On? Nigdy w życiu?
Każda z nas ma swoje wymagania. Wymarzony ON nie może być niski, kłótliwy, zazdrosny... Jednak uczucie bywa ślepe, a czasem też przewrotne. Jeśli więc wykluczasz kategorycznie fana disco polo, bałaganiarza lub urzędnika skarbówki, wiedz, że... nie ty tu decydujesz. Życie i tak napisze swój scenariusz. Przekonały się o tym bohaterki naszego reportażu.
Sypiając z wrogiem
Monika z Warszawy, 31 lat, anglistka
Tego dnia źle wyglądałam i źle się czułam. Podkrążone oczy, szary sweter. Cierpiałam po rozstaniu z narzeczonym i stracie pracy. Miałam długi, odrosty i doła. Zalegałam w banku trzy raty za auto. Pewnego późnego popołudnia zapukał do mnie mężczyzna w czarnym płaszczu. Nie otworzyłabym, ale mnie zmylił, nie sądziłam, że "oni" nachodzą ludzi o tej porze. Miał jasną cerę, mętne - jak mi się wydawało - oczy i dziwne dłonie, za duże, na dodatek zimne. Poczułam niepokój.
Po uprzejmym powitaniu powiedział, że uprzedzano mnie o jego wizycie pisemnie. Czy nie czytam pism urzędowych? Przecież bank wystawił tytuł egzekucyjny, a sąd wydał "klauzulę wykonalności". Sprawa trafiła do niego, czyli... komornika. Zrobiło mi się najpierw zimno, potem gorąco. Od razu poczułam do tego faceta niechęć. Zapytał, gdzie może rozłożyć dokumenty, i rozejrzał się po mieszkaniu.
Byłam pewna, że w myślach typuje sprzęty do opieczętowania - w dzieciństwie widziałam takie pieczątki na pianinie koleżanki, które zajęto, gdy jej rodzice zalegali z rachunkami. Pomyślałam, że nie oddam mu komputera i drukarki, na czymś muszę pisać CV, żeby zdobyć nową pracę.
"Może pan wziąć orbitrek, obraz Dwurnika i jeszcze to" - wcisnęłam mu do ręki wyciskarkę do owoców projektu Starcka. Odstawił ją, otarł czoło, spojrzał mi w oczy. Nie, one nie były mętne, były... raczej szkliste. "Uśpili mi dzisiaj psa", powiedział, wyjął z kieszeni chusteczkę i poprosił o szklankę wody.
Pierwsze koty...
Zakochałam się w człowieku, który wtargnął do mojego domu jako wróg. Nikt by nie uwierzył, prawda? Ja też nie wierzyłam. Umówiłam się z nim tydzień po jego wizycie. Wcześniej zadzwonił z wiadomością, że zaakceptował mój wniosek o rozłożenie zaległości na małe raty, ale pierwszą muszę zapłacić nazajutrz. "Ma pani skąd wziąć pieniądze?", zapytał. Powiedziałam, że pożyczę od siostry, chociaż jej nie znoszę za to, że wszystko się jej udaje i że ma dwa razy dłuższe nogi niż ja. Roześmiał się do słuchawki i to był ładny śmiech. Zupełnie nie komorniczy. Oświadczył, że mnie rozumie, bo od lat ma na pieńku z bratem, który donosił ojcu, że on pożyczał sobie jego samochód, kiedy jeszcze nie miał prawa jazdy.
Dodał, że teraz ma i jeździ gratem, który popsuł mu się trzeci raz w tym roku. Zapytałam, dlaczego mi o tym opowiada, naprawdę byłam zdziwiona. On chyba też. Przeprosił, rozłączył się. A ja wciąż pamiętałam ten śmiech. Może i nie pasował do jego zawodu, ale do imienia tak. Bo imię też miał ładne: Kacper. Pożyczyłam pieniądze od siostry, wysłałam CV do szkoły językowej. "Dobra wiadomość, mam pracę", powiedziałam, kiedy Kacper zadzwonił następnym razem. Była to raczej wiadomość dla banku, ale on ucieszył się prywatnie.
Zapytałam więc, czy lepiej się czuje po tamtym, czyli stracie psa. "Mam już na oku młodą bokserkę ze schroniska, przysłać pani zdjęcie?", zapytał. Powiedziałam, że jako dziecko też miałam boksera. Rozmawialiśmy pół godziny. Zapytał, czy możemy mówić sobie po imieniu i czy dam się zaprosić na lody nitro, czyli mrożone ciekłym azotem, na Saską Kępę. Kacper mnie zaintrygował. Znalazłam go na FB, dowiedziałam się, że skończył UW, żegluje, uprawia triathlon i dużo czyta.
Na spacerze rozmawialiśmy o tym, czy Anna Karenina powinna była rzucić się na tory. Mój eks wciąż mylił Tołstoja z Dostojewskim. Kacper nie mylił i nie miał już szklistych oczu. Były bardzo jasne, niebieskie. Ładne.
Biała wizytówka
Moja przyjaciółka Joanna twierdziła, że związek z "taaakim" kimś nie może się udać. Bo jeżeli "taaaki" ktoś raz zdecydował się być komornikiem, to znaczy, że ma głęboko w sobie fatalne cechy, które prędzej czy później wyjdą na wierzch. Czyli np. bezduszność. "Pomyśl, że chcesz się związać z człowiekiem, który wyrywa dziewczynce z rączek ukochaną lalkę Barbie" albo: "Czy mogłabyś pójść do łóżka z facetem, który dziś rano zajął samochód twojej matce?", przekonywała.
Moja matka nie ma prawa jazdy, a poza tym to chyba jednak stereotyp. Komornik to zawód jak inne, nie wolno mieć pretensji do ludzi, którzy po prostu wypełniają swoje obowiązki - tłumaczyłam sobie. Ale myśl o domniemanej specyficznej psychice Kacpra nie dawała mi spokoju. "Po prostu z nim pogadaj", poradziła siostra. Zdobyłam się na to na drugiej randce. Zapytałam, dlaczego wybrał pracę, która kojarzy się tak... mało sympatycznie. "Nie miałem wyjścia", powiedział. Był jedynakiem, wychowywała go mama. Poszedł na prawo, bo marzył, że zostanie sędzią, będzie wymierzał sprawiedliwość.
Ale nie dostał się na aplikację sędziowską, nie miał szans na karierę adwokata. Została mu tylko ta ścieżka. Powiedział, że i na obecnym stanowisku stara się, żeby wygrywała sprawiedliwość. I zawsze pamięta, że po drugiej stronie jest człowiek. "Ten zawód to misja, wiesz? Lubię go. Jest trudny, wymagający. Nie każdy prawnik, nawet wybitny, będzie dobrym komornikiem. Do tego trzeba mieć serce i umiejętność rozmawiania z ludźmi", powiedział. "Ckliwa bajeczka. On cię bierze pod włos", orzekła przyjaciółka. Czułam się niekomfortowo, mówiąc rodzinie, znajomym, że spotykam się z komornikiem. Ale lubiłam Kacpra. Nasze rozmowy wciągały mnie coraz bardziej.
Kacper był miły, naprawił mi domofon, wyczyścił komputer z wirusów, miał poczucie humoru, czyste paznokcie i gest. "A jak on ci stawia kolację, to nie jest ci głupio, że zarobił na dramacie jakiejś innej słabej kobiety? - nakręcała mnie przyjaciółka. - Daj spokój, dobrze? Jeśli kobieta ma długi, może je spłacić jak każdy z nas. Ja swoje spłaciłam. Jak wyglądałoby społeczeństwo, gdyby nie tacy ludzie jak Kacper, którzy dbają o porządek? Pamiętasz, trzy lata temu twój były szef nie zapłacił ci za dwa miesiące pracy? Nigdy nie odzyskałaś tych pieniędzy, bo facet nie miał żadnego majątku. Ledwo się pozbierałaś, przypominasz sobie?" - wykrzyczałam jej.
Obraziła się. Ale więcej nie wracała do tematu. Wiedziała, że mam rację. Od tej kłótni zaczęłam inaczej patrzeć na zawód Kacpra. I... poczułam dumę. Mój mężczyzna jest jak szeryf, ściga złych ludzi. Teraz tak to przedstawiam. Komornicy mają "czarny PR" często niesłusznie. Dzisiaj Kacper jest moim mężem i najlepszym przyjacielem. Ja dalej uczę w szkole językowej. Mam w grupie Ukraińców, którzy pracują na budowach. Kiedyś skłonna byłam sądzić, że to ludzie gorzej wykształceni, mniej kreatywni. Ale w sumie dlaczego?
Kilka dni temu jeden z nich ładnym angielskim opowiedział mi, że pisał pracę magisterską z prozy Jamesa Joyce’a. Ja nigdy nie przebrnęłam przez Ulissesa. Spotkanie z Kacprem i nasza miłość stały się ważną lekcją. Nigdy nie należy sądzić człowieka po wizytówce.
Czuły barbarzyńca
Katarzyna z Rzeszowa, 39 lat, laborantka
"Kretynko, kto ci dał prawo jazdy?!", to były pierwsze słowa, które usłyszałam od Jarka. Dwa lata temu jechałam na zakupy. Skrzyżowanie równorzędne, nie zauważyłam znaku. Nie zahamowałam, jadący z prawej samochód odbił w bok i uderzył w latarnię. Kierowca wyskoczył z auta i zaczął na mnie wrzeszczeć. Rozumiałam, że jest zły, ja też byłam wściekła, ale powstrzymałam się od chamskich komentarzy. Następnego dnia spotkaliśmy się w biurze ubezpieczyciela, musiałam podpisać dokumenty.
Pan Jarosław Z., znałam już jego dane, nie omieszkał uświadomić mi kwaśnym tonem, że zrujnowałam nie tylko jego samochód. Jechał na spotkanie, nie dotarł na czas, zrobił złe wrażenie, musiał się przeze mnie wstydzić, a ile stresu go to kosztowało! Powinnam odpowiedzieć nie tylko za zniszczenie auta, ale także za straty moralne. "Co za buc i prostak!", pomyślałam ze złością. Ale zdążyłam poczuć się winna. Wieczorem poryczałam się w poduszkę. Jak on, ten cały Jarosław, mógł mnie tak potraktować? I co to w ogóle za typ!
Chlipałam do północy, rano obudził mnie telefon z nieznanego numeru. "Mam pani prawo jazdy, zostało w moich papierach. Gdzie wysłać?" - zapytał odpychający baryton należący do pana Z. Wysłać? Przecież to potrwa, a ja potrzebuję dokumentów już, nazajutrz miałam jechać do mamy, 300 kilometrów! Zaproponowałam, że je odbiorę. Umówiliśmy się u Z. w pracy. W szpitalu. "Na pewno nie jest lekarzem", pomyślałam. Lekarze to kulturalni ludzie.
Niespodzianka
Pediatra. Musiałam chwilę poczekać, bo miał pacjentów. Ostatniego pożegnał w drzwiach, tarmosząc mu czuprynę, mamę zapewnił, że "takie młode kostki goją się same jak nadłamana gałązka bzu". Kostki? Gałązka? I tyle czułości? Nie wierzyłam, że to ten sam człowiek. Zaprosił mnie do gabinetu. Powiedział, że mechanik obiecał mu naprawić samochód w dwa tygodnie, a na razie może jeździć autem kolegi. W lekarskim fartuchu wyglądał młodziej. Wydawał się nawet sympatyczny. "Pan mnie wyzwał od idiotek, pamięta pan?", syknęłam. Nie spuścił wzroku, ale się zaczerwienił. "Może jakieś przepraszam?", zasugerowałam, ale nie doczekałam się odpowiedzi.
Do gabinetu zapukała pielęgniarka, więc zabrałam prawo jazdy i wyszłam. Za drzwiami była jeszcze mama z chłopczykiem. Uśmiechnęła się: "Doktor jest cudowny, prawda?". Wieczorem przyszedł sms : "Przepraszam". Zrobiłam sobie drinka i z uśmiechem satysfakcji odpisałam: "Wybaczam, kretynki tak mają, wierzą, że ludzie z natury są dobrzy". Chciałam dopiec doktorowi, uświadomić, jaki z niego impertynent. Pomyślałam, że pewnie jest mizoginem albo frustratem, który odreagowuje kompleksy na kobietach. Nie sądziłam, że jeszcze się odezwie.
"Miałem podły dzień, nie mam nic więcej na swoje wytłumaczenie", to mnie zaskoczyło. Po co się tłumaczy? Poza tym napisać "przepraszam" łatwiej, niż to powiedzieć. Rozdzwonił się telefon. On! "Powinienem to powiedzieć: przepraszam za swoje zachowanie. I przepraszam, że załatwiam sprawę przez komórkę, a nie osobiście". Dodał, że może kiedyś będzie miał okazję wymazać złą opinię. "Wątpię", pomyślałam tylko.
Pod jedną gwiazdą
Jednak okazja, o której wspomniał Jarek, nadarzyła się szybko. Kilka dni po naszej wieczornej rozmowie zadzwonił do mnie brat: "Hanka, ratuj, coś się dzieje z Miśkiem!". Trzyletni bratanek płakał z bólu, zwijał się w kłębek, chyba brzuszek. A bratowa w delegacji. Co robić? Chwila paniki i decyzja: dzwonię do Z., jedyny znany mi pediatra. "Natychmiast przywieźcie chłopca do nas na ostry dyżur", usłyszałam. Z. akurat pracował, po godzinie Michałek był już po operacji wyrostka. "Da się pani namówić na kawę?", Jarek znalazł mnie na krzesełku w korytarzu, wykończoną.
"Tego dnia, kiedy mieliśmy stłuczkę, byłem wyjątkowo rozkojarzony. Była żona rozpuszcza o mnie plotki, awans przeszedł mi koło nosa, w desperacji chciałem zmienić pracę, byłem umówiony z dyrektorem w firmie farmaceutycznej...", zaczął opowiadać, gdy usiedliśmy przy stoliku z kubkami brązowej lury. Chciał się wygadać, ja słuchałam. Na koniec uznał: dobrze, że wtedy nie dotarł na to spotkanie. Zapytałam, czy naprawdę chciał porzucić pracę w szpitalu. A on spojrzał mi głęboko w oczy i zaprzeczył ruchem głowy.
Milczeliśmy chwilę i nagle on powiedział coś intrygującego: w moim pesel-u widział datę urodzenia i to jest niezwykłe: urodziliśmy się tego samego dnia! Sprawdziliśmy dowody - rzeczywiście. Tylko on trzy lata wcześniej. Czyli za miesiąc oboje mamy urodziny. Co bym powiedziała na wspólną kolację? I czy możemy mówić sobie na ty? Byłam zaskoczona, obiecałam, że oddzwonię. Przez ten miesiąc na szali "za" i "przeciw" ważyłam obawy i fascynację.
Tak, Jarek to atrakcyjny mężczyzna. Przystojny, inteligentny. Ale nerwus! Zaryzykowałam. Jesteśmy parą, wkrótce zamieszkamy razem. Jarek wie, że go obserwuję, a ja mam przekonanie, że jeśli poniosą go nerwy, odejdę. Nie pozwolę, żeby mężczyzna mnie nie szanował. Ale z drugiej strony głupio by było przepuścić szansę na udany związek z powodu źle pojętej dumy. Uwierzyłam więc w mężczyznę, który nazwał mnie kretynką. Jestem naiwna? Jak każda zakochana kobieta!
Wbrew regułom
Eliza, warszawianka, 28 lat, dietetyczka w firmie kateringowej
To było w ubiegłym roku. Wychodziłam ze sklepu obładowana torbami. W progu zderzyłam się z wysokim mężczyzną. Zahaczyłam go parasolką, przeprosiłam, ale on wpadł w szał. Ludzie nie reagowali, podszedł tylko jeden człowiek. Miał podobną fryzurę jak Krzysztof Rutkowski - okropność! Stanął między mną i drabem, powiedział, że jeśli tamten się nie uspokoi, on zawoła ochronę. Albo załatwi sprawę sam - podciągnął rękawy. Drab zgłupiał. Uff. "Pani pójdzie ze mną, kupię pani colę", zaoferował "Krzysztof" i się uśmiechnął.
Przyjrzałam mu się. Szeroka klatka piersiowa, na szyi łańcuch, na kurtce logo Legii. Powiedział, że ma na imię Seba. Nieładnie przyznać, ale zawsze śmiałam się z facetów w tym typie. Grzecznie odmówiłam, ale on stwierdził, że skoro już został moim rycerzem, powinien mnie odholować w bezpieczne miejsce, na przykład na parking. Niech będzie. Po drodze był automat z napojami, Seba uparł się, że jednak kupi mi puszkę coli. Odmówiłam, bo piję tylko wodę mineralną. Zainteresował się dlaczego. Zdrowe odżywianie? Tak, on popiera. Trenuje w siłowni, zna się na tym trochę.
Ucieszył się, kiedy usłyszał, że z zawodu jestem dietetykiem, może mu coś doradzę? W pewnym momencie w jego kieszeni zadzwoniła komórka. Uznał, że nie odbierze, bo to by było niekulturalne. A potem poprosił o mój numer telefonu. Na wypadek, gdyby miał jakieś wątpliwości co do dawkowania ostropestu. Okej? No dobrze, zapisałam mu numer, po czym poprosiłam, by jednak odebrał. Prawdę powiedziawszy, nie mogłam znieść dźwięku dzwonka. Nie jestem fanką Zenka Martyniuka.
Byłby wstyd
"Nie możesz się tak zamartwiać, bo ci się śliczny nosek pomarszczy", powiedział Sebastian w trakcie naszej trzeciej pogawędki przez telefon. Szybko się przekonałam, że należy do ludzi, którzy wolą rozmowę niż pisanie. Czy dlatego, że w mailach i SMS-ach robił błędy ortograficzne? Zaczął dzwonić już nazajutrz po naszym spotkaniu w sklepie. Miał pytania: czy może zjeść banana z sosem waniliowym? Z czasem: co kupić na prezent mamie, czy mam chłopaka? Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęłam opowiadać mu o sobie.
Nie mam chłopaka, zostawił mnie dla mojej przyjaciółki. Sebastian uznał, że to świństwo. Był szczery i prostolinijny. Nie przeklinał jak koledzy z firmy. Kiedyś rano zadzwonił: "Ubierz się ciepło, mróz chwycił". W dniu mojego wystąpienia na evencie przysłał wiadomość: "Nie stresuj się. Trzymam kciuki". Tak wyglądała nasza znajomość - sms -y, telefony. Od spotkania w galerii handlowej nie widzieliśmy się ani razu, a jednak...
Coraz częściej o nim myślałam i mówiłam. "Przyprowadź go na imprezę", zażądali znajomi z pracy. A ja pomyślałam: mam go im pokazać? O nie, byłby wstyd.
Rycerz z Pragi
Na imprezie dyskutowano o przeszczepach. Koledzy zastanawiali się: czy oddaliby nerkę obcej osobie? Adrian, nasz wiceprezes, stwierdził, że nie. "Ty byś się podzielił?", zapytałam Sebastiana podczas rozmowy telefonicznej następnego dnia. "Jasne, jestem w banku dawców szpiku, nie mówiłem ci?", zaskoczył mnie. Dawca szpiku? Sebastian coraz bardziej mi imponował. Tym, że czasami opiekuje się dziećmi siostry, i tym, że zapisał się na angielski.
Pewnego dnia oświadczył, że ma szansę na lepszą pracę, ale musi przejść rozmowę kwalifikacyjną. Czy mogłabym mu pomóc? Wahałam się, bo to by oznaczało spotkanie twarzą w twarz. Ale przecież chodziło o ważną sprawę. Widok Sebastiana mnie zaskoczył - ani śladu starej fryzury i ciuchów kibica. To ten sam Sebastian? Oświadczył, że stara się o posadę szefa ochrony w amerykańskiej firmie i musi teraz wyglądać poważnie. "Zagraliśmy" rozmowę kwalifikacyjną. Zjedliśmy ciastko i stwierdziliśmy, że trzeba je będzie zrzucić, biegając. Może razem, jutro w parku?
Truchtaliśmy godzinę. "Fajnie się z tobą biega", stwierdził Sebastian i zaproponował, żebyśmy w weekend poszli do kina. Nie zgodziłam się od razu. Jednak coraz bardziej podobały mi się wesołe oczy Sebastiana, jego silne ramiona, pogoda ducha. Nie wiedziałam, co zrobić. I wtedy Sebastian zadzwonił, że dostał pracę. I teraz muszę z nim pójść nie tylko na film, ale także do restauracji. Umówiliśmy się we włoskiej knajpce, rozmawialiśmy tak długo, że przegapiliśmy seans. Minął rok, a my ciągle ze sobą gadamy i żartujemy. Sebastian pierwszy raz pocałował mnie po trzech miesiącach od tamtej kolacji. "Mama nauczyła mnie szanować kobiety i uczucia", powiedział. On naprawdę jest rycerzem. Zostaliśmy parą. Cóż, nigdy nie mów "nigdy".
Agnieszka Litorowicz-Siegert