Piłkarska afera na Okęciu
Trwała złota dekada polskiego futbolu. Awans do Espana’82 był obowiązkiem. I wtedy piłkarze postanowili zaszaleć...
To była prawdziwa burza w szklance... whisky. Z pozoru niewinna impreza zakończyła się głośnym procesem i położyła się cieniem na karierze czterech piłkarzy. 29 listopada 1980 r. oczy gości klubu "Adria" były zwrócone tylko w jedną stronę - tego wieczoru bawiły się w nim największe gwiazdy polskiej piłki nożnej. Sportowcy imprezowali przed wyjazdem biało-czerwonych na Maltę, gdzie mieli przygotowywać się do pierwszego meczu w ramach kwalifikacji do mundialu w Hiszpanii.
- Na takim spotkaniu chłopaków z różnych klubów musi być picie. Takie zwyczajne, rutynowe właśnie - wspominał napastnik Andrzej Iwan. - Wtedy nie było jeszcze gali Ekstraklasy czy czegoś w tym rodzaju, no to chłopaki urządziły sobie galę we własnym gronie - potwierdzał jego słowa Zbigniew Boniek. Najwytrwalszym z imprezowiczów był bramkarz Józef Młynarczyk, który przez część wieczoru trzymał się z Włodzimierzem Smolarkiem. Jak twierdzą jego koledzy, nigdy nie wylewał za kołnierz, a to, co wypił tej nocy, wcale nie było szczytem jego możliwości.
W trakcie zakrapianego wieczoru dołączył do nich dziennikarz Wojciech Zieliński. Został z Młynarczykiem, gdy Smolarek nie wytrzymał tempa i zdecydował się koło północy wrócić do hotelu. Jak później odnotowano w aktach PZPN: "Bramkarz kadry wdał się w towarzyską rozmowę z redaktorem przy lampce szampana". Najwyraźniej mieli wiele tematów do rozmowy, bo do hotelu Vera, gdzie nocowali piłkarze, dotarli dopiero o 5 rano. Obaj w stanie mocno wskazującym na spożycie. Pech chciał, że obudzili Romana Lisiewicza, kierownika reprezentacji oraz... oficera SB.
- Kiedy rozliczałem taksówkarza, Wojtek wyszedł z samochodu i wszedł do recepcji. Pobudził wszystkie panie i z tego zrobiła się awantura - wspominał Józef Młynarczyk. To jednak jeszcze nie był koniec wieczoru lub - jak kto woli - poranka. Po krótkiej wizycie w Verze imprezowicze znowu wsiedli do taksówki i odjechali. Jak tłumaczył sportowiec: "chciał pomóc koledze w ciężkich chwilach". W hotelowe progi zawitał dopiero dwie godziny później.
Trener uległ prośbom
W tym czasie zdążył wypić kolejne piwo i - jak dodał na usprawiedliwienie przed działaczami PZPN - kawę. Gdy piłkarze zbierali się do odjazdu, bramkarz wciąż był pod wpływem alkoholu. Postawa może nie do końca godna sportowca, ale na jego usprawiedliwienie należy dodać, że od ważnego meczu dzieliły biało-czerwonych jeszcze prawie dwa tygodnie. 11 dni mieli spędzić aklimatyzując się w Rzymie.
Bernard Blaut, asystent selekcjonera Ryszarda Kuleszy, miał jednak jasne wytyczne: musiał przekazać Młynarczykowi, że zostaje w Polsce. Za kolegą z zespołu natychmiast wstawili się trzej inni zawodnicy: Zbigniew Boniek, Stanisław Terlecki i Władysław Żmuda. Kulesza w końcu uległ ich prośbom i groźbom, i wciąż "nieświeżego" Młynarczyka zapakowano do samolotu. To mógłby być koniec sprawy, ale dziennikarze złapali trop.
"Przegląd Sportowy" donosił: "Na miejscu, na oczach wielu postronnych osób, na międzynarodowym lotnisku, doszło do ostrego konfliktu pomiędzy piłkarzami a kierownictwem drużyny". Ówczesny prezes PZPN Marian Ryba postanowił nie odpuszczać "Bandzie czworga", jak nazwano niepokornych zawodników. Niedługo potem, gdy znaleźli się już na włoskiej ziemi, osobiście odebrał ich ze zgrupowania, a na ich miejsca powołał zastępców. Sprawa stawała się coraz poważniejsza.
W ciągu krótkiego czasu nieszczęśni buntownicy stali się tematem numer 1, usuwając nawet na chwilę w cień "Solidarność". Władza ludowa nie mogła dopuścić do sytuacji, gdy jednostki występują przeciwko organizacji, zwłaszcza, gdy sytuacja po strajkach w kraju była coraz bardziej napięta.
Sam powrót ze zgrupowania był już dotkliwą karą, ale zapadła decyzja, by tę drakę ciągnąć dalej. Zdecydowano się na związkowy proces, który Zbigniew Boniek określił jako "Muppet show". Tyle, że wtedy piłkarzom nie było do śmiechu.
Weź pan ten mikrofon!
- Sądzili nas jak zbrodniarzy. Zaszczuli nas, byliśmy wrogami ludu, człowiek na ulicę bał się wyjść, bo w gębę mógł dostać. I za co? Bo ujęliśmy się za kolegą? Głupio bym się czuł, gdybyśmy się nie ujęli - wspominał Władysław Żmuda, kapitan polskiej drużyny. Symbolem afery stał się Zbigniew Boniek, krzyczący do reportera: - Panie, weź pan ten mikrofon! Miał prawo do zdenerwowania.
Jak mówił po latach: - Odebrali nam paszporty, wszystko w atmosferze grozy. Na koniec był proces. Przesłuchiwano nas dziesięć godzin. Brali po kolei, ale zamknęli nas w pokoju, w którym słyszeliśmy wszystkie zeznania. Ostatni był Stasiek Terlecki, który stwierdził: "Potwierdzam wszystko, co powiedzieli koledzy".
Prezes Widzewa, Ludwik Sobolewski, po cichu wstawiał się za zawodnikami, ale był bez szans. W obronie pechowego bramkarza zeznawał także psycholog, który argumentował, że tamtej nocy Młynarczyk odreagowywał niedawną śmierć ojca. Nawet selekcjoner Ryszard Kulesza w końcu wziął go w obronę. Mleko jednak już się rozlało. Zbigniewa Bońka i Stanisława Terleckiego ukarano rocznym zawieszeniem w klubach oraz w kadrze. Główny winowajca dostał 8 miesięcy dyskwalifikacji (podobnie jak Żmuda) i dwa lata zakazu gry w kadrze.
"Smolar" oberwał rykoszetem i dostał karę dwóch miesięcy zawieszoną na pół roku. Z pracy musiał także odejść Kulesza. Gdy kurz trochę opadł, trzech z ukaranych piłkarzy zdecydowało się powalczyć o skrócenie banicji. Pokajali się, a ich próśb wysłuchano. Niestety, klubowi koledzy z Widzewa tym razem zapomnieli o solidarności. Nie powiedzieli o swoim planie Stanisławowi Terleckiemu, który do końca szedł w zaparte. Jego kariera w Polsce dobiegła końca. Wyemigrował do USA.
Reszta wróciła do gry i odnosiła sukcesy, ale "afera na Okęciu" na długo pozostała im w pamięci i przeszła do niechlubnej historii polskiego sportu.
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***