Ojciec? Obecny!
Kiedyś nie było go ranki i wieczory, a dzisiaj: karmi, przewija, bawi się, zamieszcza zdjęcia dzieci na Facebooku. Rewolucja. A jaka jest druga strona medalu? Taka, że zaangażowany tata często nie ma już czasu dla swojej partnerki. To nie jest dobre ani dla niego, ani dla niej, ani dla dziecka – mówi Michał Czernuszczyk, psycholog i terapeuta.
Siedzimy w kawiarni na warszawskim Żoliborzu. Mijają nas rodzice z wózkami - co drugi pcha tata. Nasi ojcowie chyba aż tak nie angażowali się w wychowywanie. Też to widzisz?
Michał Czernuszczyk: - Widzę, choć trudno mi powiedzieć, czy zmiana dotyczy całego pokolenia mężczyzn, trzydziesto- i czterdziestolatków, czy po prostu mamy szczęście: mieszkamy w Warszawie, tu żyje się inaczej. Zacznijmy od naszych ojców: urodzili się pod koniec wojny lub tuż po niej, w rodzinach, w których brakowało mężczyzn. Byli "towarem deficytowym".
Nasi ojcowie byli pępkami świata? Byli rozpieszczani jako "mali mężczyźni"?
- To chyba złe słowo, niepasujące do siermiężności tamtych czasów. Było tak: mamy mało mężczyzn, więc nie wymagajmy od nich zbyt wiele, bo umrą z przemęczenia. Odciążmy ich. Kobiety zaczęły "prowadzić traktory", pracowały przy odbudowie nie tylko dlatego, że było to zgodne z ideologią socjalistyczną. Inaczej się nie dało. Przejęły też męskie role w domu, były dla dzieci matkami i ojcami jednocześnie. Z domów, w których rządziły kobiety, wyszli dorośli mężczyźni, którzy nie wiedzieli, co to znaczy "być ojcem". Kiedy im się urodziły dzieci, zajmowali się nimi w jedyny znany sobie sposób - stali się nieobecni.
Swojego tatę pamiętam, jak wraca z pracy, jest zmęczony, czyta gazetę, ogląda telewizję.
- Ojciec nieobecny - jest w domu, ale w życiu dzieci go nie ma. Ale przez cały czas rozmawiamy o ojcu z perspektywy dziecka. A myślę, że warto przeanalizować, jak to wygląda z punktu widzenia kobiety. Patrzy na partnera i zastanawia się: kim on dla mnie jest? Do czego "służy" mężczyzna w związku? Czego będę od niego wymagać? Myślę, że właśnie to się zmieniło w ostatnich latach.
Przychodzą do ciebie pary i słyszysz od kobiety: bo ja bym chciała, żeby on się bardziej angażował jako ojciec?
- Tak. Ten temat coraz częściej podnoszony jest podczas konsultacji par. Oczywiste, że rozmawia się o dzieciach w trakcie terapii rodziny, ona po to przecież jest, by każdy członek rodziny przedstawił swoją perspektywę - ale w terapii partnerskiej to nowość. Wynika z tego, że zmienił się model męskości. Prawdziwy mężczyzna to dziś ten, który spełnia się jako ojciec. Kwestia dziecka bywa więc używana jako rodzaj zasłony dymnej. Kobieta pyta: "No dobrze, ale jak ty się angażujesz w wychowanie Basi i Stasia? Jakim ojcem jesteś, skoro ciągle nie ma cię w domu?", a tak naprawdę podaje w wątpliwość zdolność męża do kochania, troszczenia się o bliskich, być może - o nią. Dziecko występuje tu w roli narzędzia. Niezbyt wdzięczna rola.
Kobieta chce w ten sposób powiedzieć: "Nie spełniasz się jako mój partner, mężczyzna"?
- Czasami. Trudniej jest powiedzieć: "Uważam, że za dużo pracujesz, zbyt pochłania cię twoje hobby, nie bywasz ze mną tak, jak bym chciała", niż: "Zbyt rzadko zajmujesz się dziećmi". Bo to jest zarzut, którego mężczyzna nie może zbagatelizować. Powiedzenie: "Nie mam ochoty spędzać czasu wolnego na opiece nad dziećmi", jest naruszeniem nowego społecznego tabu. Ojca obecnego, zaangażowanego - prawdziwego macho. To nie jest "normalne" w dzisiejszych czasach: tato wraca z pracy i teraz będzie sobie czytał gazetę.
Norma społeczna się zmieniła. Czy to coś wnosi w życie mężczyzny? Co mu "robi" to, że jest tatą?
- Po pierwsze pozwala zaspokoić pierwotną potrzebę. Instynkt - każde zwierzę na ziemi chce przedłużyć swoją linię genetyczną. To można jednak zrobić, płodząc potomka i znikając na resztę jego życia. Po drugie więc, dla zaangażowanego ojca wychowywanie dzieci to sposób na poradzenie sobie z lękiem przed śmiercią. Ktoś zostanie po mnie podobny do mnie, ktoś, kogo sam wychowałem, komu przekazałem swoją historię, wiedzę, wartości.
Nie wszystek umrę...
- Tkwi w tym jednak niebezpieczeństwo. Jeśli ojciec nie czuje się zrealizowany we własnym życiu, może potraktować dziecko, zwłaszcza syna, jak swoje narcystyczne przedłużenie. "Mnie nie wszystko się udało, ale ty osiągniesz więcej, bo dam ci dobry start". Nieświadomym zadaniem dziecka jest wypełnienie planu, który punkt po punkcie rozpisał ojciec.
Wiemy, po co mężczyźnie dziecko. A po co dziecku ojciec? Jest rzeczywiście niezbędny?
- Jest potrzebny, ale jednak w inny sposób niż kobieta. Ojciec i matka zupełnie inaczej funkcjonują w psychologii, mają inne role. Psychoanalityk Donald Winnicott mówił, że do pewnego wieku nie istnieje dziecko jako odrębna istota. Istnieje para: dziecko i jego opiekun. Zawsze jest jakaś pierś, z której płynie mleko, ręka pchająca wózek, oko, które patrzy. I to daje matka. Syn, córka nie przetrwają bez niej. W związku z tym, gdy przeżywają trudne uczucia do matki, nie mogą zrobić tego, co my, dorośli: odejść. Żeby sobie poradzić - i być cały czas w bliskości - dziecko bierze winę na siebie.
Nie może powiedzieć: matka jest zła? Bo naraziłoby się na konfrontację, odrzucenie?
- Tak. Nie podejmie tego ryzyka. Musi to doświadczenie "przerobić" tak, by zachować wiarę w to, że mama jest dobra. Sobie przypisuje odpowiedzialność za złe rzeczy: agresję matki, jej oziębłość, niesprawiedliwość, brak czasu. Z ojcem jest zupełnie inaczej. Od niego można się odwrócić, gdy jest oschły, brutalny, zdystansowany. W związku z tym on ma trudniej: musi zdać egzamin w oczach dziecka. Zasłużyć.
Czyli matka ma miłość zagwarantowaną, a ojciec nie? Może przestać istnieć dla córki czy syna, stać się nieważny?
- Podoba mi się zdanie z "Braci Karamazow" Fiodora Dostojewskiego w tłumaczeniu Aleksandra Wata. Wspaniała powieść o relacjach ojca z synami: "Miłość syna do ojca nieusprawiedliwiona przez ojca jest niemożliwością, nonsensem. Nie można stworzyć czegoś z niczego. Z niczego tylko Bóg stworzył". To mi się wydaje ciekawe. Bo nieraz dzieci tworzą z niczego swoją miłość do matki. A ojciec musi zapracować - to jest właśnie ten egzamin, o którym mówiłem. Jeśli tata go nie zda, zniknie z życia dziecka, będzie postacią w tle. Albo w ogóle nie zaistnieje. Bo na przykład mieszka oddzielnie albo wraca późno, nie angażuje się w wychowanie. Albo matka jest dominująca, kontrolująca, wypełnia sobą całą przestrzeń. Dziecko tworzy z nią bardzo silną więź, a tata pałęta się po domu, choć równie dobrze mógłby wyjść i nikt by tego nie zauważył. To źle.
Dlaczego? Co się potem dzieje z takim dzieckiem, gdy dojrzewa, dorasta?
- Choć fizycznie tata jest na wyciągnięcie ręki, nie spełnia swojej roli. Dochodzimy do pytania, po co ojciec potrzebny jest córce, a po co synowi? Dziewczyną tata się zachwyca jako pierwszy mężczyzna i usuwa w cień, robi miejsce dla gimnazjalnej sympatii, chłopaka, potem męża. Z synem jest inaczej, on nie chce być z ojcem, chce być taki jak ojciec. A później - lepszy od niego. Musi wygrać.
Matkę kocha się z automatu. Ojciec na miłość dziecka musi zasłużyć. Musi pokochać jako pierwszy, poświęcać czas, uwagę, angażować się. Jeśli nie zda tego egzaminu, zniknie z życia dziecka.
Mam znajomego, który organizuje niekończące się rozrywki dla własnych synów. Skaczą na bungee, chodzą na karate, grają w paintball. Ale to tata jest we wszystkim najlepszy. Powinien ustąpić pola, dać się pokonać?
- Powinien zostać pokonany - to nie może być udawana porażka: pozwolę, żebyś ty zwyciężył. Jednak ojciec wcale nie musi się wysilać, udawać: w pewnym momencie syn go przeskoczy, takie są prawa biologii. Stanie się sprawniejszy fizycznie, przerośnie ojca w jakiejś dziedzinie, będzie dla niego ekspertem. I tu znów tata staje przed wyzwaniem: musi przyjąć tę "porażkę" z podniesioną głową i uśmiechem. Już nie jest królem, ale to nie znaczy, że jest nikim. Nadal stanowi dla syna ważny punkt odniesienia. Daje przykład tego, jak radzić sobie ze starością, odchodzeniem w "smugę cienia".
A jeśli mu się nie uda? Nie pogodzi się z detronizacją? Będzie pokusa, żeby... przeżyć to jeszcze raz? Może mieć dziecko w kolejnym związku i znów być dla syna królem?
- Albo poddać się zgorzknieniu, rezygnacji. Niedobra sytuacja przede wszystkim dla syna. Bo pokonując ojca, on go niszczy, symbolicznie zabija. Ten tata niby jest, ale zachowuje się tak, jakby jego życie się skończyło. Z powodu młodszego, silniejszego mężczyzny - syna. Taki triumf jest destrukcyjny. Pozornie daje satysfakcję z wygranej, a jednocześnie zaszczepia lęk przed jakąkolwiek porażką. Bo porażka to koniec, tak przecież stało się z tatą. Ten, który pogodnie przekazuje synowi koronę, uczy: przegrana, utrata nie jest straszna. Za każdym etapem życia jest kolejny i kolejny. Też niesie radości, małe zwycięstwa. Warto żyć, starzeć się, dojrzewać. I tu dochodzimy do istotnej kwestii: ojciec musi mieć swoje światy poza dziećmi. To nie one są dla niego na pierwszym miejscu, ale jego kobieta.
Chcesz powiedzieć, że to nie dziecko jest dla rodzica najważniejsze?
- Tak. Ludzie łączą się w pary z myślą, że będą mieć dziecko - większość z nich w każdym razie. Ale to para - kobieta i mężczyzna - jest fundamentem. Najsilniejszym związkiem, tym, który ma przetrwać. Tymczasem dzisiaj o tym zapominamy. Żyjemy w kulturze mam i tatusiów, nawet przekaz medialny jest taki: jak być supermamą, surowymi rodzicami, ojcem nastolatki, matką szukającą żony dla syna... To jest odchylenie w drugą stronę. Ważniejsze stają się relacje międzypokoleniowe - ojców z synami, matek z córkami - niż partnerskie, z własnym mężem czy żoną. Ważniejsze i niejednokrotnie trwalsze. To rewolucyjne, tym bardziej że nie wiemy, jakie będą długofalowe konsekwencje.
Na przykład takie, że nasze dzieci nigdy nas nie opuszczą?
- Na przykład. "Nie mogę opuścić mamy, bo ona nie ma już taty", "Nie zostawię taty, bo będzie cierpiał, jest taki samotny". Tak mogą myśleć dzieci. Zrezygnują z rozwoju dla naszego dobra - rodziców, dla których były całym światem. Nigdy nie wejdą w związek z partnerem, bo na pierwszym miejscu będzie mama czy tata. "Partnerka" i "partner" do rozmów, wycieczek. Można sobie wyobrazić, że staniemy się społeczeństwem, którego podstawową komórką nie będzie już "rodzina atomowa": ojciec, mama i dzieci, ale ciągnące się całymi pokoleniami łańcuchy samotnych matek, weekendowych ojców.
Zadziwiająca konsekwencja "powrotu taty"! Ale ja chciałabym nawiązać do wątku ojca, który nie zaistniał w życiu dziecka. Bo nie udało mu się zaangażować w proces wychowawczy albo w ogóle go nie było, zostawił rodzinę. Będzie miał drugą szansę?
- Kluczowe dla stworzenia więzi z dzieckiem jest pierwszych sześć lat jego życia. Ale ojciec, o jakim mówisz, ma szansę wrócić, stać się częścią świata dziecka. Zakolegować się. To wynika z tego, o czym rozmawialiśmy: to nie ojciec tworzy "parę" z dzieckiem, tylko matka. Fakt, że nie ma go blisko nawet przez kilka lat, dziecko może mu wybaczyć.
Ciekawa jestem, czy do tego, by ojciec zaistniał w życiu dziecka, przyczynia się jakoś matka? Opowiem ci scenkę: kobieta rodzi w szpitalu syna. Odbiera ją mąż i jego matka. Mężczyzna wyciąga ręce w stronę dziecka, chce je nieść. A jego żona mija go i podaje becik teściowej. Co ty na to? Czy w przyszłości ta kobieta powinna odsunąć się od dziecka, zrobić miejsce dla jego ojca?
- Moim zdaniem głównym tematem rozmowy nie jest dziecko w beciku, tylko to, co przeżywa kobieta w stosunku do swojego mężczyzny. Czy ona mu ufa? Czegoś się boi? Dziecko jest dla matki najcenniejszym, kruchym skarbem. Na każdego może spojrzeć z tej perspektywy: czy skrzywdzi moje dziecko? Wychodzą na jaw obawy, pretensje. Przede wszystkim wobec męża.
I co teraz? Jak to zmienić?
- Może niekoniecznie trzeba coś zmieniać. Być może to jest najlepsze możliwe rozwiązanie: matka nie decyduje się powierzyć opieki nad dzieckiem ojcu, bo mu nie ufa.
Ale ona wie, że ojciec jest ważny, teraz tyle się mówi o "tatusiu zaangażowanym", też chciałaby, by jej dziecko miało właśnie takiego.
- Pytanie, czy to jest zadanie kobiety: robić miejsce dla ojca dziecka, przymuszać się, żeby dać mu niemowlaka do potrzymania, przewinięcia, wykąpania. Przecież mówimy o dwojgu dorosłych ludzi. Ojciec może wywalczyć sobie pozycję, zadbać o to, by zajmować się własnym dzieckiem, czy jego żona przyjmuje to z aprobatą, czy też nie. To jest decyzja ojca, dojrzałego, odpowiedzialnego człowieka, czy chce podjąć obowiązki rodzica. Może kobieta, o której mówimy, wcale nie chce uczynić swojego partnera ojcem. Może odpowiada jej sytuacja - to daleko idąca hipoteza - w której "matkuje" dwóm swoim mężczyznom: dziecku i partnerowi.
Będzie nas czytało wiele kobiet, które mają partnerów niezaangażowanych w obowiązki rodzicielskie. Powiedzą z zazdrością: "Rany, a ja też bym chciała mieć takiego męża, który chodzi z wózkiem".
- Jako terapeuta mogę tylko zadać pytanie: dlaczego ma pani męża, który nie chodzi z wózkiem? Czemu jego pani wybrała? Na pewno są jakieś korzyści z posiadania takiego, a nie innego partnera. Jakie? Może na przykład on znacznie więcej czasu poświęca swojej kobiecie, bo nie spędza go z dziećmi. Może dla niej fakt, że to ona sprawuje wyłączną opiekę nad synem czy córką, jest nagradzający. Ma dziecko tylko dla siebie, z nikim się nie dzieli. Przyjemne. Psychoterapia właśnie na tym polega: żeby uświadomić sobie rozmaite wymiary jednej sytuacji. To nie jest wyłącznie złe, że mąż nie chodzi na spacery z wózkiem, ma swoje dobre strony. Skoro kobieta już o tym wie, może podjąć decyzję. Czy zostawia sprawy takimi, jakie są teraz, i nie oczekuje od partnera większego uczestnictwa w wychowywaniu dzieci. Czy dąży do zmiany.
Rozmawiając?
- Tak, mówiąc mu o swoich oczekiwaniach. Tak jest najprościej: mówisz - masz.
Uda się? A może to jest tak jak w Braciach Karamazow: nie da się stworzyć czegoś z niczego, tylko Bóg to potrafi. I jeśli w mężczyźnie nie ma ochoty, gotowości do podjęcia roli ojca, nic nie da się zrobić.
- Oczywiście, że da się zrobić. Można powiedzieć: "Zajmuj się Basią i Stasiem trzy godziny codziennie albo się wynoś". Czy to będzie dobre dla dzieci? Może, bo ojciec będzie z nimi siedział dzień w dzień kilka godzin. Zaangażowany w opiekę pewnie nie będzie, zrobi to mechanicznie, ale zrobi. Czy to jest dobre dla kobiety i jej związku z mężem? Niekoniecznie. To są dwie zupełnie różne rzeczy. I trzeba zdawać sobie z tego sprawę. Nie zawsze dobro dziecka to moje dobro. Przyzwyczailiśmy się myśleć, że "dobro dziecka" to wartość nadrzędna i uniwersalna. Ale tak naprawdę to kwestia wyboru, jakiego dokonamy. Możemy w tej akurat sytuacji wybrać siebie.
Przychodzą do twojego gabinetu mężczyźni, którzy mówią: nie mam ochoty być tatusiem. Spłodziłem dziecko i tyle.
- Przychodzą. Pytasz, czy mają z tym problem, bo chcieliby, a nie potrafią zostać zaangażowanymi ojcami?
To się chyba rozumie samo przez się, że by chcieli, przecież inaczej by nie przychodzili!
- A właśnie że nie. Przychodzą do mnie tacy, którzy nie chcą - i to ich dziwi. Słyszą w telewizji, jak świetnie jest być tatą. Widzą naokoło kolegów, krewnych, z wózkami, nosidełkami, na placach zabaw. I kompletnie tego nie rozumieją, nie czują. Zastanawiają się, czy wszystko z nimi w porządku. Zdarzają też takie kobiety, choć zdecydowanie rzadziej.
Zadam niezbyt mądrze brzmiące pytanie: udało ci się kogoś "wyleczyć" z niechęci do zajmowania się dzieckiem?
- Udało się, choć w pewnym sensie był to skutek uboczny terapii. Tym, co nas najczęściej odstręcza od innych, są cechy i zachowania, których nie akceptujemy u siebie. Których nie chcemy widzieć, którymi gardzimy. A co to znaczy być dzieckiem? To znaczy: być bezbronnym, skazanym na innych ludzi i ich kaprysy, uległym, niesamodzielnym. Mężczyzna, który żyje pod presją bycia zawsze silnym, nieugiętym, zwycięskim, odpowiedzialnym, postrzega własne dziecko jako "obcego".
Często rzutujemy na dziecko potrzeby i przywileje, których nam samym brak, ale o których nie ośmielamy się nawet marzyć. W trakcie spotkań zastanawiamy się, skąd się u tego mężczyzny wzięła taka postawa i czy można ją zmienić, co by to dało. Bywa, że pacjent zaczyna dostrzegać niechcianą część siebie, uczy się ją lubić. Pozwala sobie czasem na opuszczenie gardy. Wtedy odkrywa, że dziecko nie działa na niego odpychająco, przeciwnie - wzbudza nawet współczucie, chęć opieki. Staje się lepszym ojcem, bo wcześniej stał się sam dla siebie lepszym, pełniejszym człowiekiem.
-----
Michał Czernuszczyk jest psychologiem, certyfikowanym psychoterapeutą Polskiego Towarzystwa Psychologicznego. Od kilkunastu lat zajmuje się terapią par, rodzin, indywidualną i grupową. Prowadzi blog poświęcony psychoterapi.
Rozmawiała Jagna Kaczanowska
TWÓJ STYL 3/2015