Olga Bołądź: Schematy nas upieprzają!
Olga Bołądź - aktorka, reżyserka i kobieta, która wspiera inne kobiety. Wkrótce zobaczymy ją w filmie "Wolka", w roli Anny, która "dobra nie jest". Tajemnica, dramat, zemsta - wszystko w surowym klimacie Islandii, pięknej, zaskakującej i ... przyjaznej dla Polaków.
Katarzyna Droga, Styl.pl: Za chwilę wejdzie do kin najnowszy film z pani udziałem -"Wolka" w reżyserii Arniego Asgeirssona, koprodukcja polsko-islandzka. Gra pani Polkę, niebezpieczną, mroczną Annę. Co to za osoba?
Olga Bołądź: - To ciekawa postać kobieca. Momentami się jej nienawidzi, no bo dobra nie jest, ale ma sobie pewien magnetyzm, pomieszanie zła z dobrem, coś z "Monster" Charlize Theron. Ale też coś z postaci antycznej, wisi nad nią fatum, które nie pozwala jej być szczęśliwą. Od początku czujesz, że nie skończy dobrze...Dla mnie cały film to ona, Anka, a właściwie Wolka, bo ona jest bardziej Wolką niż Anką. "Wolka", to słowo, które w więziennym slangu znaczy wolność.
A "wolność to walka" i słono się za nią płaci. Tak to wygląda w jej życiu?
- Anka wychodzi z więzienia po piętnastu latach, siedziała od siedemnastego roku życia. Weszła za kraty jako gówniara i wyszła jako gówniara, przynajmniej mentalnie. Strasznie pozaznaczana, bo jednak siedzieć tyle lat w więzieniu o zaostrzonym rygorze coś znaczy, tam człowiek dorasta w nieco inny sposób niż na wolności. Całe swoje dotychczasowe życie kojarzy z prawem dżungli. Tak mówi: "Świat to dżungla. Musisz brać co chcesz, szybko, dopóki ktoś inny tego nie zabierze". Jest niezniszczalna, to ten typ, który dostaje kulkę i wstaje, odrąbią mu rękę a on jeszcze wstaje. Nie chciałabym takiej kobiecie zajść za skórę...
Zbudowanie tej postaci było ciekawym, ważnym wyzwaniem?
- To ważna dla mnie rola, chyba najważniejsza w dotychczasowej karierze. Ciekawiło mnie, że mogę zagrać postać, która straciła 15 lat z życia, spędziła młodość w więzieniu. Przygotowując się do roli, odwiedziłam męskie więzienie, byłam też w domach poprawczych i to było dla mnie bardzo mocne doświadczenie. Zbliżałam się do Anny, kiedy patrzyłam na więźniów i chłopaków z poprawczaka. A miałam czas, żeby się przygotować, bo umówiliśmy się z Arnim na "Wolkę" już kilka lat wcześniej. Arni mieszka na Islandii i za każdym razem, kiedy przyjeżdżał do Polski, spotykaliśmy się i rozmawialiśmy o filmie. Ten projekt długo czekał na realizację z przytupem, udało się wreszcie i to w czasie pandemii!
- Pracowaliśmy na Islandii pięć tygodni, w pełni obostrzeń sanitarnych, całkowicie odcięci od świata, więc nic mnie nie rozpraszało i to było pomocne... Nie było łatwo, warunki pogodowe są tam bardzo surowe -w sierpniu chodziłam w kurtce i czapce, nie wiem jak zniosłabym Islandię zimą. Fizycznie dostałam mocno wpieprz, ale jestem aktorką, a to zawód, który niesie takie wyzwania - przyjmuję je ze spokojem. Trudne warunki pomagały roli, a sama Islandia mnie zauroczyła. Jest bardzo specyficznym krajem. Podoba mi się, że tam nikt nikomu nie zagląda w okna, nikt nikogo nie ocenia. Nie ma czegoś takiego jak moda, Islandczycy nigdy nie komentują czyjegoś stroju ani wyznania, zachowania czy orientacji seksualnej.
Czytaj dalej na następnej stronie >>>
Wspomina pani jakieś szczególne miejsca?
- Większość zdjęć robiliśmy na bardzo małej wyspie Vestmannaeyjar, tam pracowaliśmy cztery tygodnie, a ostatni tydzień jeździliśmy po różnych miejscowościach, bo bohaterowie przemieszczają się po Islandii. Duże wrażenie zrobiło na mnie miasteczko Seydisfjordur ze słynną tęczową drogą do kościoła. Mieszka tam może ze sto osób, a tę kolorową drogę zainicjował pastor i mieszkańcy bardzo o nią dbają, co roku ją odmalowują. W Reykjaviku jest cała ulica pomalowana w tęczowe kolory!
- Pełna tolerancja i akceptacja drugiego człowieka, to coś, co bardzo to różni Islandczyków od nas. Spotkanie z tymi ludźmi i ich kulturą też było doświadczeniem inspirującym mnie do tworzenia postaci, bo przecież gram zamkniętą w sobie Polkę, kobietę z olbrzymimi problemami, która przyjeżdża na Islandię zaszczuta i poznaje kraj, gdzie jest inaczej i gdzie Polacy mają dobrze. Akcja filmu rozgrywa się w portach, Anna pracuje w przetwórni ryb i tam zetknęliśmy się z polonią. Bardzo fajnie było poznać Polaków na Islandii - polonia też jest ważnym bohaterem tego filmu.
Islandzka polonia różni się od innych?
- Bardzo. To ludzie, którzy uciekli na koniec świata. Wszyscy Polacy, których tam spotkaliśmy, to byli cudowni, uśmiechnięci ludzie z różnych części Polski, mimo że pracę mają niełatwą. Vestmannaeyjar to głównie port rybacki, jest tam duża przetwórnia ryb, i to jak tam śmierdzi, trudno sobie wyobrazić. Pracownicy sortują ryby w lodzie i chłodzie, ale jak tylko schodzą z hal, mają naprawdę wspaniałe warunki do życia, dobre wynagrodzenia i wspaniały socjal dla dzieci, bo Islandia to państwo bardzo opiekuńcze. Patrząc na to wszystko pomyślałam, że gdybym teraz miała 19 lat i znowu musiałabym jechać na saksy, to pojechałabym na Islandię.
Przeżyła pani jakąś typowo islandzką przygodę?
- Tak. Vestmannaeyjar, to wyspa, na której mieszkają puffiny, czyli maskonury - ptaki, które są symbolem Islandii i wiąże się z nimi piękny zwyczaj. Są pod ochroną do drugiego roku życia, a kiedy mają kilka tygodni, wyfruwają z gniazd, lecą do morza, grupują się w stada młodych osobników, dojrzewają i dopiero potem lecą na inne części wyspy...Wyfruwają z gniazd prawie ślepe, matka przestaje je karmić, bo uczą się łowić sobie pokarm w morzu. Niestety, część młodych leci do świateł portu i spadają na ziemię. W Islandii jest taki fajny zwyczaj, że wszyscy, dzieci i dorośli, chodzą z kartonami i zbierają maskonury, żeby rano je wypuścić nad morzem.
- W czasie kiedy kręciliśmy "Wolkę", zaczął się sezon lęgowy. Wracałam raz do hotelu po zdjęciach i pod nogi wpadła mi rozpędzona kulka - tak osobiście złapałam swojego pierwszego maskonura. Dostałam karton, ptak spał ze mną w hotelu i rano miałam obowiązek go wypuścić. Potem wypuściłam jeszcze ze trzydzieści. A pewnej nocy, kiedy kręciliśmy sceny w porcie, maskonury spadały z nieba co chwila i rano mieliśmy w pudłach chyba z osiemdziesiąt. Następnego dnia całą ekipą wypuściliśmy je na wolność i to było piękne, wzruszające przeżycie. Na pewno pojadę jeszcze do Vestmannaeyjar na puffiny.
Ale krajobrazy są tam raczej surowe?
- Tak, bardzo. Właściwie pięć tygodni spędziłam bez drzew, bo w Vestmannaeyjar jest ich tylko kilka koło portu. Ale krajobraz Islandii sprzyja atmosferze thrillera i dramatu, jakim jest "Wolka". To jest film, który trzyma w napięciu, przez pierwszą połowę nie wiemy, co tam się właściwie wydarzyło. To także smutna ,rozrywająca serce historia Anki. Bardzo lubię takie obrazy, wciągające, nieoczywiste, lubię też skandynawskie klimaty, filmy i książki. Jednym z moich ulubionych seriali jest "The Bridge" szwedzko-duński, drugim islandzki "W pułapce" - a robiła go ta sama ekipa, która pracowała z nami przy "Wolce"! Mieliśmy tylko siebie, bo nie mogliśmy nigdzie wychodzić. Bardzo się zżyliśmy, stworzyliśmy polsko-islandzką filmową rodzinę i nadal jesteśmy w kontakcie. Dogadywaliśmy się po angielsku, oni uczyli się trochę polskiego, my islandzkiego, i to naprawdę było fajne. Islandczycy są bardzo życzliwi, uprzejmi i potrafią ciężko pracować.
Pytanie do założycielki fundacji "Gerlsy" i reżyserki, która zrobiła film "Alicja i żabka" - czy uważa pani, że w naszej rzeczywistości, w świecie aktorstwa i reżyserii kobietom jest trudniej niż mężczyznom?
- Jest nam trudniej, oczywiście, że tak. My, kobiety, musimy ciągle udowadniać, że się do czegoś nadajemy, być silne, mierzyć się z mentalnymi schematami. Kiedy zdawałam do szkoły aktorskiej, było osiem miejsc dla dziewcząt, a dwadzieścia dla facetów - bo generalnie więcej jest ról męskich, a aktorki są zwykle wtłaczane w role dziewczyn czy córek głównego bohatera. Dlatego potrzeba nam kobiecych bohaterek, filmów o kobietach, w których to one są w centrum historii, one ją opowiadają i przez nie widzimy świat. Zamierzam takie filmy robić. Powinno też być więcej kobiet tworzących filmy. W naszej szkole aktorskiej był taki żart, że "reżyserka" to pomieszczenie dla reżysera...
-Mamy więc mnóstwo do nadrobienia, musimy zbudować solidarność kobiecą, bo wychowałyśmy się w świecie patriarchatu. Na aktorki patrzy się jak na ciało, ocenia czy jest ładne, kogo ona może zagrać z tymi warunkami. To gadanie o wyglądzie, seksualności, atrakcyjności powoduje, że jesteśmy uprzedmiotowianie. W szkole aktorskiej musimy ubrać się w grubą skórę, a przecież to jest szkoła artystów, więc ludzi z założenia wrażliwszych niż inni. Szkoła teatralna powinna dawać wsparcie kobietom, bo my jesteśmy mega wrażliwe, a bynajmniej nie podchodzi się do nas subtelnie.
To może dobrze się stało, że ta bańka pękła i głośno jest teraz o mobbingu w szkołach aktorskich?
- Bardzo się cieszę, mam nadzieję, że to coś zmieni. Nieraz myślałam sobie czemu nie mieliśmy na studiach psychologa? Przecież były wśród nas dziewczyny, które lądowały w psychiatryku, ludzie, którzy mieli ze sobą duże problemy. Różnie bywało na zajęciach, i nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby się skarżyć, nie wypadało, bo przecież naprzeciwko stali mistrzowie, starsi ode mnie aktorzy. A ja pojęcie grzecznej dziewczyny wyniosłam z domu, jak większość nas. Słyszałyśmy od dziecka: "Daj spokój, nic z tym nie zrobisz, o pewnych rzeczach się nie mówi...".Jeśli będę miała córkę, postaram się wychować ją na mądrą dziewczynę, taką, która wie co jest dobre, a co złe, będzie dobra dla innych ludzi, ale nie pozwoli sobie na to, żeby ktoś z buta naruszał jej granice.
Ma pani siostrę. Czy kobieca solidarność rodzinna działa?
- Tak. Mam w siostrze wielkie wsparcie. Mimo że od 19. roku życia nie mieszkam w domu, siostra była zawsze moim pierwszym kołem ratunkowym. Pracujemy w zupełnie innych środowiskach(siostra jest prawnikiem - przyp. red.) i choć mam obok siebie wiele dobrych przyjaciółek, krwi się nie oszuka - siostra jest mi bardzo bliską osobą. Kiedy mam problem, mogę do niej zadzwonić o północy i wiem, że mi pomoże. O to chodzi w naszym siostrzeństwie, żebyśmy zawsze mogły na siebie liczyć. Ale jestem też dumna z tego, że potrafię się przyjaźnić z kobietami, współpracować z nimi i że one się ze mną przyjaźnią. Cieszę się, że zapracowałam w życiu przyjaciółki.
A podobno "kobiety nie potrafią ze sobą pracować i prędzej czy później pokłócą się, najpewniej o faceta".
- Nienawidzę tych stereotypów! Takie schematy tak nas upieprzają! Tak właśnie byłyśmy na siebie szczute przez lata, nauczono nas patrzeć na siebie wilkiem, zazdrościć, nie ufać sobie. To niesamowite, ile podobnych mitów trzeba obalić we własnej głowie, żeby móc zacząć żyć po swojemu. Bardzo się cieszę, że jestem współtwórczynią inicjatywy, która wspiera inne kobiety (fundacji "Gerlsy"z Magdą Lamparską, Jowitą Radzińską - przyp. red.).Przygotowujemy teraz kampanię "W kobiecej głowie" - na rzecz zdrowia psychicznego, organizujemy też swoje warsztaty, piszemy notatnik samorozwojowy, z Julitą Olszewską piszemy scenariusz filmu o kobiecej seksualności, który kupił czeski producent nagrodzony Emmy za serial internetowy. Poświęcamy tej działalności czas, mimo że każda z nas jest urąbana pracą, rodziną i tak dalej.
- Działamy już pięć lat i mamy misję, której jesteśmy wierne. Organizujemy też warsztaty scenopisarskie. To niesamowite, ile jest historii, które chcą opowiedzieć i sfilmować nasze uczestniczki. I kobiety powinny pisać więcej scenariuszy, bo mężczyźni inaczej o nas piszą, kręcą o nas inne filmy. Wyjątkiem jest "Wolka", ale zrobił ją Islandczyk i to wyjątkowy. Arni Asgeirsson to człowiek, który oddycha kobiecością i naprawdę umie spojrzeć na świat z kobiecej perspektywy.