Reklama

Piotr Bukartyk: Śmiech to moja broń

Piosenki tworzy od niemal czterdziestu lat. Trochę bard, trochę kabareciarz, który z równą łatwością pisze romantyczne ballady, piosenki satyryczne i utwory rockowe. Oklaskiwała go publiczność Opola, Woodstoku i… teatru Rampa, gdzie wystąpił w roli Vana Morrisona. Telewidzowie znają go z programu „Powrót bardów”, a słuchacze radiowej Trójki z piątkowych programów Wojciecha Manna, w których Piotr Bukartyk pojawia się od 12 lat.

Izabela Grelowska, Styl.pl: "Fatalny przykład dla młodzieży" to fraza z piosenki, ale w tytule autobiografii brzmi jak podsumowanie życia. Tak źle pan o sobie myśli?

Piotr Bukartyk: - Nie. Raczej nie za bardzo cenię dobre przykłady. Jest w tym też przekora i manifestacja pokolenia wychowanego na lekturze "Przygód Tomka Sawyera".

Ale jest pan niezłym przykładem. Przedarł się pan do radia, telewizji, na najważniejsze sceny, bez żadnych koneksji, jedynie za pomocą własnego talentu.  To była kwestia determinacji, szczęścia czy nieświadomości, że tego się nie da zrobić?

Reklama

- To jak z trzmielem, który gdyby znał prawa fizyki, wiedziałby, że zbyt mała powierzchnia skrzydeł nie pozwoli mu się unieść. Przyjechałem z dość odległej prowincji, spod niemieckiej granicy i na początku była to przygoda, a później nie miałem już wyjścia. Jeśli człowiek się bardzo angażuje w jedną rzecz, to zaniedbuje inne. Dlatego moi koledzy są teraz właścicielami kancelarii prawniczych, dyrektorami banków, a ja mam swoją gitarę.

Kiedy się czyta tę książkę nasyconą anegdotami, to wydaje się, że wszystko przychodziło panu z łatwością. Brał pan telefon i po prostu dzwonił.

- To nie tak. Przez lata wykonałem tylko trzy takie telefony. Ryzykowałem jedynie, że ktoś nie podniesie słuchawki, albo ją rzuci, gdy usłyszy, w jakiej sprawie dzwonię.

- Dla mnie samego było to niezwykłe - zadzwonić do kogoś nieznajomego i zaproponować swoje usługi jako najlepszego z wykonawców. Moje telefony były bezczelne i to się sprawdziło. Ale zdobycie zainteresowania w rozmowie telefonicznej to pierwsze pół kroku, później musiałem się wykazać. Kiedy zadzwoniłem do Krzyśka Skowrońskiego i powiedziałem, że jestem w stanie napisać piosenkę na każdy temat w dowolnym momencie, to nikt w to nie wierzył, bo nikt tego nie robił wcześniej. Ja też tego nie robiłem. Ale żeby nauczyć się pływać, trzeba najpierw wskoczyć do wody. I wskoczyłem. Zakładałem, że moja współpraca z radiową Trójką potrwa kilka miesięcy, może pół roku. A teraz zacznie się dwunasty rok.

W podobny sposób trafił pan do Opola.

- Miałem szczęście. Zadzwoniłem do Egidy akurat, kiedy się szykowali do wyjazdu. Zaciekawiłem ich rozmową telefoniczną, ale raczej na zasadzie "za chwilę przyjdzie facet i zrobi coś głupiego". Byłem przerażony, kiedy zobaczyłem, że mam zagrać swoje piosenczyny przed niekwestionowanymi gwiazdami polskich scen teatralnych. Ale zagrałem. Byli zajęci rozmową, ale po chwili słuchali. A potem już szło.

- Kolejnym wyzwaniem był występ w Opolu. To było dla mnie potworne. Musiałem wyjść na scenę, której się bałem, i zagrać na stojąco, czego nie robiłem nigdy wcześniej. To okropne przeżycie dla grajka taboretowego, autora z własnym krzesłem. Ja całe życie chowałem się za moją gitarą. Teraz, a gram już od 37 lat, też wybieram granie na siedząco, bo tak mi jest wygodniej. Siedziałem nawet na scenie woodstokowej, która się prosi, by po niej pobiegać i poudawać Axela Rose’a. Ale to nie ja. Nie podbiegam, nie krzyczę "jak się bawicie", nie robię tych wszystkich estradowych przysiadów, wyskoków i ozdobnych, podpalanych pierdnięć w powietrzu. Nie wyszłoby to na pewno najlepiej. Jeśli ludzie przychodzą na spotkanie ze mną, to ma to być spotkanie z mną, a nie pokaz popisów wyuczonych w szkole estradowej. Po latach dorobiłem się takiej publiczności, która to akceptuje i nie spodziewa się niczego innego. I jest zadowolona, bo jestem wobec nich szczery i nigdy nie robię niczego na pół gwizdka. Sekret tkwi w tym, że lubię grać i ludzie czują, że nie przyszedłem zarobić.

Ale był też opór materii: niekorzystne kontrakty, trudności z wydaniem płyt.

- To była konsekwencja decyzji, które podjąłem świadomie. Nie skorzystałem z możliwości wystąpienia na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze, a z litości nie wymienię rówieśników, którzy wystąpili i natychmiast zaczęli być znani szerokiej publiczności. Ja musiałem na to pracować kilkadziesiąt lat. Mimo, że byłem synem lokalnego członka aparatu partii, po prostu wyjechałem w świat mając naście lat. Można to było lepiej rozegrać, ale ja nie rozgrywałem.

A w tym roku wydał pan aż dwie płyty.

- Teraz wychodzi płyta, w której wracam do korzeni. Nosi tytuł "Ja, wolny człowiek" i nie zagra jej żadne radio, chociaż składa się z piosenek, które pisałem na użytek spotkań z Wojtkiem Mannem w radiowej Trójce. Poczułem, że musimy coś z siebie szybko wyrzucić, bo to, co się dzieje dookoła, nie jest czymś, na co mógłbym się ot tak po prostu zgodzić, albo udawać, że tego nie widzę. Zebrałem piosenki z ostatnich dwóch lat, komentujące rzeczywistość na bieżąco. Wybrałem ich 13 i tak powstała płyta.

- Wcześniejsza "O zgubnym wpływie wyższych uczuć" była płytą z historiami o bardziej uniwersalnym charakterze. O miłości i kolejach losu w związku kobiety i mężczyzny, o zmaganiu się obywatela z urzędem skarbowym. Ona zamyka pewien cykl i rockowo-balladowy i nawiązuje do takich płyt jak "Kup sobie psa".

W programie Wojciecha Manna co tydzień prezentuje pan nową piosenkę, często odnoszącą się do aktualnych wydarzeń. Stworzył pan nowy gatunek: piosenkę publicystyczną.

- Te piosenki są komentarzem do rzeczywistości, ale inni też to robili. Wojciech Młynarski śpiewał wiele piosenek dotyczących sytuacji obyczajowych, ale również politycznych.

Kabarety też to robią, ale nikt nie robił tego z taką regularnością, z jaką wychodzi prasa. To cotygodniowy śpiewany felieton.

- To się dzieje samo. Z redaktorem Mannem nigdy nie umawiamy się i nie ustalamy żadnych tematów, bo nie wiemy, co się wydarzy. Przed wejściem na antenę nie rozmawiamy o polityce, na ogół opowiadamy sobie jakieś anegdoty. Zazwyczaj staram się pisać z przymrużeniem oka, ale w ostatnich czasach nie dało się zachować zimnej krwi. Sprowokowany zacząłem być agresywniejszy niż zwykle. Sytuacja polityczna budzi mój niesmak i zniecierpliwienie. Jako, po raz wtóry, młody ojciec obserwuję, jak na gorsze zmienia się kraj, który chciałbym zostawić moim dzieciom w dobrym stanie.

W książce pojawia się zdanie: "Walczę z władzą za pomocą śmiechu". Czy to już jest trochę dalej niż śmiech?

- Trzymam się śmiechu, bo to jest broń mi dostępna. Nie sprawdziłbym się, jako działacz walczący na barykadach, bo nie mam o tym pojęcia. Mam też nadzieję, że śmiech skłoni ludzi do opamiętania. Jestem przerażony widząc, czego może się dopuścić władza. Z jaką łatwością i bez zmrużenia oka przychodzi im łamanie praw, lekceważenie konstytucji, może nie doskonałej, ale jednak obowiązującej. Jestem pełen obaw, kiedy od dostojników państwowych słyszę stwierdzenia w rodzaju: "Jestem człowiekiem niezłomnym". To to jest żenujące.

Przez ponad dziesięć lat współtworzył pan z Wojciechem Mannem "Urywki z rozrywki", teraz występuje pan w nich jako gość. Do Trójki udaje się panu przychodzić bez problemu?

- Nie muszę się przedzierać przez bramki. Jestem w kontakcie z reaktorem Mannem, który mnie zaprasza, bo odpowiada mu to, co robię. Bardzo go szanuję, jestem zaszczycony jego zaproszeniami i  dlatego tam przychodzę. Świeżo mianowana dyrekcja wyraziła oczywiście publicznie swoje zdanie na mój temat, ale dla mnie nie ma w tej redakcji wyższego szczebla niż redaktor Wojtek i tyle. A honorarium? Nie skorzystałem z żadnej propozycji zmiany rozgłośni. Przychodzę do Trójki w poczuciu słuszności, bo dostaję sygnały od wielu słuchaczy, że słuchają już tylko nas.

W książce opowiada pan o tym, jak jako młody chłopak wyjechał do Berlina. To była szansa na ucieczkę, którą wiele osób by w tym czasie wykorzystało, ale pan powiedział: "Nie, to nie jest moje miejsce".

- Wtedy to zrozumiałem. Mogłem tę decyzję potem wielokrotnie zmienić. Rozważałem to oczywiście. Kiedy moja, obecnie 28-letnia, córka znajdowała się w brzuchu swojej mamy, napisałem piosenkę, w której były słowa: "Rozmawiamy o Kanadzie, no bo w tym układzie, chyba jednak tam, ty powtarzasz moje słowa czego tu żałować, popatrz sam, znakomicie udajemy, że naprawdę tego chcemy, ja i ty, przecież całe nasze życie w twego brzucha depozycie śpi".

"Durna miłość".

- Tak. Nie wykonuję jej już od dawna. Moja córka skończyła studia, ma się dobrze. Nie ma już we mnie takich pokładów wzruszeń i nie będę udawał, że czuję to, co wtedy. Wszystko dobrze się skończyło. Ta piosenka bywa grana przez różne osoby, żyje swoim życiem. Śpiewał ją Marek Dyjak, Kabaret Moralnego Niepokoju. Dorota Osińska z Arkiem Brykalskim śpiewa ją w spektaklu Jurka Satanowskiego zatytułowanym "Piosenki Bukartyka. Kaszana zdalnie sterowana".  Wzrusza mnie ich wykonanie do tego stopnia, że zapominam, że to moja piosenka. Ona już jakby nie jest moja.

Jak to się stało, że powstał taki spektakl?

- Nie mam bladego pojęcia. Jurka znałem wcześniej, ale byłem zdumiony, że zna moją twórczość. Włożył bardzo wiele wysiłku w spektakl, do którego udostępniłem piosenki. Są one tu zupełnie inaczej zaaranżowane, dla mnie bardzo zaskakująco.

Na nowo poznaje pan swoje piosenki?

- Tak. Nie tylko tam. W szkole muzycznej na Bednarskiej młodzi ludzie przygotowali przedstawienie dyplomowe "Piosenki Bukartyka". Śpiewają utwory, które są często starsze od nich np. "Dokąd się wybierasz". A ja tę piosenkę grałem na Festiwalu Studentów PRL-u, jednej z takich inicjatyw, dzięki którym nigdy nie skończyłem żadnych studiów.

Wiele osób myśli, że wszystkie pomysły na romantyczne piosenki czerpie pan ze swojego życia.

- Do pewnego stopnia tak, ale cały czas szukam ciekawych historii. Jestem w podróży od siedemnastego roku życia i spotkało mnie wiele rzeczy. Jako zawodowy opowiadacz historii przyznaję sobie prawo do dowolnego kompilowania tego, co się zdarzyło, o czym usłyszałem i co mi się wydaje. To nie jest lekcja historii, a mój prywatny film. Patrzę na to samo, co moi wrogowie i przyjaciele, ale każdy piszący widzi to inaczej i to może być interesujące. Śpiewam, bo w ten sposób komunikuję się ze światem. Jestem szczęśliwym człowiekiem, bo z ulegania swoim potrzebom jestem w stanie zapłacić za gaz i światło.

Ma pan bardzo wyrazisty styl. Ale punkowcy uważają, pana za punkowca, raperzy za rapera, bardowie za barda...

- Nigdy nie byłem członkiem żadnej subkultury, nigdy nie hołdowałem żadnym wzorcom, ani nie byłem maniakalnym zwolennikiem jakiejś kapeli. Ale wszyscy ludzie związani pasją z wykonywanym zajęciem, rozpoznają się bez słów. Mam wielu przyjaciół malarzy i choć nigdy nie malowałem, oni uważają mnie za swego. Dla nich ja też maluję. Doceniają szczerość przekazu.

- Można wyczuć, kiedy ktoś robi coś tylko dla pieniędzy. Ja uważam, że moim obowiązkiem jest opowiedzenie słuchaczowi jakiejś historii. Nie jestem w stanie epatować swoim pięknym głosem, bo takiego nie posiadam. Nie jestem też zainteresowany sztuką wokalną jako taką. Opowiadam za pomocą tego, co mam. Komponuję proste melodie. Rzadko i niechętnie piszę teksty do cudzej muzyki.

A teksty dla kogoś chętnie pan pisze?

- Nie, choć zdarzało mi się. Ale wolę udostępnić gotowe teksty. Bo bardzo często piszę dla kogoś, kogo sobie wyobrażam np. dla starszej pani. Są też takie piosenki, które, dzięki Jurkowi Satanowskiemu, ożyły w innym wykonaniu. Jestem w ścisłym kontakcie z Krystyną Tkacz, która jest niezwykle wyrazistą artystką i mam dla niej kilka obrazków, które dzięki niej mogą zaistnieć w sposób, który i mnie zaskoczy. W spektaklu Jurka zaśpiewała między innymi "Odrobinkę winka". To piosenki pełne mądrości zasłyszanych pod sklepem monopolowym, bo, jak zauważył Jurek Satanowski, kiedy inni koledzy mają problem, to rozmawiają z Bogiem, a ja - z menelem. Może i tak. Ta perspektywa jest bardziej wyrazista i bliższa mojemu doświadczeniu, bo nie wywodzę się z elit intelektualnych. W miarę bogaty zasób słownictwa zawdzięczam tylko lekturze "Przygód Tomka Sawyera".

W książce poświęcił pan sporo miejsca mamie, ale bardzo zdawkowo potraktował ojca. Nie chciał pan więcej o nim napisać?

- Gdybym miał coś o nim do napisania, to bym napisał. Jestem klasycznym przykładem maminsynka. Mama to jedyna, a na pewno pierwsza kobieta, która rozumiała, że mnie nie rozumie. I przyjęła to do wiadomości, nie oczekując, że się zmienię. Potem już cale życie szukamy drugiej takiej kobiety, która by kochała nas w sposób absolutnie bezwarunkowy. To się nigdy nie udaje, ale przy odrobinie szczęścia możemy spotkać kobietę, która będzie w ten sposób kochała nasze wspólne dzieci. Nas już nie. Nas inaczej.

Napisał pan "Fatalny przykład dla młodzieży" wspólnie z Jakubem Jabłonką i Pawłem Łęczukiem. Nie myślał pan o napisaniu kolejnej książki?

- Próbowałem swoich sil w różnych dziedzinach, np. napisałem w życiu jedną piosenkę dla dzieci o leniwym reniferze pt. "Lenifer". Pamiętam słowa: "Mroźny wieje wicher a w zaspie na wznak, leni się lenifer i dobrze mu tak". Okazało się później, że w Czekoladowej Liście Przebojów Polskiego Radia przez rok byłem na pierwszym miejscu. Niejedno przedszkole to śpiewało, ale nie powtórzyłem nigdy niczego takiego. Nie mam kiedy pisać dłuższych historii. Moje dzieci mają 28 i 8 lat, to dla mnie bardzo intensywny czas.


 

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy