Reklama

Otwórz oczy ja tu czekam

O takiej chwili marzy każdy lekarz. Wziąć udział w czymś, co posuwa wiedzę o krok dalej. Choć jeszcze za wcześnie, żeby otworzyć szampana, można powiedzieć, że uśmiechnięta, elegancka doktor Monika Barczewska zapisała się w historii polskiej medycyny. Wszczepiła stymulator, który może obudzić ludzi ze śpiączki.

Osiemnasty maja, poranek. W Olsztynie świeci słońce. Monika Barczewska dopija kawę. Spała dobrze, choć przed nią jedna z najważniejszych operacji w życiu. Pani doktor w koszulowej bluzce i dżinsach, szczupła, jasnowłosa. Wkłada płaskie buty, zbiega do auta. Im bliżej szpitala, tym bardziej powinna się denerwować. Ale nie. Opanowała już sztukę wyłączania emocji. Jest wypoczęta, przygotowana. Wie, co ma robić. Dziś Olsztyn będzie żył procesem byłego prezydenta miasta oskarżonego o molestowanie i zaczynającymi się juwenaliami. Ten świat dla niej nie istnieje. Ważna będzie tylko operacja.

Reklama

Twój STYL: Została pani neurochirurgiem, bo...

Monika Barczewska: - ...mam w charakterze rys, który mnie ciągnie do rzeczy ekstremalnych. Zanim zostałam lekarzem, przez lata uprawiałam wspinaczkę wysokogórską. Tam jest adrenalina, jasne sytuacje: albo zdobędziesz szczyt, albo nie. W chirurgii też albo masz pełne zwycięstwo, albo porażkę. Nie mówię, że w zawodzie pociąga mnie ryzyko, ale możliwość zmiany czarnego w białe. Ktoś jest chory - zdrowieje. Porzuciłam wspinaczkę na rzecz medycyny. Nie dało się tego robić jednocześnie. Nie żałuję. Jestem pierwszym lekarzem w naszej rodzinie.

 Silne emocje a cisza sali operacyjnej - jak to się ma do siebie?

- W moim przypadku nijak. Na czas operacji uczucia wyciszam. Choć uważam, że w zawodzie lekarza konieczna jest empatia, widzenie człowieka jako całości, a nie jako... wynik prześwietlenia, na którym widać chorobę. Jednak emocje nie mogą mieć wpływu na działanie. Proszę sobie wyobrazić, że operuję dziewczynę z pękniętym tętniakiem mózgu. Dla chirurga to operacja stresująca - mózg pełen krwi, obrzęk, a gdzieś w podstawie czaszki jest zaklejona skrzepem dziura. Jak odbezpieczona bomba. Muszę precyzyjnie, w mikroskopie, "zaklipsować" naczynie. Gdybym w tym czasie myślała o pacjentce: że jest taka młoda, że nie mogę pozwolić, żeby część jej mózgu przestała działać, bo przecież jeszcze tyle przed nią, nie mogłabym się skupić na działaniu.

Ale przecież podczas pracy z pacjentem powstaje więź. Ją też musi pani stłumić?

- Muszę ją mieć pod kontrolą. Niektórych chorych leczę miesiącami, latami. Poznaję ich blisko, znam rodziny. Ale czuję, kiedy przywiązuję się za bardzo. Kiedyś zaprzyjaźniłam się z jedną z pacjentek, uświadomiłam sobie, że emocje zaczynają mną sterować. Postanowiłam "oddać" ją koledze. Nie mogłam operować. Jeśli chcę pomóc najlepiej jak umiem, muszę być "neutralna". Nadmierne przywiązanie to także spotęgowany ból w momencie, kiedy chory odchodzi. A ja w takiej chwili muszę się skupić tylko na jednym: co się wydarzyło, co poszło nie tak, że ten człowiek nie przeżył. Mam mało miejsca na własne uczucia.

A miejsce na słabość? Kiedy w trakcie operacji coś idzie nie tak, np. pęka nić chirurgiczna, pozwala pani sobie na złość, łzy?

- Pęknięta nić to drobiazg, to mnie nie wyprowadzi z równowagi. Obezwładniająca bywa bezradność. Kiedyś podczas neurologicznej operacji kręgosłupa już po otworzeniu pacjenta okazało się, że nie działa podajnik implantu, który miałam założyć, bez którego zabieg nie miał sensu. Wina producenta. Musiałam zaszyć pacjenta, a potem mu wyjaśnić, dlaczego nie przeprowadziłam operacji. Spojrzeć mu w oczy. Odchorowywałam to tydzień.

Jak pani odreagowuje takie sytuacje? 

- Rzucam się w sport. Uprawiam jogę, pływam, chodzę na zajęcia tańca. Oczywiście nieregularnie, bo grafik mam napięty.

Uniwersytecki Szpital Kliniczny, przedpołudnie. Scena jak z serialu "Chirurdzy". Obok siebie myją ręce profesor Isao Morita z Japonii i polska lekarka. Wymieniają kilka zdań po angielsku. Oboje wiedzą, że dla polskiej medycyny to moment przełomowy, ale starają się mówić o pogodzie. Morita zrobił ponad trzysta operacji wszczepienia stymulatora pnia mózgu. Dla doktor Barczewskiej będzie to pierwszy raz. Dotąd żadna kobieta neurochirurg w Europie nie wykonała takiego zabiegu.

Profesor odniósł się jakoś do tego, że widzi kobietę neurochirurga?

- On studiował w Stanach, a tam płeć nie ma znaczenia. W Chicago jeden z wydziałów neurochirurgii prowadzi kobieta. Starał się nie zauważać mojej płci i to mi bardzo odpowiadało.

Jak go pani odebrała jako człowieka?

- Jest otwarty, ciepły. W ogóle niezarozumiały, a przecież to postać znana w świecie medycznym. Uważnie odnosił się do każdego pacjenta, pamiętał detale dotyczące badań. Potem mieliśmy trochę czasu, żeby wypić razem kawę. Profesor opowiadał, że był kierowcą rajdowym. Mówił, że z tego powodu szczególnie zależy mu na pomocy ofiarom wypadków.

Co pani czuła, idąc na salę operacyjną?

- Że biorę udział w czymś absolutnie przełomowym. Ale starałam się myśleć tylko o tym, jaką pracę mam wykonać.

Komu może pomóc metoda prof. Mority?

- Pacjentom, którzy nie budzą się "mimo wszystko". Tylko u małej części ludzi, którzy zapadli w śpiączkę, wybudzenie jest spontaniczne. W innych przypadkach potrzebna jest ciężka praca zespołu, ciągłe dostarczanie bodźców. No i jest grupa pacjentów, u których wyczerpujemy wszystkie dostępne metody, a oni dalej śpią.

Dlaczego jedni się budzą, a inni nie?

- Tajemnica tkwi w pniu mózgu, czyli naszej "centrali życia". W nim znajduje się kompleks neuronów. Część z nich jest odpowiedzialna za czuwanie, czyli stan świadomości, a część za okres odpoczynku, kiedy "wyłączamy" stan przytomności i idziemy spać. Jeśli neurony czuwania zostały uszkodzone, nie budzimy się.

Im większe uszkodzenia pnia, tym głębsza śpiączka?

- Można tak powiedzieć. Metody diagnozowania wciąż się rozwijają, ale nie umiemy stwierdzić, czy neurony zostały uszkodzone nieodwracalnie. Na początku lat 80. powstała tzw. skala Glasgow, według której określamy, jak głębokie jest zaburzenie stanu świadomości. Oceniamy reakcję na bodźce zewnętrzne w trzech kategoriach: mowa, spontaniczne otwieranie oczu i reakcja ruchowa. Punkty się sumuje, maksymalnie może ich być piętnaście. Granicą jest osiem. O kimś, kto uzyskał mniej, mówimy, że jest w śpiączce. Śpiączka bardzo głęboka to wynik poniżej sześciu punktów.

Medycyna nie ma pomysłów, jak pomóc, kiedy pień jest poważnie uszkodzony? 

- Przełomowym pomysłem jest właśnie wszczepienie rozrusznika. To szansa dla pacjentów, którzy nie budzą się długo, ale podejrzewamy, że zachowali minimalną świadomość.

Jak dostrzec to małe światełko?

- To trudne. Czasem wydaje nam się, że pacjent reaguje na obraz, dźwięk, na coś, co znał, zanim zapadł w śpiączkę. Albo przyspiesza jego tętno czy oddech. Ale nie możemy mieć pewności, że reakcję wywołał konkretny bodziec. Żeby określić, czy te reakcje nie są przypadkowe, wykonuje się funkcjonalny rezonans magnetyczny.

Taki wykonano kilka lat temu Oli, córce Ewy Błaszczyk. Założono jej tzw. cyberkask, na ekranie pojawiały się figury, które Ola miała "przesunąć" wzrokiem. Okazało się, że to robi! Mózg działa, choć wydaje nam się, że nie?

- Tak. Lekarze sprawdzają, czy podczas wykonywania tych zadań w korze mózgu zachodzą zauważalne zmiany. Jeśli tak, to wiemy: można się przymierzyć do wszczepienia stymulatora.

Pierwsze stymulatory założono czworgu pacjentom. Jak ich wybraliście? 

- Przebadaliśmy wielu kandydatów. Wyniki wybranych rokowały najlepiej. Wykonane u nich tzw. przepływy mózgowe wykazały, że krew dopływa do pewnych rejonów mózgu, co u osób w śpiączce nieodwracalnej nie miałoby miejsca.

Na czym polega metoda profesora Mority?

- Chodzi o umieszczenie w ciele elektrody, która będzie systematycznie wysyłała impulsy elektryczne do rdzenia. W kieszeni nad prawym biodrem montujemy generator prądu. Jest płaski, wielkości pudełka od zapałek. Wychodzi z niego przewód, który umieszczamy pod skórą. Elektroda znajduje się na wysokości kręgów C2 w szyi. Tak, żeby miała kontakt z oponą twardą. Przez oponę prąd płynie do rdzenia.

Co dzieje się wtedy z mózgiem?

- Dzięki impulsom zwiększamy przepływ krwi w naczyniach, przez które odżywiane są neurony. Impulsy są wysyłane w ciągu dnia, na noc muszą być wyłączone, bo mózg nie mógłby odpoczywać. A my sztucznie przywracamy mu stan czuwania w trakcie doby. Rytm odpowiada temu, co dzieje się, gdy człowiek jest zdrowy.

To jednak eksperyment na żywym organizmie. Pacjent mógłby go nie chcieć, ale nie może protestować. Kto bierze na siebie decyzję? 

- Tę sprawę rozstrzyga sąd. Faktycznie, człowiek w śpiączce nie traci swoich praw. Jest dorosły, ale przecież nieprzytomny. Jeśli zostaje zakwalifikowany do wszczepu, sąd ustanawia opiekuna prawnego. Zazwyczaj jest nim któryś z rodziców. I to on podpisuje zgodę na operację.

Czwartek, 19 maja. W olsztyńskim szpitalu cztery łóżka pod specjalnym nadzorem: Ola, 22-latka, która zachłysnęła się, popijając tabletkę, 24-letnia Agnieszka potrącona na pasach, Sylwia, 20-latka po wypadku samochodowym, i 24-letni Adrian w śpiączce od dwóch lat. Teraz czas na najważniejsze. Profesor Morita kolejno podchodzi do chorych. Włącza stymulatory. Prąd zaczyna płynąć. Doktor Barczewska wstrzymuje oddech. Jeszcze się nie cieszy.

Wybudzenie ze śpiączki wyobrażamy sobie spektakularnie: ktoś spał i nagle otwiera oczy, siada, rozgląda się dookoła i prosi o ulubione tosty. Scenariusz hollywoodzki?

- Zdecydowanie. Wybudzanie to proces długi. Zresztą każda operacja neurologiczna wymaga od lekarza cierpliwości. Kiedy odchodzę od stołu, nigdy nie mówię, że się udało.

Można powiedzieć, że pani praca to życie na wstrzymanym oddechu?

- Tak. Żyję w napięciu. Czekam, kiedy badania wykażą, że pacjent osiągnął 15 punktów w skali Glasgow i nie wystąpiły żadne powikłania neurologiczne. Dopiero wtedy mogę odetchnąć. No i otworzyć szampana.

Jak długo trzeba będzie czekać na efekty wszczepienia stymulatorów? 

- U pacjentów w Japonii, którzy wybudzili się w pełni lub częściowo, pierwsze objawy zauważono kilka, kilkanaście tygodni od włączenia. Im dłużej trwała śpiączka, tym trudniej i dłużej chory wraca do świata. Na przykład Ola jest w niej 16 lat. Tyle czasu straciła na rozwój.

Czy gdyby sprawdził się najlepszy scenariusz, Ola ma szansę nadrobić stracony czas?

- Powrót do życia, jakie prowadzi większość jej rówieśników, kosztowałby ją dużo pracy. Jeśli Ola zacznie reagować na bodźce, to trzeba ją będzie od początku uczyć mówić, siadać, jeść. Będzie musiała mieć dużo psychicznej siły.

To ważne słowo "jeśli" dla bliskich oznacza "nadzieja". Lecząc chorych w śpiączce, żyje pani w świecie ludzi karmiących się nadzieją. To porusza serce profesjonalisty?

- Tak. Dlatego że lekarz to przede wszystkim człowiek. Potem po trosze rzemieślnik, matematyk. Nie chcę być tylko zawodowcem, o którym można powiedzieć: "dobrze rusza nożem".

A może lepiej odizolować się od rodziny, która obciąża lekarza swoimi oczekiwaniami?

- Nie ma możliwości uniknięcia kontaktu z rodziną. Musimy ją poznać, wiedzieć, kto będzie zajmował się pacjentem po wszczepieniu rozrusznika, bo lepsze efekty osiąga się, gdy bliscy motywują do pracy. Dlatego prowadzimy z rodzinami rozmowy. A teraz będziemy stawać przed naprawdę poważnymi dylematami: kogo zakwalifikować do założenia stymulatora. Bo on kosztuje 80 tysięcy i będzie kupiony za pieniądze uzbierane od ludzi. I lekarze odpowiadają za to, czy te pieniądze zostaną spożytkowane właściwie. Żeby decyzja była obiektywna, korzystamy z pomocy psychologów.

Czasem myślę, że psycholog przydałby się także... lekarzowi. Potrafi pani zostawić pracę za progiem i już tylko cieszyć się domem?

- Tego nie da się rozdzielić. Mój syn studiuje medycynę, jest na czwartym roku. Nauczyłam go dociekliwości, więc gdy wracam do domu, mówię mu o przypadku, a on ma tysiące pytań. Chyba też zostanie chirurgiem. Choć zna i słabe strony zawodu lekarza. Pamięta, że często nie było mnie w domu. Karetka przyjeżdżała w środku nocy, a on zostawał z dziadkami. Ja jechałam do szpitala operować pęknięty tętniak. Pamiętam, że kiedyś wybrałam się na bal sylwestrowy i telefon zadzwonił... przed północą. Kolega zawiózł mnie do szpitala, wróciliśmy na imprezę nad ranem. Ale cieszę się, że syna takie rzeczy nie zrażają. Zresztą kiedyś powiedział, że nigdy nie odczuł mojego oddalenia. Mamy dobry, przyjacielski kontakt.

Może kiedy on zacznie pracę, wszczepianie stymulatorów budzących ludzi będzie standardem?

- Miejmy nadzieję. Na razie można powiedzieć, że otworzyły się drzwi dla następnych pacjentów. Mamy sygnały od prywatnych sponsorów, którzy chcą finansować kolejne stymulatory. Dzięki pani Ewie Błaszczyk i Fundacji Akogo? już w lipcu wszczepimy je kilkunastu chorym. Jeśli się potwierdzi, że metoda daje efekty, jest szansa na sfinansowanie terapii przez NFZ. Weszliśmy na nową drogę. A gdyby nie to, co wydarzyło się w maju, stalibyśmy w miejscu.

Satysfakcja?

- Oczywiście. Podjęłam fascynujące wyzwanie, otworzyliśmy nową kartę w leczeniu stanów nieprzytomności. Neurochirurgia to arcyciekawa część medycyny. Mimo że pracuję wiele lat i wiele widziałam, zdaję sobie sprawę, jak dużo jeszcze nie wiem. I nie dowiem się, bo życie jest zbyt krótkie.

Rozmawiała AGNIESZKA LITOROWICZ-SIEGERT

Twój STYL 7/2016

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy