Przemysław Sadowski: Czego potrzeba facetom?
O zdradach, seksie, pragnieniach mężczyzny i odpowiedzialnym ojcostwie. Oto aktor, który nie boi się tematów tabu.
Spotykamy się o dziewiątej rano w... siłowni. Przemysław przychodzi w dresie, energiczny, uśmiechnięty. Wstał o szóstej i ma już pozałatwiane różne sprawy "na mieście". Odprowadził starszego syna Jaśka do szkoły, wykonał parę telefonów, za chwilę czeka go trening. Potem musi zmienić w domu żonę, Agnieszkę Warchulską, w opiece nad młodszym dzieckiem, dwuletnim Frankiem. Aktor wydaje się bardzo konkretny i poukładany, do tego bystry i zabawny. Pewny siebie, ale daleki od narcyzmu. Jasno wyznacza granice. Zapytany na jednym z czatów, czy ma świadomość, że podoba się kobietom, odpowiedział: "Robi to na mnie wrażenie, ale mam swoje życie".
Co można zrobić z takim niewiernym mężem, jakiego pan gra w serialu "2XL"?
Przemysław Sadowski: - Kiedy uczucie wygasa, zawsze pojawia się problem. Ale nie potrafię pani przedstawić gotowej recepty na ratunek gasnącym uczuciom i nie mam porad dla zdradzanych kobiet. Bo każdy związek jest inny. Karol, mój bohater, to rzeczywiście kawał skurczybyka. Nie najlepiej traktuje swoją żonę Laurę. Ale nie jest też pozbawiony zalet. W takich sytuacjach trzeba więc wszystko rozważyć. Wszystkie za i przeciw.
Pan uważa, że można wybaczyć zdradę?
- Nie lubię generalizowania. Niektórzy wybaczają, inni nie. Kiedy człowiek ma dwadzieścia lat i zostaje zdradzony, z reguły podejmuje decyzję, że kończy związek. Im jest starszy, im więcej się różnych rzeczy naogląda, tym bardziej przekonuje się, że życie nie jest czarno-białe. Powiem tak: znam ludzi, którzy sobie wybaczyli i dziś są bardzo szczęśliwi. Pewnie można więc wybaczyć. Ale znam też takich, którzy powiedzieli sobie "nie" i związek się zakończył. Niby wszyscy jesteśmy do siebie podobni, myślimy w podobny sposób, ale podejmujemy kompletnie różne decyzje.
Mężczyzna, któremu ukochana wybaczyła zdradę, bywa potem notorycznie przez nią kontrolowany. Żona przegląda np. jego mejle, esemesy. Jak ważne jest dla pana prawo do prywatności?
- Bardzo. Uprawiam zawód, który siłą rzeczy sprawia, że staję się popularny. I nie zawsze jest z tym łatwo. Wiem, że w każdej chwili jestem na cenzurowanym. Ludzie mnie oglądają w różnych prywatnych sytuacjach, na ulicy. Mogą zrobić mi zdjęcie komórką i natychmiast wrzucić na Facebooka. A ja nie mam szans nic z tym potem zrobić.
W związku z kobietą poczucie wolności też jest ważne? Niedawno przyznał pan: "Moja żona często mi doradza, a ja jej głupio nie słucham".
- Wtedy akurat chodziło o styl ubierania...
Pan też odwdzięcza się poradami?
- Kiedy żona narzeka, że ma nadwagę, mówię jej: "Kochanie, idziemy na siłownię".
Kiedy muszę udawać zakochanie i trzeba kogoś całować, czuję się bardzo skrępowany.
Pan jest chyba bardzo... praktyczny.
- Jestem.
I sam chodzi pan na siłownię regularnie.
- W ciągu ostatniego półrocza wziąłem się ostro za siebie. W serialu "2XL" chciałem wypaść wiarygodnie, a "mój" Karol bardzo dba o siebie. Mam więc w grafiku siłownię, bieganie, tenis. Dzięki temu w pięć miesięcy sporo zrzuciłem.
Ile?
- Prawie dziesięć kilogramów. Nie osiągnąłem tego, wspomagając się wymyślnymi dietami. Stosowałem tylko tę najprostszą, nazywaną potocznie MŻ, czyli "mniej... żreć".
Ktoś panu pomagał w tych zmaganiach?
- Trenerka mnie katowała.
Co najczęściej mówiła?
- "Mocniej, szybciej, więcej, nie poddawać się". Ale nie zarzynam się. Jestem świadomy, że mam 38 lat i nie będę już mistrzem olimpijskim w żadnej dyscyplinie sportu. Ale tak dla dobrego samopoczucia, dla zdrowia - to jest ważne, by się ruszać. Co dwa, trzy dni albo biegam, albo idę na siłownię. Kolega dał mi rozpisany plan treningów biegowych i staram się tego trzymać. On organizuje biegi przełajowe - na orientację przez las i przez góry zimą. Przyznaję jednak, że ten rodzaj sportu jest dla mnie zbyt "hardcore’owy" - to coś dla prawdziwych twardzieli.
W sztuce "Następnego dnia rano" w teatrze Capitol prezentuje pan teraz swój wysportowany tors. Opłacało się więc ćwiczyć.
- Biegam po scenie roznegliżowany od pasa w górę. I to chyba też motywuje mnie do wysiłku i dbania o siebie. Premiera była dwa miesiące temu. W przedstawieniu otwarcie mówimy o miłości, seksie i o potrzebie bliskości. Mam nadzieję, że spektakl jest lekki, zabawny, nie wulgarny. Dotykamy w nim tematów tabu. Jedna z bohaterek mówi na przykład, że nie powinniśmy być hipokrytami we własnych rodzinach. Warto otwarcie rozmawiać o swoich pragnieniach, bo wtedy łatwiej się żyje. Moim zdaniem ludzie często boją się przyznać do tego, czego naprawdę potrzebują i co ich podnieca. Potem kończą z pismem pornograficznym pod kołdrą, zamiast znaleźć sobie odpowiedniego partnera.
Proszę się przyznać, co jest dla pana ważniejsze: przyjaźń czy seks?
- To zależy, z kim (śmiech).
Oczywiście z tą najważniejszą w życiu kobietą.
- Jedno i drugie. W różnych momentach życia mamy inne potrzeby. Chociaż ostatnio tak sobie rozmawialiśmy z Agnieszką i doszliśmy do wniosku, że żona nie jest najlepszym przyjacielem.
Dlaczego?
- Moja żona jest żoną, a mój najlepszy przyjaciel jest najlepszym przyjacielem. Bo przecież jeśli żona staje się najlepszym przyjacielem, to z kim porozmawiasz o problemach w domu?
To z kim pan rozmawia?
- Mam wąskie grono kumpli, z którymi mogę usiąść przy kielichu i pogadać.
Doradzacie sobie?
- (śmiech). Może czasami trzeba po prostu coś komuś powiedzieć i być zwyczajnie wysłuchanym? Rady zdarzają się. Ale nie są konieczne.
Walicie sobie panowie prosto w oczy?
- Może raczej prosto w gardło (śmiech).
Czy do scen łóżkowych potrzeba odwagi?
- W "Układzie zamkniętym" bardziej chodziło o nagość niż o zagranie intymnej sceny z kobietą. I dla mnie taka sytuacja zawsze jest łatwiejsza. Kiedy muszę udawać zakochanie i trzeba kogoś całować, czuję się bardzo skrępowany. Nawet gdy gramy taką scenę intymną w ubraniu. A potem i tak obserwatorzy, którzy się kompletnie nie znają, mówią: "Ooo, ten facet to ma fajnie! Bo z taką świetną dziewczyną się obściskuje na ekranie". A to wcale nie jest takie łatwe. Oczywiście jako zawodowcy podchodzimy do tego zawodowo.
Czy to prawda, że żonę pierwszy raz całował pan właśnie na planie?
- Film "Pierwszy milion" był moim debiutem. Byłem po trzecim roku szkoły filmowej. I wtedy właśnie miałem zagrać pierwszą scenę erotyczną w życiu. Z Agnieszką. Pamiętam, że wszyscy byli poddenerwowani. Już za chwilę miało paść sakramentalne "akcja!", gdy podeszła do mnie charakteryzatorka, nachyliła się nad moim uchem i wyszeptała: "Tylko jej nie całuj, bo jej się szminka rozmaże". I tak mnie zostawiła przed kamerą.
Romantyczny początek. Od tego czasu minęło już 14 lat. Dziś tworzycie rodzinę. Obowiązki dzielicie po partnersku? Przed naszym spotkaniem zdążył pan...
- ...odwieźć syna do szkoły. Teraz jest wywiad, potem siłownia. Następnie muszę jechać do domu, by zrobić podmiankę i zająć się młodszym dzieckiem.
Podobno razem z żoną nie zajmujecie się swoimi sprawami, dopóki dzieci nie pójdą spać. Do tego momentu staracie się być tylko dla nich?
- Siłą rzeczy tak jest. Nasi synowie są jeszcze mali i wymagają dużo uwagi. Trzeba ich nakarmić, wykąpać. Dopiero gdy zgasimy światło w ich pokoju, włączamy sobie serial albo czytamy mejle.
Słyszałam, że nie pozwala pan synom grać dłużej na komputerze niż godzinę w tygodniu. Surowy z pana ojciec.
- Nasze dzieci, pewnie jak wszystkie dzisiaj, bardzo lubią iPada, PSP i inne elektroniczne gadżety. Ale staramy się to z Agnieszką kontrolować. Mamy świadomość, że i tak przecież kiedyś jeszcze będą bawić się tymi bajerami, nie uchronimy ich przed tym. Ale póki możemy, póki synowie są mali, staramy się ograniczać im czas spędzany z elektronicznymi gadżetami. Takie rzeczy ucinają przecież kontakt. Jasiek ma osiem lat, jest w drugiej klasie, więc staram się znaleźć takie zabawy na komputerze, by on musiał coś dodatkowo poczytać, np. dialogi między bohaterami. Jeżeli już Jasiek gra, to ze mną. Czyli przyjemność plus edukacja.
Ale dzieciom przecież trudno odmawiać.
- Przeciwnie, moim zdaniem bardzo łatwo. Przecież rodzice zawsze mogą działać z pozycji silniejszego. Powiedzieć dziecku mądrze "nie" to jest już wartość. Wielokrotnie obserwuję na ulicy, jak ktoś mówi: "Nie!", a dzieciak pyta: "Tato, ale dlaczego?", i słyszy: "Bo nie". I tyle. Ja staram się nie stosować takiej odpowiedzi. Zawsze tłumaczę synom, dlaczego na coś nie pozwalam. Choć oczywiście zakładam, że oni nie zawsze są w stanie jeszcze to przyjąć czy do końca zrozumieć. Ale mimo wszystko uważam, że praca, próba komunikacji i energia, którą wkładam w ich wychowanie, zaprocentują. Ślub był dla pana ważny? Wkrótce będziecie obchodzić już dziesiątą rocznicę. Był. Dlatego go wzięliśmy. Uważam, że to fajna impreza i każdy powinien ją sobie zafundować.
Iwona Zgliczyńska
SHOW 24/2013