Olga Bołądź: Pracująca supermama
Błyskawicznie wróciła do pracy i formy po urodzeniu synka. Świetnie sobie radzi jako mama – singielka. Jak ona to robi?
Jak ty to zrobiłaś? Zaledwie trzy miesiące po urodzeniu dziecka wyglądasz świetnie. Dobre geny? Drakońska dieta?
Olga Bołądź: - Nie wiem. Przy małym dziecku jest tyle rzeczy do zrobienia, że człowiek cały czas biega. Poza tym szybko wróciłam do pracy (śmiech).
Polecasz ten sposób młodym mamom? Niektóre uważają, że dziecku trzeba poświęcić maksimum czasu i uwagi.
- Każdy ma inaczej. Jedni wolą być jak najdłużej w domu, a ja jestem tak skonstruowana, że muszę pracować, żeby czuć się dobrze. Poza tym aktorstwo to niestabilny zawód - raz propozycje są, a raz ich nie ma. Jeśli dostaję interesującą rolę, wchodzę w to. Na szczęście robię to, co kocham. Fajnie jest iść z uśmiechem do pracy, a potem z jeszcze większym uśmiechem wracać do domu.
Jakie podejście do macierzyństwa sprawdza się w twoim przypadku?
- Mówią: "szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko".
Co mi daje szczęście? Patrzenie do przodu. Wszystko, nawet to, co najgorsze musi kiedyś minąć!
Ale coś chyba musiałaś odpuścić po narodzinach synka?
- Hmm... Teraz nie mogę mieć zwierząt w domu. Po prostu nie potrafiłabym wszystkiego ogarnąć. Muszę trochę odczekać.
Właśnie ze względu na Bruna? Ma jakieś uczulenia?
- Nie w tym rzecz! Teraz, kiedy zostałam mamą, po prostu nie mam jak zajmować się zwierzakami. Ale za jakiś czas na pewno dam radę. Jak mały trochę podrośnie, to znów przygarnę jakiegoś psiaka.
Masz naturę aktywistki. Szukasz domów dla porzuconych zwierząt, wspierasz schroniska, bierzesz udział w akcjach charytatywnych. Przekonujesz nawet, że spacery z psami to forma terapii...
- Bo taki spacer z psami ze schroniska pomaga ludziom na złe samopoczucie, na depresję, na wszelkie traumy. Zwierzęta są najlepszym lekarstwem. Czasem patrząc na ich nieszczęścia, cierpienia, zdajemy sobie sprawę, jak małe i błahe są nasze problemy. Młodych ludzi takie spacery uczą cierpliwości, wrażliwości, zaufania i odpowiedzialności.
Tego właśnie chcesz nauczyć swojego synka?
- (Uśmiech).
Zmieńmy temat. Ostatnio oceniałaś prace na Festiwalu Kina Niezależnego Off Plus Camera. Jak było?
- Świetnie. Do jury zostaliśmy zaproszeni razem z Wojtkiem Mecwaldowskim. Ocenialiśmy krótkie filmy, których tematem przewodnim była... nowa technologia. Młodzi ludzie z całej Polski nadsyłali swoje nagrania. Starali się na nich pokazać, co ich zdaniem będzie się działo w przyszłości.
I jak się odnalazłaś w roli jurorki?
- Oceniając, kierowałam się sercem. Raz nagrodziłam film, który był naszpikowany błędami. Źle zrobiony, źle zagrany, źle zmontowany. Ale czułam, że te dzieciaki, które go przysłały, włożyły w niego mnóstwo pracy i serca. Były ciekawe ujęcia: z góry znad wanny, zdjęcia przez lustro. Czułam, że się starali. I chociaż dwunastoletni odtwórca głównej roli grał źle, miał opóźnione reakcje, robił jakieś dziwne miny, a scenariusz pozostawiał wiele do życzenia, postanowiłam docenić zaangażowanie (śmiech).
Grasz teraz w musicalu "Chopin musi umrzeć", który dostał świetne recenzje w Londynie. Wcielasz się w szaloną Yollę. Sama nadałaś jej taki charakter?
- Pomyślałam, że musi być nowoczesna. Lekka, hipsterska, trochę za bardzo skupiona na sobie i swoim wyglądzie. Taka jest mentalność niektórych współczesnych dziewczyn, szczególnie obserwuję to w Warszawie. Teraz łatwo stać się produktem. W dzisiejszych czasach mniej ważne są nasze dokonania. Częściej liczy się fakt, jak wyglądamy i czy potrafimy się sprzedać. Postać, którą gram, myśli właśnie w ten sposób.
Takie dziewczyny są głupie czy sprytne?
- Nie chciałam grać pustej dziewczyny. Yolla specjalnie robi z siebie słodką idiotkę, żeby coś osiągnąć.
Ona jest wyjątkowo infantylną dziennikarką. Chyba nas nie lubisz?
- (śmiech). No cóż, przyznaję, że nie lubię opowiadać o swoim życiu prywatnym. Ale do dziennikarzy osobiście nic nie mam. W tym musicalu jestem prezenterką, nie dziennikarką. To trzeba podkreślić.
Na scenie dajesz niezły popis taneczny. Skąd w tobie tyle energii?
- Chcę być sprawna, więc staram się ruszać na co dzień. Nie zawsze sprawia mi to przyjemność bo oczywiście wolałabym leżeć, spać i nic nie robić... Ale na to nie mam czasu.
Dobrze wychodzą ci też partie wokalne. To dla wielu zaskoczenie. Jesteś nawet porównywana do Kasi Nosowskiej.
- Panią Nosowską podziwiam i w życiu nie przyszłoby mi do głowy, by się z nią porównywać. Od wczesnej podstawówki słuchałam Hey. Najpierw miałam wszystkie ich kasety, a potem płyty. Dlatego muszę przyznać, że to porównanie bardzo mnie zdziwiło. Przecież w musicalu raz śpiewam gospel, raz klubowo, raz szepczę jak Vanessa Paradis. To zależy od konwencji.
Może wzorem innych aktorek powinnaś wydać płytę?
- Absolutnie nie! Jestem tylko aktorką śpiewającą. Chociaż może fajnie byłoby nagrać album ze wszystkimi utworami spektaklu "Chopin musi umrzeć", na którym byłyby także piosenki Katarzyny Groniec, Małgorzaty Foremniak i Joanny Kulig. Myślę, że byłby to hit.
Marzyłaś o musicalu czy widziałaś się raczej w filmach akcji?
- Kiedy miałam jakieś pięć lat, namiętnie oglądałam "Grease". Kochałam się zresztą w Johnie Travolcie. Uwielbiałam też film "Dirty Dancing" i jak każda dziewczyna marzyłam o tym skoku w wodzie w ramiona Patricka Swayze (śmiech).
Chodziło ci pewnie o stuprocentowe zaufanie do partnera...
- Oczywiście, że nie! Chodziło o ten skok! I o Patricka Swayze.
Niewiele wiadomo o twoim życiu prywatnym. Jaka jesteś naprawdę? Sprawiasz wrażenie osoby bardzo pozytywnie nastawionej do świata i ludzi. Naprawdę nigdy nie zdarza ci się narzekać?
- Każdy ma swoje ciemne strony i gorsze dni. Ale, chociaż powtarzam to już pewnie do znudzenia, ja po prostu lubię żyć. I biorę od życia to, co mi przynosi. Rzeczywiście nie narzekam, przyjmuję wszystko i tyle.
Co daje ci siłę na co dzień?
- Chyba patrzenie do przodu. Wszystko, nawet to najgorsze, musi kiedyś minąć. Podchodzę do życia bez oczekiwań. Co ma do mnie przyjść, i tak przyjdzie.
Zdradzisz nam, o czym teraz marzysz?
- A to już zostawiam tylko dla siebie...
Justyna Kasprzak, Iwona Zgliczyńska
SHOW 12/2013