Panie Jacku, proszę z nami
Świetnie wychodziła mu organizacja strajków, ale życia codziennego – już niekoniecznie. Swoich idei Jacek Kuroń bronił za wszelką cenę, również kosztem rodziny. Po latach pisał, że najbardziej żałuje bycia kiepskim ojcem i dziadkiem. O tym, jaki był naprawdę, mówi jego wnuk Jan Kuroń.
Jacek Kuroń rzeczywiście był takim złym dziadkiem?
Jan Kuroń: - Raczej mało obecnym. Kiedy w 1989 roku został ministrem, widywaliśmy się głównie podczas świąt. Później starał się ten stracony czas nadrobić. Był urodzonym gawędziarzem, więc dystans topniał momentalnie. A najchętniej opowiadał historie rodzinne. Umiał też słuchać i potrafił sprawić, że człowiek czuł się przy nim jak najważniejsza osoba na świecie. Mnie i mojemu młodszemu rodzeństwu, a jest nas czwórka, wpajał istotne dla niego wartości. Razem z moim tatą (Maciejem Kuroniem, synem Jacka - red.) wciąż nam powtarzali: "Tam gdzie biją Żyda, jesteś Żydem, jak biją Cygana, jesteś Cyganem". Dlatego kiedy w szkole podstawowej złamałem nos koledze, który wyzywał i gnębił innego ucznia, byli ze mnie dumni. Ja swojego syna Ignacego, który ma teraz dziesięć miesięcy, również wychowam w ten sposób.
- Tata dorastał w bardzo liberalnym domu, więc sam też był pełnym luzu rodzicem. Kiedy telefonowała do niego moja wychowawczyni z liceum i mówiła: "Jasiek nie stawił się na zajęciach", odpowiadał: "Co z pani za nauczycielka, że dzwoni do mnie na skargę?". Wcześniej to dziadek siał postrach w tej szkole. Na przykład, gdy pani od języka polskiego wezwała go na wywiadówkę i stwierdziła, że Maciek na każdy temat ma coś do powiedzenia, a dziecko nie powinno mieć własnego zdania. Tak się wtedy wkurzył, że zaczął gonić nauczycielkę po korytarzu i krzyczeć: "Z takim podejściem nadaje się pani na pedagoga tak jak ja na astronautę!".
Jakie jeszcze były plusy posiadania dziadka, którego znała cała Polska?
- Raz dostaliśmy od niego całkiem niezły komputer, który kupił za ministerialną pensję (śmiech). Ale to był pierwszy i ostatni taki prezent. Kiedy otrzymał Order Orła Białego (w 1998 r. - red.), byłem naprawdę dumny. Tym bardziej że zostaliśmy wszyscy zaproszeni do Belwederu na jego uroczyste wręczenie. Szybko jednak przyzwyczaiłem się do tego, że w domu dziadka spotykam osoby, które na co dzień widuję w telewizji. Gdyby pojawił się tam Robert De Niro, pewnie też wcale bym się nie zdziwił (śmiech). Oczywiście pytanie, czy jestem "z tych Kuroniów", było stale obecne w moim życiu. I czasem ta informacja pomagała. Kiedy byłem w drugiej klasie podstawówki i poszedłem z nielubianym kolegą na tzw. solówę, to podszedł do niego inny chłopak i powiedział: "Lepiej go nie zaczepiaj, bo jego dziadek jest ministrem i może wysłać bombowce na twój dom". Poskutkowało.
Autobiografia, którą twój dziadek napisał pod koniec życia, ma 976 stron. Sporo.
- Kiedy dziadek pisał, starał się przekazać jak najwięcej treści, czasem wręcz za dużo. Zawsze czuł potrzebę dzielenia się tym, co myśli. Ktoś powiedział, że gdyby Jacek Kuroń jeszcze żył, to na pewno miałby konto na Facebooku i prowadził kilka rozmów jednocześnie. I ja się z tym zgadzam. Jeśli tylko udałoby mu się opanować internet, a nie należał do osób uzdolnionych technicznie, zmonopolizowałby media społecznościowe. Dyskusja stanowiła jego żywioł, choć potrafił być autorytarny i narzucać swoje zdanie. W pisaniu był znacznie bardziej chaotyczny niż podczas mówienia. Kiedy wydał książkę "Działanie", jedna z recenzji brzmiała: "Wszystko fajnie, ale to jest napisane w języku suahili, który tylko momentami przypomina polski".
Cofnijmy się trochę. W tym roku przypada 35. rocznica wprowadzenia stanu wojennego, a rok 1981 był trudny dla twojej rodziny.
- Dziadek został wtedy internowany. Aresztowano go 12 grudnia i przewieziono z Gdańska, gdzie był na posiedzeniu Solidarności, do więzienia na warszawskiej Białołęce. Jego 21-letniego syna zamknięto tej samej nocy. A babcię zabrano trzy dni później. Kiedy przyszło po nią ZOMO, robiła na drutach kapcie dla męża. Cała trójka była przyzwyczajona do permanentnej inwigilacji. Czytałem kiedyś wywiad z Ireneuszem Lisiakiem (dawnym działaczem opozycyjnym - red.), w którym porównywał opozycjonistów pod kątem tego, jak zachowywali się podczas aresztowania. Ponoć najgorszy był Leszek Moczulski, bo strasznie krzyczał i próbował uciekać przez okno, a najspokojniejszy - właśnie mój dziadek. Gdy zomowcy przychodzili i mówili: "Panie Jacku, musimy pana zabrać, proszę z nami", on odpowiadał: "Dobrze, proszę dać mi pięć minut na przygotowanie i pożegnanie się z rodziną. Może napijecie się, panowie, w tym czasie herbaty?".
Gaja Kuroń, twoja babcia, też była taka opanowana?
- Choć to dziadek uchodził za impulsywnego i wybuchowego, a ona była uosobieniem łagodności, to w takich sytuacjach zamieniali się rolami. Babcia męża broniła jak lwica. Syna zresztą też. Bo z racji tego, że tata był najmłodszy i zarazem największy - już jako nastolatek miał dwa metry wysokości i grubo ponad sto kilogramów wagi - to podczas nalotów dostawał najmocniej. A zomowcy to były zazwyczaj chłopaki z sekcji bokserskiej pobliskiego AWF-u i wiedzieli, jak skutecznie bić. Raz ojciec został niemal zakatowany i nieprzytomny podrzucony pod śmietnik naprzeciwko wejścia do klatki. W takich sytuacjach nikt nie potrafi zachować zimnej krwi...
Gaja była doskonale przygotowana na kolejne internowania męża. "Zostałaś stworzona na żonę kryminalisty", gratulował jej twój dziadek w jednym z listów.
- Doskonale wiedziała, gdzie ma zadzwonić i kogo poinformować, żeby nagłośnić sprawę aresztowania. To było konieczne, bo pod presją opinii publicznej często skracano czas za kratami. Była też mistrzynią w robieniu paczek do więzienia. Zabronioną kawę szmuglowała na dnie słoika smalcu, a biszkopty piekła z samych żółtek, bo miały wtedy więcej kalorii. W dziurach ciasta upychała pieniądze, żeby Jacek mógł sobie kupować papierosy. Pod smalcem i kawą lądował koniaczek wstrzyknięty strzykawką do miniaturowej buteleczki. Dziadek i babcia byli przyzwyczajeni do takiego życia, ale tragizm grudniowych wydarzeń polegał na czymś innym: tym razem władza komunistyczna rozdzieliła ich na zawsze. Bo niecały rok później babcia zmarła.
Zobaczyli się jeszcze?
- Pisali do siebie listy. Mnóstwo listów pełnych wyznań miłości. To niesamowite, że oni po ponad dwudziestu latach małżeństwa wciąż byli w sobie szaleńczo zakochani. Cały czas wierzyli, że wkrótce się zobaczą. Babcia jednak czuła się coraz gorzej, męczyły ją bliżej niezidentyfikowane dolegliwości, miała krwotoki. Na wiosnę 1982 roku została zwolniona z internowania ze względu na stan zdrowia. Zajął się nią wtedy Marek Edelman, ordynator szpitala w Łodzi, ale też jej serdeczny przyjaciel z KOR-u. Kiedy usłyszał, jak babcia Gaja kaszle, zrobił prześwietlenie płuc i od razu miał pewność, że to już koniec. Jednak nie powiedział jej prawdy, nie chciał, żeby wiedziała, że umiera. Dziadka też wszyscy trzymali w nieświadomości. Gdy z babcią było już naprawdę źle i dostał pozwolenie na wizytę w szpitalu w Łodzi, nie miał pojęcia, że jedzie się pożegnać. Na noc musiał wrócić do aresztu i wtedy babcia umarła. Ja tę historię znam z relacji osób trzecich, bo ani dziadek, ani ojciec nigdy o tamtych wydarzeniach nie opowiadali. To było dla nich zbyt bolesne, rany nigdy się nie zabliźniły.
Dwa lata później Jacek Kuroń został zwolniony z internowania. Jak sobie poradził bez żony?
- Na początku wcale sobie nie radził. Nie wiedział, jak ma dalej żyć. Zaczął uciekać w alkohol, zupełnie się zapuścił. Siedzieli razem z moim ojcem w mieszkaniu, które wydawało im się puste, i mieli poczucie kompletnej beznadziei. Na dodatek Edelman twierdził, że babcia Gaja została zarażona tropikalnym wirusem i ktoś musiał zrobić to celowo. A to przecież dziadek uchodził za wroga systemu, nie babcia. Ona pracowała w poradni wychowawczo-zawodowej i w pełni się temu oddawała - chociaż nieustannie nasyłano na nią kontrole i szukano haka, nic nigdy nie udało się znaleźć. Gdy jej zabrakło, cała rodzina martwiła się, co teraz będzie z dziadkiem. Jego prozaiczne sprawy nie interesowały, nie wiedział, czy są pieniądze, a w lodówce coś do zjedzenia. Świetnie wychodziła mu organizacja strajków, ale życia codziennego - już niekoniecznie. Od tego była babcia. To ona pracowała i utrzymywała cały dom.
Twój dziadek stracił wtedy nie tylko troskliwą żonę, ale i kobietę, która wspierała go w działalności opozycyjnej. Kiedy siedział w więzieniu, to ona przejmowała jego obowiązki. Niektórzy mówili na nią "Kuroń w spódnicy".
- Dziadek Jacek i babcia Gaja byli pierwszą opozycyjną parą PRL-u. Wiele osób do tej pory pamięta numer telefonu do mieszkania przy Mickiewicza 27 w Warszawie, bo to był jeden z najważniejszych numerów w Polsce. Kiedy tylko coś się działo - kogoś aresztowali lub władze odkryły nielegalną drukarnię - dzwoniło się właśnie tam. Dziadek i babcia prowadzili dom otwarty, ludzie przychodzili o każdej porze dnia i nocy, bo drzwi nigdy nie były zamykane na klucz. Na Żoliborzu się rozmawiało, dyskutowało, kłóciło. Często ktoś nocował. Bywał tam Okudżawa i wszystkie najważniejsze postacie epoki. Dlatego kiedy dziadek siedział, zastępowała go babcia. Wiele przeszła, ale była wyjątkowo twardą kobietą.
Nie tęskniła za normalnym życiem?
- Dziadkowie byli małżeństwem przez dwadzieścia siedem lat, z czego siedem dziadek spędził w więzieniach. Ale babcia akceptowała fakt, że nie tworzą tradycyjnej rodziny. Nigdy nie kazała mężowi wybierać: ja albo działalność opozycyjna. Na pewno wybrałby ją, jednak byłby głęboko nieszczęśliwy. Jeśli w coś wierzył, to poświęcał sprawie całego siebie i był wyjątkowo zawzięty. Bronił swoich idei za wszelką cenę, również kosztem rodziny. Ale po latach napisał: "Zrozumiałem, że w tamtych czasach bohaterstwem nie było szlajanie się na własne życzenie po więzieniach, tylko siedzenie w domu i wychowywanie dzieci". Społecznikiem dziadek był już wtedy, kiedy się z babcią poznali, czyli na harcerskim obozie walterowskim. On był wychowawcą, miał 21 lat, ona - 15. Różnica wieku była duża, więc długo ukrywał swoje uczucia. We wspomnieniach pisał: "Kiedy zaczyna się miłość, to przylatuje anioł, którego nikt nie widzi oprócz tych, którzy się kochają. Ja czułem tego anioła, ale nie miałem odwagi powiedzieć, że to miłość".
- Dziadek był gawędziarzem, więc chodził do namiotu dziewczęcego i opowiadał bajki, bo były tam dzieciaki w różnym wieku. I choć mówił do wszystkich, tak naprawdę zwracał się tylko do Gai. Siadał obok niej i trzymał ją za warkocz. To była jedyna pieszczota, na jaką sobie pozwalał. Przeszkodę stanowił też fakt, że dziadek był wtedy w związku. Miał dziewczynę o imieniu Hania, z którą zaczął spotykać się jeszcze w klasie maturalnej i której wyznał miłość. Tak jak zresztą wielu innym kobietom. Po tym obozie Jacek i Gaja rozjechali się każde w swoją stronę. Dziadek próbował zapomnieć o mojej babci i dalej budować związek z Hanią, ale im bardziej starał się do miłości zmusić, tym bardziej mu to nie wychodziło. A kiedy spotkali się na obozie walterowskim rok później, nic już nie mogło zgasić tego uczucia. Po tym jak Gaja zrobiła maturę, od razu wzięli ślub. Wesele zorganizowali im walterowcy w kwaterze głównej harcerstwa.
Kazimierz Brandys pisał, że nie rozumie, co taki zachrypnięty buldożer robi z taką delikatną kobietą...
- To był związek zupełnych przeciwieństw. Babcia pochodziła z mieszczańskiego, poukładanego domu, gdzie wszystko było podane, pocerowane i posprzątane, a na Mickiewicza panował luz. Dziadek nigdy nie przywiązywał wagi do stroju i chodził ubrany skandalicznie: w rozklapanych butach i spodniach z wypchanymi kolanami. Potrafił włożyć poplamioną koszulę, bo takie drobiazgi go nie obchodziły. Potrafił też mlaskać podczas jedzenia i palił jak smok najmocniejsze papierosy, więc w mieszkaniu było siwo od dymu. Nie zwracał uwagi na savoir-vivre. Wiele osób zastanawiało się, co babcia widzi w dziadku. A ona wiedziała, że on ją bezgranicznie kocha. To był fundament, na którym zbudowali swój związek. Nawet wiele lat po jej śmierci mówił, że wciąż czuje jej obecność. Toczył z nią nieustający dialog wewnętrzny i gdy miał podjąć jakąś ważną decyzję, to najpierw się zastanawiał, co by na to powiedziała Gajka.
Takie życie z duchem poprzedniczki nie przeszkadzało drugiej żonie dziadka, z którą wziął ślub osiem lat później?
- Danusia wiedziała, na co się pisze, i jakoś przez te trudności przebrnęli. Żyli ze sobą bardzo dobrze i wspomnienie o Gai nie kładło się cieniem na ich związku. Ona również stała się organizatorką życia codziennego dziadka. Myślę, że bez niej byłoby mu znacznie trudniej. Nie umiał funkcjonować sam.
A jak w tym wszystkim odnajdywał się twój tata? Wychowywał się w niezwyczajnym domu...
- Jego ojciec zazwyczaj siedział w więzieniu, a matka musiała pracować na całą trójkę, więc tata silnie związał się ze swoimi dziadkami, którzy też mieszkali na Mickiewicza. Pradziadek Henryk (Kuroń, ojciec Jacka - red.) przejął rolę nauczyciela oraz kucharza, bo babcia, szlachcianka z pochodzenia, nie czuła się stworzona do tak banalnych miejsc jak kuchnia. Ulubione powiedzenie pradziadka brzmiało: "Gościa lepiej zabić niż nie nakarmić". Jego specjalnością była zupa, którą nazywał "bujany bez", czyli rybna ze skórką cytrynową. Uwielbiał też z wnukiem konstruować różne rzeczy. Stworzyli m.in. piętrowy garnek. Innym razem, podśpiewując lwowskie piosenki, zrobili domowy ładunek wybuchowy, który, na ich nieszczęście, zadziałał - w efekcie odpadł kawałek tynku z sufitu. Myślę, że kiedy dziadek wychodził z więzienia i widział tę komitywę, bywał zazdrosny. Tatą opiekowała się też jego druga babcia, ze strony mamy. Miał pięć lat, kiedy po przedszkolu zaczął jeździć do niej tramwajem na Mokotów, na obiad.
Gaja i Jacek byli odważni, skoro pozwalali przedszkolakowi samemu przemierzać kilka dzielnic...
- Tata musiał szybko uczyć się samodzielności, bo dziadek uważał, że tak należy wychowywać chłopca. Nie było miejsca na rozczulanie się nad sobą. Powtarzał synowi, że mężczyzna nie może się skarżyć ani płakać, tylko ma wziąć się w garść i załatwić sprawę. Za każdym razem, kiedy był internowany, mówił trochę żartem, a trochę serio: "Opiekuj się mamą, bo jak mnie nie ma, to ty jesteś głową rodziny".
Maciejowi musiało brakować ciągle nieobecnego ojca.
- Miał do niego żal, że spędza z nim za mało czasu, ale jednocześnie go podziwiał. Łączyła ich relacja uczeń - mistrz. Tata dzięki dziadkowi wytworzył silny kręgosłup moralny. Przede wszystkim wiedział, że musi się dzielić tym, co ma, i zawsze stawać w obronie słabszych. Kiedy w stanie wojennym transportowano go do więzienia i do suki wsiadł inny internowany, w samej piżamie, trzęsąc się z zimna, ojciec bez namysłu oddał mu swój sweter. Rozmawiałem jakiś czas temu z synem tego mężczyzny, powiedział, że jego ojciec do dziś to wspomina. Dziadek był dumny z tego, że tata w młodości również działał w opozycji oraz zakładał Niezależne Zrzeszenie Studentów w Olsztynie, gdzie studiował historię i organizował studenckie strajki. Oni świetnie się dogadywali, ale kiedy w 1989 r. dziadek został ministrem pracy i polityki socjalnej, tata miał do niego żal, że pomaga wszystkim innym, tylko nie jemu. A u nas w domu się wtedy nie przelewało. Mieszkaliśmy w małym wynajętym domku w Izabelinie, z kuchnią na węgiel i wychodkiem na dworze. Nie było bieżącej wody i musieliśmy myć się w miednicy, a dziadek pokazywał się w telewizji i jeździł służbową lancią. Dla mnie to był najszczęśliwszy okres mojego życia, ale rozumiem frustrację ojca, który miał na utrzymaniu czwórkę dzieci.
Twój dziadek do końca mieszkał na siedemdziesięciu metrach przy placu Wilsona zamiast w willi w Konstancinie. Nie przykładał wagi do pieniędzy?
- Ani trochę. Odmówił np. przyjęcia odszkodowania za okresy internowania, bo uważał, że skoro wiedział, jakie będą konsekwencje jego czynów, to nie należy mu się za to ani złotówka. A często bywał zupełnie spłukany. Czasem dzwonił do mojego ojca i mówił: "Maciuś, za gaz trzeba zapłacić, za prąd..." . I tata niejednokrotnie go w takich sytuacjach ratował. Jeśli dziadek pieniądze miał, to je od razu rozdawał. Kiedyś, gdy był już ministrem w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, podszedł do niego bezdomny i zaczepił: "Ej ty, minister, daj dziesięć tysięcy na alpagę". Dziadek przetrząsnął wszystkie kieszenie i nic nie znalazł. Zaskoczony mężczyzna stwierdził: "W takim razie to ja ci dam dychę na alpagę". Dziadek wziął pieniądze, założył konto w banku, wpłacił kwotę od bezdomnego, dorzucił 1/3 swojej pensji i tak powstała fundacja SOS wspierająca potrzebujących. Po czym w tzw. dobranocce, czyli telewizyjnej pogadance, którą wygłaszał w każdy wtorek przed Wiadomościami, zaapelował do rodaków, żeby wpłacali darowizny. Odzew był niewiarygodny.
Pierwszą inicjatywą fundacji była zupa dla bezdomnych, słynna kuroniówka.
- Do tej pory jestem pytany o przepis, bo wszyscy pamiętają Kuronia stojącego nad wielkim garem z chochlą w ręku (śmiech). I mam wtedy ochotę odpowiedzieć: oddać jedną trzecią pensji na biednych. W tym kotle czasem była grochówka, czasem fasolowa, innym razem gulaszowa, którą przygotował mój ojciec, jednak to jest bez znaczenia. Bo ta zupa to był symbol, i tylko to się liczy. Mówi się, że po 1989 r. dziadek został politykiem, a to nie do końca prawda. On stał się społecznikiem. Zakładał banki żywności, walczył o ludzi pokrzywdzonych. Funkcję ministra pracy i polityki socjalnej przyjął poniekąd z konieczności - wiedział, że plan Balcerowicza przy takim rozwarstwieniu społecznym jest odważny i że jest jedną z niewielu osób w Polsce, które będą nie tylko walczyć o politykę osłonową, ale też wytłumaczą wyborcom konieczność tych reform. On przejmował się najsłabszymi i dlatego w sondażach cieszył się tak wielkim zaufaniem społecznym. Ludzie czuli, że jest w tym wszystkim autentyczny. Nie dał się przebrać w garnitur tak jak wszyscy inni, tylko chodził do sejmu ubrany w dżinsową koszulę i nosił przy sobie swojski termos. Wbrew plotkom nie trzymał tam whisky, tylko czaj - bardzo mocną czarną herbatę, którą nauczył się pić w więzieniu. Ale ostatecznie polityka dziadka rozczarowała. Nie podobał mu się kierunek, w którym to wszystko zaczęło zmierzać, a że miał tendencję do samobiczowania, to czuł się odpowiedzialny. W jednym ze swoich tekstów napisał dosadnie: "Przepraszam, spie...łem".
Nie chwalisz się tym nigdzie, ale też jesteś społecznikiem. To efekt wychowania?
- Banki żywności zakładał mój dziadek, potem na ich rzecz działał tata, więc to naturalna kolej rzeczy, że ja też im pomagam. Jestem kucharzem i szkolę ludzi gorzej uposażonych, jak robić zakupy, żeby wydawać jak najmniej, jak przechowywać żywność, żeby się nie psuła, i jak smacznie gotować, używając podstawowych produktów. To taka praca u podstaw, jak u bohatera z powieści pozytywistycznej (śmiech). Kilka razy w roku odwiedzam też szkoły gastronomiczne w biedniejszych regionach i uczę dzieciaki. Sam kupuję produkty, pakuję do samochodu sprzęt, jadę czasem nawet kilkaset kilometrów, a na miejscu gotuję. I dużo gadam, staram się przekazać jak najwięcej swojej wiedzy. Ktoś inny, mądrzejszy, pewnie założyłby fundację, a ja opłacam wszystko sam. Trochę jak dziadek.
Są też zwierzęta.
- Wychowałem się w domu pełnym psów i dlatego angażuję się w różne akcje, przypinam łańcuchami do budy. Razem z moją żoną Anetą przygarniamy czworonogi ze schronisk. Takie, które nie mają szans na przeżycie lub znalezienie innego właściciela. Pierwsza była Gapa, która cztery lata siedziała zamknięta po ciemku w chlewie i rodziła kolejne szczeniaki. Potem dołączyła Fryga, po którą pojechałem aż do Gorzowa. Kiedy ją znaleziono, chodziła po polach, próbowała jeść kamienie i straciła od tego zęby. Naszego ostatniego psa, Homera, przygarnęliśmy dwa lata temu. Jako szczeniak został tak pobity, że miał połamane żebra i stracił wzrok. Dla niego przeprowadziliśmy się z mieszkania na trzecim piętrze bez windy do domu z ogródkiem pod Warszawą. Nie potrafię przejść obojętnie obok cierpienia ani ludzi, ani zwierząt. Ale kiedy za wzór ma się takich mężczyzn jak dziadek i ojciec, nie można inaczej. Widać Kuroniowie mają pomaganie innym we krwi.
------
Jan Kuroń - ma 32 lata. Kucharz, który szkolił się m.in. w Le Cordon Bleu w Londynie. Prowadzi telewizyjne programy kulinarne, jest autorem książki "Sprytna kuchnia, czyli kulinarna ekonomia". Z żoną Anetą mają 10-miesięcznego syna Ignacego.
Iga Nyc
PANI 12/2016