Oriana Fallaci: Samotna prowokatorka

Podczas wywiadu z Chomeinim zdjęła czador. Prezydenta Wietnamu Południowego zapytała, jak bardzo jest skorumpowany. Bali się jej przywódcy mocarstw, choć obecność na liście jej rozmówców nobilitowała. Kogo pomściła swoją pracą? Dlaczego trafiła do kliniki psychiatrycznej? Czemu rzucała kochanków? O Orianie Fallaci mówi autorka jej biografii.

Wywiady pisała tygodniami, perfekcyjnie cyzelując słowa. Nie odbierała wtedy telefonów i z nikim się nie spotykała.
Wywiady pisała tygodniami, perfekcyjnie cyzelując słowa. Nie odbierała wtedy telefonów i z nikim się nie spotykała. East News

W pani książce zaskoczyła mnie historia o tym, jak Fallaci pojechała do USA zrobić wywiad z Marilyn Monroe. Nie była umówiona i wtedy jeszcze słabo znała angielski...

Cristina de Stefano: - ...co nie przeszkodziło jej czatować przez kilka dni na najbardziej nieuchwytną wtedy gwiazdę Hollywood w miejscach, gdzie miała nadzieję ją spotkać. Fallaci wybrała się m.in. na premierę spektaklu, w którym grała przyjaciółka Monroe. Po przedstawieniu tak zawzięcie przeszukiwała garderoby, licząc na spotkanie z aktorką, że zamknięto ją w pustym teatrze. Przeczesywała też restauracje i kluby, w których lubiła bywać Marilyn, ciągnąc z sobą wszędzie wynajętą tłumaczkę na wypadek, gdyby udało jej się spotkać gwiazdę. Wywiadu nie zrobiła, ale ten epizod dobrze oddaje to, że gdy miała cel, nie przejmowała się trudnościami.

Mnie zaskoczyło to, że Fallaci w ogóle wybrała Monroe na rozmówczynię. Interesowała ją przecież wojna i politycy.

- Zanim się w tym wyspecjalizowała, pisała właśnie o gwiazdach show-biznesu, o czym mało kto dziś pamięta. To były lata 50., epoka świetności włoskiego kina. W Rzymie amerykańskie aktorki romansowały z włoskimi arystokratami, a Oriana tropiła ich romanse. Czy ją to bawiło? Wątpię. Dorastała podczas wojny, jej ojciec był zaangażowany w ruch oporu, chodziła z nim do lasu na spotkania z partyzantami. To wszystko sprawiło, że już jako nastolatka interesowała się polityką. Gdy została dziennikarką, chciała o niej pisać, ale w tamtych czasach polityka była zarezerwowana wyłącznie dla mężczyzn.

Jak przebiła szklany sufit?

- W 1956 roku, gdy na Węgrzech wybuchło powstanie przeciw komunistom, poprosiła szefa, żeby ją tam wysłał. Zgodził się, bo nalegała. Choć liczył, że jako zachodnia dziennikarka nie dostanie węgierskiej wizy. Był zaskoczony, gdy się dowiedział, że przedostała się przez granicę nielegalnie. Przypadkiem przyłączyła się do konwoju Czerwonego Krzyża i dotarła z nim do trudno dostępnych miejsc. Opisała potem nie tylko historie węgierskich powstańców, ale i obozowiska sowieckich najeźdźców. Po powrocie oświadczyła w redakcji, że ma dość zajmowania się miłostkami aktorek. Jednak jej teksty o życiu gwiazd podnosiły sprzedaż gazety, więc znów wysłano ją do Hollywood. Zawodową niezależność zdobyła dopiero podczas wojny w Wietnamie. Tam też znalazła się na własne żądanie w 1967 roku.

Szybko zrozumiała, że jeśli chce, by nie traktowano jej protekcjonalnie, musi być lepsza od pracujących z nią dziennikarzy.

Jako korespondentka wojenna miała małe doświadczenie. Dlaczego właśnie jej teksty z Wietnamu były komentowane w świecie?

- Bo porywała się na rzeczy, które innym wydawały się niemożliwe. Namówiła np. pilota jednego z bombowców, by wziął ją na prawdziwą akcję bojową. Lecieli pod ostrzałem nieprzyjaciela. W samolocie usiadła tuż obok żołnierza, który zrzucał bomby z napalmem. Napisała potem: "Czułam się, jakbym to ja je zrzucała". Kiedy indziej uparła się, że zrobi wywiad ze słynnym generałem Wietkongu Võ Nguyênem, co wydawało się niemożliwe - nie udzielał wywiadów dziennikarzom z Zachodu. Dotarła do niego, przyłączając się jakimś cudem do delegacji kobiet komunistek z Kuby i Rosji, z którymi miał się spotkać. To wszystko sprawiło, że po powrocie z Wietnamu Fallaci była już dziennikarką o międzynarodowej sławie. Wywalczyła sobie na froncie to, czego nie udało się jej osiągnąć zza biurka w redakcji - pozycję czołowej reporterki. Mogła decydować, o czym będzie pisać. I z kim będzie rozmawiać.

Zaczęła od wysokiego c. Jednym z jej pierwszych rozmówców był Jasir Arafat, przywódca Organizacji Wyzwolenia Palestyny, który w zasadzie też nie rozmawiał z zachodnimi dziennikarzami. Jak do niego dotarła?

- Ryzykując życie, przedarła się do jednej z tajnych baz Palestyńczyków. Opowiedziała im, kim jest, że jej ojciec walczył z faszystami tak jak oni teraz z Izraelem, że rozumie, o co walczą. Zjednała ich sobie na tyle, że załatwili jej spotkanie z Arafatem. Ta rozmowa i wywiad z Võ Nguyênem sprawiły, że gdy niedługo potem chciała się spotkać z Henrym Kissingerem (sekretarz stanu USA za czasów prezydenta Nixona - red.), ten zgodził się natychmiast.

Czemu po latach powiedział: "Spotkanie z Fallaci to najgłupsza rzecz, jaką zrobiłem w życiu"?

- Oriana uśpiła jego czujność. Gdy zapytała go, na czym polega fenomen jego wielkiej popularności, odpowiedział, że uważa siebie za uosobienie amerykańskiego mitu o samotnym kowboju, który zawsze w pojedynkę podejmuje odważne decyzje. Te słowa przysporzyły Kissingerowi problemów. Prezydent Nixon poczuł się urażony. (śmiech)

Znakiem rozpoznawczym Fallaci były prowokacje. Prezydenta Wietnamu Południowego Nguyêna Văn Thiêu wprawiła w osłupienie pytaniem: "Jak bardzo jest pan skorumpowany?".

- A przy Chomeinim zdarła z głowy czador, który kazano jej włożyć! Wyszedł wtedy z pokoju. A ona oświadczyła, że nie opuści pomieszczenia, dopóki wywiad nie zostanie dokończony. Nikt nie chciał wyprowadzić jej siłą, więc przesiedziała tam kilka godzin sama. Wyszła dopiero, gdy syn Chomeiniego przysiągł na Koran, że jego ojciec spotka się z nią nazajutrz i dokończą rozmowę. Podobno ich drugie spotkanie zaczęło się od tego, że Chomeini roześmiał się na jej widok. Nigdy wcześniej nie spotkał tak stanowczej kobiety. Gdy cesarz Etiopii Hajle Sellasje zażądał, by na spotkanie z nim przyszła w sukni, kazała mu przekazać, że przyjdzie "albo w spodniach, albo naga", bo w pracy zawsze nosiła spodnie. I przyszła w spodniach.

Wobec wszystkich rozmówców była tak bezceremonialna?

- Miała słabość do kobiet polityków. Jej wywiady z Indirą Gandhi czy Goldą Meir są bardziej stonowane niż te z politykami mężczyznami. Wielu nie wspominało jej najlepiej. Spotkanie Fallaci z Lechem Wałęsą było pełne napięć, ale i tak przebiegło w lepszej atmosferze niż jej wywiad z Williamem Colbym, szefem CIA, z którym po prostu zaczęła się kłócić już na wstępie. Była tak świetnie przygotowana, że w pewnej chwili aroganckiemu Colby’emu zabrakło argumentów i rozwścieczony zamilkł. Mogła sobie na wiele pozwolić, bo była dziennikarką totalną. Całą prywatność podporządkowała pracy.

Jednak nie od razu miała pomysł, żeby zostać dziennikarką. Najpierw studiowała medycynę. Dlaczego zmieniła zdanie?

- Fallaci była pierwszą kobietą w rodzinie, która w ogóle poszła na studia. Medycyna wydawała się jej prestiżowa. Lecz studia były drogie i od początku wiedziała, że będzie musiała zarabiać na nie sama. A że najlepiej prosperującą osobą w jej dalszej rodzinie był wuj Bruno Fallaci, znany wówczas we Florencji dziennikarz, uznała, że też dorobi pisaniem.

Wuj pomógł jej zaistnieć?

- Nie poprosiła go o protekcję, tylko jako zupełna amatorka poszła do redakcji florenckiego dziennika "Il Mattino" i po prostu poprosiła, by dano jej szansę. Gdy redaktor, z którym rozmawiała, dowiedział się, że jest bratanicą "tego" Fallaciego, przyjął ją na staż. I od razu przydzielił temat. Nie miała pojęcia o dziennikarstwie. Ale poszła tam, gdzie ją wysłał.

Uwodziła i porzucała kochanków bez problemu. To zaprowadziło ją do psychiatryka. Czytaj na następnej stronie!

Na studia medyczne musiała zarabiać sama, zaczęła więc pisać do gazet. Spodobało jej się i rzuciła medycynę dla dziennkarstwa.
Na studia medyczne musiała zarabiać sama, zaczęła więc pisać do gazet. Spodobało jej się i rzuciła medycynę dla dziennkarstwa.East News

Jej pierwszy tekst był o...?

- ...jakiejś spelunie z dansingiem. Wstydziła się wejść do tego lokalu, ale w końcu się przełamała i przyniosła krótki reportaż napisany ręcznie w szkolnym zeszycie. Nawet nie umiała pisać na maszynie. Gdy kazano jej przepisać te kilka kartek, zajęło jej to dziewięć godzin. (śmiech) Tekst jednak poszedł do druku. Szybko sama zaczęła znosić do gazety tematy z miasta. Wstawała o szóstej i pędziła na zajęcia, w wolnych chwilach zamieniała się w dziennikarkę i biegała po mieście. Żartowano z niej, gdy mówiła w redakcji, że musi wyjść... do prosektorium. Potem wracała i pisała do trzeciej, czwartej nad ranem. Do domu odwoziła ją ciężarówka, która dostarczała do kiosków gazety. Fallaci przeżyła tak kilkanaście miesięcy. Ważyła niecałe 40 kilo, zaczęła chorować. Na drugim roku rzuciła medycynę, za to w dziennikarskim środowisku zaczęto o niej mówić "młoda zdolna".

Po prostu talent?

- Talent na pewno, ale też powrót do marzeń z dzieciństwa, kiedy to zaczytywała się książkami Londona i Hemingwaya, planując, że kiedyś tak jak oni będzie opisywać świat. Szybko zrozumiała, że jeśli chce, by nie traktowano jej protekcjonalnie, musi być lepsza od pracujących z nią dziennikarzy.

Postanowiła wiedzieć więcej, czytać więcej i być bardziej od nich zasadnicza?

- Nie miała wyjścia. Kobiecy wygląd jej nie pomagał. Była drobna, miała 156 cm wzrostu, delikatną twarz. Raz, gdy zlecono jej relację z procesu gwałciciela i na sali sądowej ktoś zaczął mówić o drastycznych szczegółach, sędzia zażądał, by natychmiast wyprowadzono za drzwi "tę dziewczynkę". Nie chciał uwierzyć, że jest dziennikarką. Kiedy indziej, też w czasach, gdy była jeszcze reporterką sądową, jakiś dziennikarz chciał się jej przedstawić. Spławiła go bezceremonialnie, mówiąc: "Młody człowieku, nie jesteśmy na majówce!". Zabawne, bo był od niej kilka lat starszy.

Od początku była bardzo zaangażowaną dziennikarką. Dlaczego wyrzucono ją z pierwszej pracy?

- Napisała artykuł o grupie przyjaciół, która wykradła księdzu szaty liturgiczne, by wyprawić zmarłemu koledze katolicki pogrzeb. Wcześniej ten ksiądz odmówił udziału w pochówku ze względu na komunistyczne sympatie zmarłego.Tekst wysłała do konkurencji, bo jej gazeta była zbyt zachowawcza, by coś takiego opublikować. Kiedy wezwał ją szef, nie okazała pokory i została zwolniona. Za to natychmiast zatrudniono ją w tytule, który opublikował tamten tekst. Dobrze na tym wyszła, bo "L’Europeo", do którego trafił artykuł, był wtedy liczącą się we Włoszech gazetą. Szybko się tam na niej poznano i z Florencji została przeniesiona do głównego oddziału w Rzymie. Wyjechała z jedną walizką. Zmieściła w niej wszystko, co wówczas miała. Już wtedy zamierzała zostać gwiazdą dziennikarstwa. I pisarką.

Jej ojciec był stolarzem, matka krawcową. Prości ludzie. Skąd u niej takie ambicje?

- Oriana zawdzięcza to matce, która swoich ambicji nigdy nie spełniła. Miała zdolności artystyczne. W młodości obracała się w kręgach florenckiej bohemy. Chciała malować, ale wcześnie zaszła w ciążę i to przekreśliło jej plany. Została dożywotnią gospodynią domową, matką trzech córek, dorabiała jako krawcowa. Przez całą młodość Oriana, najstarsza z rodzeństwa, słyszała od niej te same słowa: "Nie popełniaj moich błędów. Nie możesz zostać niewolnicą męża i dzieci. Ucz się i idź w świat!".

Musiała mieć ten przekaz głęboko zakodowany. W pani książce wyczytałam, że gdy podejmowała ważną decyzję, miała przed oczami obraz matki, która "pierze coś w miednicy i płacze". Jako słynna dziennikarka powiedziała: "Całym moim życiem próbowałam pomścić matkę".

- Matka była zdecydowanie jedną z najważniejszych postaci w jej życiu. Również dlatego, że Oriana uważała ją za wzór siły charakteru i odwagi. Ogromne wrażenie zrobiła na niej pewna sytuacja z czasów wojny, gdy aresztowano jej ojca za działalność antyfaszystowską. Gdy matka Fallaci poszła do więzienia, by ratować męża, usłyszała od dowodzącego nim włoskiego żandarma, że od razu może włożyć żałobę, bo egzekucja jest planowana nazajutrz o świecie. Zamiast zalać się łzami, wypaliła bez wahania, że żałobę powinna włożyć też jego matka, bo śmierć jej męża szybko zostanie pomszczona. Ryzykowała życie, ale musiała być przekonująca, bo żandarm uwolnił ojca Fallaci kilka dni później.

Napisała pani, że ojciec rozbudził w niej miłość do książek.

- Tak. Choć nie miał wykształcenia, nałogowo czytał. Zdarzało się, że ludzie płacili mu książkami za meble, które dla nich robił. To on wybrał dla pierwszej córki rzadkie imię Oriana na cześć księżnej Guermantes, jednej z bohaterek "W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta. Zaskakujące, że jednocześnie wychowywał Orianę jak chłopca. Miał trzy córki, ale tylko ją zabierał na polowania, uczył strzelać, zakładać sidła. Mówił do niej: "Nie wolno ci się nigdy użalać nad sobą, mężczyznom nie wypada". (śmiech) Gdy raz w czasie wojny na ulicy zaskoczył ich nalot i wystraszona Oriana - miała wtedy jakieś dwanaście lat - rozpłakała się przy ojcu na widok spadających bomb, uderzył ją w twarz. Nie pozwalał jej rozczulać się nad sobą. Miała być silna.

Miała jakąś słabość? Czułą stronę?

- Bywała zaskakująco bezbronna w kontaktach z mężczyznami. Nie wszystkimi. Miała sporo romansów, w których odgrywała dominującą rolę. Uwodziła i porzucała kochanków bez problemu. Gdy się jednak zakochiwała, łatwo było ją zranić. Miała tego świadomość. Napisała kiedyś: "Kiedy kocham, składam broń, jestem ubezwłasnowolniona". Jej pierwszą wielką miłością był dziennikarz Alfredo Pieroni. Gdy ją porzucił, próbowała popełnić samobójstwo.

Trafiła wtedy do kliniki psychiatrycznej. To ją zmieniło?

- Po wyjściu z niej przez lata traktowała mężczyzn jak dodatek do prawdziwego życia, którym była dla niej praca. Wielkie uczucie pojawiło się dopiero w Wietnamie, gdzie poznała korespondenta wojennego François Pelou. Była wtedy bardzo zaangażowana. Romansowała też z Alexandrosem Panagoulisem, greckim bohaterem narodowym. To również była burzliwa love story. Ale w jakimś sensie zawsze uważała, że jest sama.

Jest pani pierwszą osobą, którą rodzina Oriany Fallaci dopuściła do jej prywatnego archiwum: intymnych zapisków, nigdy niewysłanych listów, osobistych wyznań. Czym Oriana nie dzieliła się ze światem?

- Na przykład tym, że gdy była korespondentką wojenną podczas konfliktu w Wietnamie, o mały włos nie została zgwałcona przez grupę wietnamskich żołnierzy. W ostatniej chwili uratował ją amerykański patrol, który przejeżdżał przypadkiem w okolicy. Nigdy nie mówiła też o tym, że gdy w Kambodży towarzyszyła grupie południowowietnamskich żołnierzy, których otoczył oddział Czerwonych Khmerów, dostała do ręki karabin, amunicję i nakaz, żeby walczyła o życie jak inni. Spuentowała ten epizod lakonicznie: "Wzięłam do ręki broń i zrobiłam z niej użytek". O wielu dramatycznych zdarzeniach, w których brała udział, pisała lakonicznie, bez rozczulania się nad sobą. Za to bardzo emocjonalnie pisała o tym, że pragnęła dziecka. Była w ciąży co najmniej trzykrotnie. Za każdym razem kończyło się to poronieniem. Kiedyś napisała: "Gdybym miała dziecko, nie musiałabym pozwalać do siebie strzelać, żeby czuć się żywą".

Studiując jej zapiski, miała pani wrażenie, że czuła się kobietą spełnioną? Szczęśliwą?

- Spełnioną - na pewno. Szczęśliwą... nie sądzę. Często wygłaszała peany na cześć swojej samotności. Mówiła: "Gdy jestem sama, nigdy się nie nudzę, za to zdarza mi się nudzić w towarzystwie innych". Pod koniec życia samotność zaczęła jej ciążyć. Rzadko opuszczała apartament na Manhattanie. Unikała ludzi, żyła wśród książek. Kłóciła się z wydawcą, redaktorkami swoich książek, z ludźmi w restauracji, którzy jej zdaniem mówili zbyt głośno, ze wszystkimi. Nie otwierała listów, które do niej przychodziły. Umierając na raka, pod koniec życia powiedziała: "Nigdy nie przepadałam za sobą, ale zawsze siebie poważałam".

Anna Jasińska

Twój Styl 3/2015

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas