda! Z Ignacym, najstarszym, coraz częściej mamy różne zdania. Oczywiście wiem, że mnie kocha, ale zaczął się stawiać. Przez 10 lat było w porządku - był we mnie wpatrzony, karny, wykonywał polecenia. A teraz ja coś mówię, a on z miejsca ma trzy odpowiedzi. Boję się jego okresu dojrzewania.
A jakie są twoje córki?
- Antonina, siedmioletnia, to gwiazda. Byliśmy zimą w Międzyzdrojach. W hotelu poszliśmy na bal, zabraliśmy dzieci. I kto został do końca? Antonina. Z dorosłymi uczyła się samby - wiesz, jaki ma talent? A jaki charakterek! Mój znak zodiaku, Byk. Na Antoninę muszę szczególnie uważać, bo za wysoko podniosłem jej poprzeczkę. Byłem skupiony na Ignacym, a ona jest młodsza o trzy lata i gdy ćwiczyła czytanie, mówiłem: Bierz przykład z brata, zobacz, jak czyta. Na szczęście zwrócono mi uwagę... Z małą Michaliną już tego błędu nie popełnię.
Kto ci zwrócił uwagę?
- Jak to kto? Dzieci! Często mówią, co robię nie tak i że jestem niesprawiedliwy.
Przyjmujesz? Bo artyści bywają nieuważnymi rodzicami, chwiejnymi.
- Ja staram się być... przewidywalny. Dotrzymywać słowa, nie zawodzić. Jasno wyrażam swoje zdanie, nie kombinuję, nie kłamię i liczę na to, że dzieci też będą mi mówiły prawdę.
Zdarzają ci się wpadki?
- Jasne. Na przykład obiecałem, że pojedziemy wieczorem na pizzę, a nie jedziemy. Rozczarowanie, łzy czterolatki - coś strasznego. Próbuję tłumaczyć, dlaczego zmieniłem zdanie, że to czasem nie zależy ode mnie, bo ktoś zadzwonił i muszę być w pracy. Zawsze przepraszam, kiedy zawiodę.
Łatwiej dogadujesz się z synem czy córkami?
- Nie ma różnicy. A co?
Szykuję kolejne pytanie: Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus - prawda czy fałsz?
- A tu powiem: fałsz. Myślę, że rozumiem kobiety. Nie do końca umiem z nimi żyć i im jestem starszy, tym mi trudniej, ale je rozumiem. Coś ci powiem. Marzy mi się taki program w telewizji, dla kobiet o facetach i odwrotnie. Edukacyjny. Żeby one mogły pojąć, jacy my jesteśmy, że pewne rzeczy trzeba nam tłumaczyć, bo to jednak inny kosmos. Ale żeby i faceci dowiedzieli się, czym są na przykład wahania nastrojów w ciąży, skoki hormonalne. Zrobiłbym doświadczenie: wstrzyknąłbym ochotnikowi na przemian adrenalinę, a potem porcję endorfin, żeby poczuł, co się dzieje z organizmem kobiety w dziewiątym miesiącu ciąży! Może taki koleś się zastanowi, zanim trzaśnie drzwiami i pójdzie z kumplami na piwo.
Rozumiem, że ty nie trzaskasz i na piwo nie chodzisz?
- Rzadko, bo... przyjaźnię się tylko z kobietami. Wy jesteście w przyjaźni oddane, wierne, szczere i lojalne (wobec mężczyzn, bo nie wiem, jak to jest między wami). Umiecie słuchać. Dlatego zaproszenia do programów telewizyjnych przyjmuję tylko od kobiet. Lubię rozmawiać z Marzeną Rogalską, z Katarzyną Montgomery. Nigdy nie byłem w żadnym talk-show prowadzonym przez facetów. Choć wydzwaniali. Stanowię "smaczny kąsek" - jestem gadułą, mam poczucie humoru. Ale mam też intuicję: od razu czuję, kiedy ktoś słucha, bo go to interesuje, a kiedy udaje, bo chce zrobić program. I tu faceci wychodzą na egocentryków.
Nie wszyscy. Zapisałam sobie tekst, który wygłaszasz w "Magdzie M": "Miłość to nie kwiaty i fajerwerki, ale codzienna troska i obecność". Prawda czy...?
- Dbam o swoją żonę, jeśli o to pytasz. Kiedy mogę, jestem w domu. Chyba mam nawet naturę pantoflarza, oddałem władzę żonie. Ale też z honorem spełniam męskie powinności: myję auto, dźwigam zakupy, przestawiam ciężkie rzeczy. Rozumiem też, że matka trójki dzieci musi czasem pobyć sama. Od paru lat Ola raz w roku wyjeżdża do Francji na dwa tygodnie. Bez słowa skargi zostaję z dziećmi.
W internecie znalazłam może trzy wasze wspólne fotografie.
- Boję się "rodzinnych" zdjęć w pismach, na okładkach. Raz się na to zdecydowałem - 12 lat temu, przed ślubem. Łąka pełna mleczów, my zakochani. Ale zrozumiałem, że to kuszenie losu. Mam na szczęście mądrą żonę, bez "parcia na szkło". Od lat jest tak, że kiedy dostaję fajne zaproszenie, to ona idzie z przyjaciółką, a ja kładę dzieci spać.
To może ty jesteś z Wenus?
- Może. I wcale się tego nie wstydzę. Jestem sentymentalny, romantyczny...
Łatwo jest cię wzruszyć?
- O kurczę, jak łatwo! I wtedy ryczę. Coś takiego się ostatnio ze mną stało. Oglądam "Uwierz w ducha" - Demi Moore siedzi na stołku, lepi dzbanek, a ja mam mokre oczy! Albo Justyna Kowalczyk zdobywa złoto i grają polski hymn - to samo. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Może powinienem zagrać w ckliwej telenoweli? Żartowałem!
Rozmawiała Agnieszka Litorowicz-Siegrt
Twój Styl 5/2013