Puste miejsce przy stole

Tradycyjnie - dla niespodziewanego gościa. Ale w naszych myślach - dla kogoś, kto nie przyjdzie. Bo go nie ma, bo jest tysiące kilometrów dalej. W Wigilię tęsknota ma smak potraw, które jedliśmy wspólnie. Ma dźwięk melodii kolędy. Puste miejsce przy świątecznym stole to nie tylko brak kogoś ważnego. Także szansa. Basia podejmuje decyzję: nigdy więcej rozłąki z mężem. Alina godzi się z mamą. Kaśka - z byłym partnerem. A psycholog mówi: od żalu nie trzeba uciekać.

Według tradycji zostawiamy puste miejsce przy stole dla niespodziewanego gościa.
Według tradycji zostawiamy puste miejsce przy stole dla niespodziewanego gościa.123RF/PICSEL

Pierwszy stół

Barbara (35 lat) stawia nakrycie dla męża Michała, który pracuje w USA.

Obtacza się je w mące, smaży na gorącym tłuszczu, krótko, żeby się zrumieniły. Trzeba wyjąć. Obsuszyć na papierowych ręcznikach. Potem zalewa z octu, z zielem angielskim. Teściowej lepiej się udają. Mówi na nie "śledzie po warszawsku". Michała ulubione. Moje wyszły za miękkie: za mało rozgrzałam olej. Pływają w słoju postawione na sztorc, ale przy najlżejszym poruszeniu, gdy potrząsnąć wekiem, rozpadają się. Nie mogę ich wysłać do Michała. Do Chicago. Napiszę mu o nich.

Dziesięć lat temu. Poznajemy się na imprezie u kolegi. Nad ranem ktoś włącza płytę Ewy Demarczyk. Tańczymy walca na środku pokoju. Demarczyk śpiewa: "Masz takie oczy zielone/ Zielone jak letni wiatr/ Zaczarowanych lasów i zaczarowanych malw". Ja mam oczy zielone. Na drugą randkę Michał przynosi mi bukiet groszków i róż. Kocham.

Pierwsze wspólne święta. Jesteśmy parą od pół roku. Mieszkam w akademiku - pochodzę z okolic Zakopanego. Michał zaprasza mnie na wigilię. Tylko on i mama. Na stole, wśród innych potraw te śledzie. Michał zjada ich cały półmisek. Sam.

Dwa lata temu. Jest teściowa, nasze córeczki: ośmioletnia Małgosia i trzyletnia Agusia. Smutna Gwiazdka. Michała zwolnili z pracy. Mamy kredyt na mieszkanie, ja nie pracuję. Na stole potrawy z Warszawy przyrządzone przez teściową i te z gór, moje: kluski z makiem i miodem, moskole, czyli podpłomyki z ziemniaków, kołoce z białym serem. Łamiemy się opłatkiem. Mówimy sobie, że będzie dobrze. Ale nie jest.

Michał nie może znaleźć pracy przez pół roku. Brat cioteczny, który mieszka w USA, namawia męża, żeby przyjechał do Chicago. Bank wysyła kolejne monity. Michał pakuje walizkę. Jedzie. Jest koniec maja. Znajduje pracę w fabryce kabli. Ogromne maszyny oplatają gołe przewody kolorową nicią. Gdyby człowiek wpadł pod taką maszynę, w ciągu pół minuty zamieniłby się w czerwony albo zielony, neonowy kokon.

Rozmawiamy przez Skype’a. Dzwonimy do siebie. Nie umiemy znaleźć wspólnego języka bez zapachu, dotyku, bez możliwości przytulenia się do drugiej osoby - słowa nas zawodzą. Wtedy piszę pierwszy list. Okrągłe litery, pękate brzuszki w "b" i "p". Jesteśmy z dziewczynkami nad morzem. Zbierają muszelki. Ja wsypuję do koperty piasek z plaży. Michał odpowiada. Drobne, proste rządki, jakby pisał pod linijkę. "Cześć Baśka. Dostałem dzisiaj list z piaskiem w środku i muszelkami. Wykorzystałem ten piasek: posypałem nim ogródek z kaktusami, które kupiłem w kwiaciarni na rogu. Może będą lepiej rosły?". Wysyła mi kawałek kabla z fabryki, żebym wiedziała, co robi. Dotykam. Oglądam. Noszę przy sobie. Maleńki skrawek, który przeleciał nad oceanem.

Za oceanem mąż siada do wigilii według polskiego czasu. Choć w ten sposób możemy być razem.

Michał zmienia pracę - dostaje posadę w serwisie elektronicznym, lepiej płatną. Wieczorami sprząta z ekipą Polaków biura. Nie musi pracować na dwa etaty. Ale chce. Mówi, że samotność wieczorem go zabija. Myślenie o mnie, o dziewczynkach. Czytam córkom jego listy, potem idę do łazienki. Udaję, że piorę. Siadam na wannie i płaczę. Zapach Michała prawie wywietrzał z szafy, z pościeli. W trakcie zmywania tłukę niechcący jego ulubiony kubek do kawy. Wpadam w histerię, nie mogę się uspokoić. Boję się: a jeśli coś innego pęknie, rozpadnie się? Nasza miłość?

Zbliża się Boże Narodzenie. Małgosia i Agnieszka robią tacie wycinanki, wyklejanki, rysunki. Do domu, na choinkę - bombki decoupage, na każdej wydrukowane nasze zdjęcie z czasu, kiedy byliśmy we czwórkę. Nad jeziorem, z piłką. W parku wodnym. Na ostatniej wigilii nad stosem prezentów... Każda bombka - wspomnienie. Ale i zaklęcie. Żeby tak było w przyszłym roku. Znowu razem. Nad jeziorem, w parku wodnym. Przy stole. Ja kupuję koszulę w kratę. Z grubej, miękkiej flaneli. Wyjmuję z opakowania. Wtulam w nią twarz. Miło myśleć, że za kilka tygodni ten sam materiał dotknie jego skóry. Prawie tak, jakbym ja głaskała Michała. Brak mi jego ciała.

Piekę piernik według staropolskiego przepisu: wytrzyma podróż, będzie go cieszył jeszcze długo - miód, mąka i bakalie, nie zepsuje się. Teściowa podaje przepis na śledzie po warszawsku. Obtaczam w mące. Potem kładę na wrzący olej. Odsączam. Zalewam octem. Martwię się, że źle wyszły. Tak chciałam, żeby Michał miał je na wigilię. Ulubione. O 18 siadamy do stołu z dziewczynkami i mamą Michała. On też zaczyna wieczerzę - w Chicago jest teraz 11. Obchodzi ją według polskiego czasu, z nami. Gdy zapali się na niebie pierwsza gwiazdka, nałożę śledzie na talerz. Postawię na stole - w tym miejscu zawsze siadał mąż. Nie chcę udawać, że nic się nie stało, że jest tak samo jak dawniej, ukrywać smutku. Będziemy rozmawiać - o kochanym tacie, mężu, synu. Myśleć o nim.

Wierzę, że on to poczuje. Nie będzie się czuł opuszczony. Wczoraj dostałam paczkę z listem. Michał pisze: "To, że jesteśmy tak daleko od siebie, pozwoliło mi zbliżyć się do Ciebie. W Polsce te codzienne problemy z pracą, dziećmi, pieniędzmi - stawaliśmy się sobie obcy, wyraźnie to czułem. Ty też? Patrzę na Twoje, Basiu, zdjęcie. Na twój uśmiech jedyny, tę radość życia na Twojej twarzy. I cieszę się, że nie przegraliśmy sprawy. Że gdy wrócę, będę mógł poznawać Cię na nowo, kochać tak, jak kochałem Cię w pierwszych latach". W paczce - płyta. Ewa Demarczyk. Michał kupił ją na Allegro. Włączę ją po pasterce, gdy córki zasną. I nieważne, że łzy polecą mi po twarzy. Bo nie ma groszku, nie ma róż, nie ma Michała.

To pierwsze takie święta. I ostatnie. Cokolwiek by się działo, nie spędzimy więcej Wigilii w rozłące. Albo ja jadę do Stanów, albo on wraca tutaj. Sprzedamy mieszkanie, znajdę pracę. To wszystko nieważne. Bo my musimy być razem. Takie jest moje życzenie. Na niebie błyska ogon spadającej gwiazdy. Niech mi się spełnia.

Drugi stół

Alina (42 lata) Puste miejsce przy świątecznym stole przypomina jej o zmarłej mamie.

Warstwa ciasta drożdżowego, na to konfitura z róży. Znowu ciasto drożdżowe, domowej roboty marcepan. Warstwa ciasta drożdżowego. I na koniec konfitura z zielonych pomidorów. Kupuje się je w sierpniu na targu i smaży, żeby użyć ten jeden raz, do przekładańca na wigilię. Stary, galicyjski przepis, w rodzinie od zawsze. Dostałam go od mamy.

Cofnijmy się w czasie. Mam dwadzieścia dwa lata, jestem już mężatką. W zaawansowanej ciąży z najstarszym synem. Wpadam do mieszkania rodziców, dwie przecznice od naszej kawalerki. Jest 20 grudnia. Przyjechała babcia z Krakowa i ciotka Janka z Wrocławia. Siedzą z mamą przy stole, we trzy lepią uszka. I kłócą się. "Janka, zobacz, ile farszu dajesz, wszystko wypłynie!", "Ty lepiej na swoje patrz, Lilka, źle lepisz brzegi!", "Jedna lepsza od drugiej, a o gotowaniu żadna nie ma pojęcia!". Biorę duży garnek na kapustę. Nie chcę z nimi siedzieć, nie cierpię tej całej nerwówy, żeby zdążyć, żeby wszystko było idealne: jedno uszko jak bliźniaczy klon drugiego.

"Lilka, jak ty córkę wychowałaś, nie pomaga" - to babcia i ciotka do mamy, unisono o dziwo. Zamykam drzwi. Nie udałam im się. Nie jestem klonem babci, jak mama i Janka. Nawet nie lubię tych świąt i sztywnej atmosfery przy stole. Od lat jest tak samo, od pokoleń pewnie: barszcz z uszkami. Dwa rodzaje pierogów: ze słodką kapustą, ruskie. Karp w panierce. Kompot z suszu w miseczkach. No i przekładaniec.

Mam trzydzieści pięć lat. Wczesną wiosną rodzę najmłodszego syna, trzeciego. Mama odwiedza mnie w szpitalu, blada jakaś. Ma problemy z żołądkiem. W maju jest już po badaniach. Diagnoza: rak. Gdy mi o tym mówi, dodaje: "Boże, żeby tylko do Wigilii dożyć". Milczę. Nie wierzę, że to poważne. Wrzesień. Mama po operacji. Po chemii. Chuda, łysa, zbolała. Przerzuty ma chyba już wszędzie. Czasem siedzi przy oknie w swoim mieszkaniu i wyrzuca z siebie długie, bezsensowne ciągi wyrazów. Zlepki słów, które nie wiadomo, skąd się biorą i co znaczą. A potem wraca jej przytomność. Praktyczna, jak zawsze. "Alinka, zobacz, tego pudru Chanel zostało jeszcze trochę w pudełku, weź. I mój balsam do ciała dokończ".

Nie kłócę się. Wyrzucam wszystko do śmietnika po wyjściu na podwórko. Jestem zła. W połowie miesiąca mama jedzie do babci, do Krakowa. Ucieka pociągiem do mamuni, żeby ją ratowała. Biorę dwa tygodnie urlopu, pakuję ojca w samochód, pędzimy w ślad za nią. Babcia robi rosołki z kury, przeciera do nich pomidory, dodaje lane kluseczki - mama na dzień je tego może ze dwie łyżki. Miłość w koncentracie. Otulona kocami, w fotelu. Prawie jej nie widać. Dwie białe dłonie, przezroczyste pająki, poruszają się wolno w powietrzu. Pisze na kartce. Do ojca. Pisze, jak ma żyć. Instrukcja obsługi pralki. Instrukcja obsługi lodówki. Jak prasować koszule. Jak myć muszlę klozetową: nie wolno, Januszu, machnąć ścierką z zewnątrz tylko. A tu, Januszu, zapisałam ci numer telefonu do pana Gienka. Gdy zepsuje się pralka, dzwoń. I nie zapomnij o odkamieniaczu. Woda w Warszawie taka twarda.

Za oceanem mąż siada do wigilii według polskiego czasu. Choć w ten sposób możemy byc razem.
Za oceanem mąż siada do wigilii według polskiego czasu. Choć w ten sposób możemy byc razem.© Photogenica

Ciotka Janka dociera z Wrocławia, po drodze zatrzymuje się, kupuje trzy kilo prawdziwków. "Skrob, Lilka, na wigilię będzie do barszczu". "Janka, czyś ty na głowę upadła? Ja nie dożyję do żadnej wigilii". "Wiesz co, Lilka, nie gadaj, skrob lepiej te grzyby, będą do uszek jeszcze". Kłócą się, we trzy z babcią. I mama skrobie. Za dwa tygodnie umiera. Grzyby suszą się nanizane na nitki jak korale nad kaloryferem. Mam szczęście.

Mam szczęście, bo właśnie przeprowadzamy się do nowego domu, świeżo wykończonego, i nie będziemy tych świąt spędzać w mieszkaniu rodziców... w mieszkaniu taty. Mam przeczucie, że stało się coś wielkiego. I jakoś tak intuicyjnie podejmuję decyzję: robimy na wigilię nowe menu. Śledzie z rodzynkami i winem według przepisu przyjaciółki. Pod pierzynką, z żółtym serem i jajkiem - od bratowej. Ja robię jeszcze nowość: gravlax z łososia. Pierogi z kurkami. Rezygnujemy z przekładańca. No i jest ten barszcz na grzybach. W środku prawdziwki. Te, które wisiały jako korale. Które ciotka Janka kupiła przy szosie. Które moja mama...

Niosę wazę z barszczem. Mama by sobie życzyła, żeby było idealnie. Niosę, waza parzy mnie w dłonie, na podłodze śliska terakota, prawie się wywracam, barszcz chlusta na stół, na biały obrus z haftem richelieu, w rodzinie od pokoleń oczywiście. Zapada cisza. Oddycham głęboko i mówię: "No. I u mnie nic nie będzie idealne, bo ja nie jestem idealna. To teraz, jak ktoś chce sobie pochlapać zupą, proszę bardzo". Wybucha śmiech, rozmowy i wtedy dociera do mnie: skończył się świat. Patrzę na ojca i widzę w jego oczach, że on wie. Wiele rzeczy jest od tej chwili inaczej. Babcia, zamiast składać nam życzenia, identyczne odkąd sięgam pamięcią, milczy, obejmując nas.

Wybieram prezenty i znajduję coś dla mamy. A przecież... jej już nie ma.

W pierwszy dzień świąt zapraszam na słodkie rodzinę ze strony taty. W drugi - przypominam sobie puder Chanel. Żal. Biegnę do mieszkania ojca, przetrząsam szuflady, zabieram wszystko, co pachnie nią. Niedokończoną fiolkę perfum. Sweter. Szal kaszmirowy. Potem mama zaczyna mi się śnić. Widzę ją ubraną w kolorową sukienkę w kwiaty, uśmiechniętą. Potem inny sen: bijemy się, zwyciężam. Wiem, że to nie o nią w tym śnie chodzi, tylko o moje zmagania z tym jej niezadowoleniem, z tym jej wiecznym krytykowaniem mnie. I ostatni sen: mama z twarzą chmurną, brwi zmarszczone. Ale nie patrzy na mnie, patrzy gdzieś w dal. I we śnie pojmuję: ona nie ze mnie była niezadowolona całe życie. Ona była niezadowolona z życia.

Stawiam na komódce w salonie jej zdjęcie. Teraz. Znowu jest grudzień. Całą jesień suszyłam nad kominkiem grzyby, które zbieraliśmy w lesie. Czeka na półce konfitura z róży, z zielonych pomidorów. Robię przekładaniec, bo przepisu nauczyła mnie mama, a ją - babcia. Zmarła pięć lat temu. Synowie pomogą mi gotować. Lubią. Mąż sprzątnie dom. Zapakuję prezenty. Gdy je kupowałam, znalazłam coś i dla mamy. Zawsze tak jest: widzę piękną apaszkę, myślę od razu: "Och, mamie by się spodobała!". I wtedy przypominam sobie, że nie mam już mamy.

Mąż mówi: "Popatrz tylko: pierwsze mieszkanie, drugie, dom! Pierwszy syn, drugi, trzeci! Byliśmy młodzi, teraz się starzejemy, pójdziemy na emeryturę i umrzemy. Jak ja się cieszę, że nam tak sprawnie to wszystko idzie!". Przekładaniec, który pamiętam z dzieciństwa, nigdy nie był taki pyszny jak teraz. Róża taka słodka. Zielone pomidory takie kwaśne. Mama patrzy ze zdjęcia na komódce, uśmiecha się. Wreszcie jest ze mnie dumna.

Trzeci stół

Kaśka (32 lata) Przy wigilijnej wieczerzy myśli o mężczyźnie, z którym była 10 lat.

Zaraz, mam ten przepis. O, tu. W mojej własnej książce kucharskiej. Dostałam ją w prezencie od Janka osiem lat temu. Wtedy zaczęłam pasjonować się kuchnią. Co to ja... Aha, przepis na kutię. Każda wigilijna potrawa ma swoje znaczenie. A kutia to symbol odrodzenia. I tak: szklanka ziaren pszenicy, tyle samo maku. Pół szklanki cukru pudru. Trzy łyżki amaretto. Cztery łyżki miodu. Rodzynki, migdały, pół szklanki słodkiej śmietanki. Mama Janka podała mi te składniki - to była nasza pierwsza wspólna wigilia. Pojechaliśmy do jego rodziny, do Szczecina. Kresowiacy, przesiedleńcy spod Drohiczyna. U nich próbuję rosołu rybnego z knyszami cebulowymi, zupy migdałowej, gołąbków z kaszą i grzybami. No i kutii. A więc to już osiem lat mija.

Zakochuję się w tej rodzinie chyba bardziej niż w Janku. Moi rodzice rozwiedli się wiele lat temu, święta spędzałam albo z mamą i babcią, albo z ojcem i jego nową żoną. Zawsze miałam dylemat: do kogo jechać. A tu nagle Janek zaprasza mnie do siebie. Przedstawia jako narzeczoną. Jego mama dopytuje o datę ślubu, zbywamy ją. Ona całuje mnie w oba zmarznięte policzki. "Teraz jesteś naszą trzecią córką". Wchodzimy do domu. Siostrzenice Janka bawią się w berka, bratankowie biją się na schodach. Ponad trzydzieści osób, pełno dzieci. Pierwszy raz spędzam takie święta dźwięczące od kolęd wygrywanych na skrzypcach, wyśpiewywanych. Jestem oszołomiona. Zachwycona.

Co roku jeździmy do Szczecina. A stamtąd rano do samochodu i do Austrii na narty. Za pierwszym razem nie umiem jeździć. Za trzecim wybieram niebieskie szlaki. Janek ze mną, choć wolałby czarne. Wie, że miewam ataki agorafobii. Czasem, gdy jestem sam na sam z białą stromizną stoku, kręci mi się w głowie, nie mogę złapać tchu. "Janek! Janek!", krzyczę. On obejmuje mnie od tyłu, wtulona w niego mogę zjechać, znów czuję własne nogi. Holuje mnie na dół. Bezpiecznie mi z nim.

I trzy lata temu. W nowym mieszkaniu od kilku miesięcy. Czekałam na to mieszkanie. A teraz go nienawidzę. Janek nie pozwala mi podjąć żadnej decyzji, sam wszystko urządza. Kładę na kanapie jedną poduszkę, którą dostałam od przyjaciółki. W ptaszki. Janek za każdym razem odwraca ją tak, żeby nie było widać nadruku. Albo ciska w kąt. Odrzucona. Tak się czuję. W pięknym apartamencie, który on kupił na swoje nazwisko, nie ma miejsca na moje rzeczy. W przyszłości Janka nie ma miejsca dla mnie. Może mogłabym załapać się na gapę? Wiem, że nie chcę. Ale jeszcze nie umiem odejść. Kłócimy się. Płaczę. Znów się kłócimy. Mimo to urządzamy wigilię u nas. Na ponad dwadzieścia osób, przyjeżdża rodzina ze Szczecina.

Osiem miesięcy później, nad ranem, wychodzę z mieszkania z dwiema walizkami i poduszką w ptaszki. Całą jesień choruję z rozpaczy. No i jest grudzień. Paraliżuje mnie myśl o świętach. Trzy tygodnie przed Bożym Narodzeniem próbuję uciec: może wyjadę do Egiptu, może zaszyję się u przyjaciółki. Dzwoni mama: "Oczekuję, że Boże Narodzenie spędzisz ze mną i babcią. Wiesz, nie jesteśmy coraz młodsze. Jesteś nam chyba coś winna?". Wigilia u taty i jego żony. Pusto. Siedzimy przy telewizorze, żeby zabić ciszę. Są mili. Ale ja czuję się nie na miejscu - niepasujący nigdzie element. Potem obiad u mamy. Spełniam obowiązek. A później nareszcie jadę w góry. Na stoku mgła, widoczność na dwa metry. Mam nieaktualną mapę. Wpadam w panikę. I nie ma przy mnie nikogo.

Gdy wracam do pensjonatu, wiem, że nie będę więcej jeździć na nartach. To coś, co robiłam z Jankiem. I już nie ma sensu. Jestem wściekła na niego. Odebrał mi dziesięć lat życia, zabrał mi swoją rodzinę, a teraz - narty. Wigilia. Druga od rozstania. Mam grypę. Jestem sama. W moim mieszkanku. Na środku łóżka poduszka w ptaszki. Dziwna wieczerza. Jak inna od tej w Szczecinie. Łapię się na myśli, że właśnie takie święta chciałabym spędzać, jak u rodziny Janka. Słodko-gorzkie wspomnienia. Wysyłam SMS z życzeniami. Piszę: "Janek, dałeś mi wiele dobrego. Wszystkiego najlepszego". Odpowiada zdawkowo: "Niech Ci się darzy". Kilka tygodni później dowiaduję się, że w lutym bierze ślub z nową dziewczyną.

Tak, kutia. Już nie boli, że będzie przypominała Szczecin, Janka. Nie przepadałam nigdy za zupą migdałową. Smakowała mi przy Janku - jak narty. Ale kutię lubię naprawdę - jak podróże, jak Włochy, jak muzykę klasyczną. Wiele pasji i wspomnień mam od Janka, ale one wszystkie już stały się częścią mnie. Więc w tym roku, gdy zasiądziemy z tatą i jego żoną do wigilii, będę myślała o ludziach, którzy nie odchodzą na zawsze. Coś zostaje. Czarnego i białego. Złego i dobrego. Wybieram białe, dobre, przyjemne. Włochy i Paganiniego. Dużą rodzinę z dziećmi. Kutię. Świetna potrawa na nowy początek. Na moje odrodzenie.

Jagna Kaczanowska, psycholog

TWÓJ STYL 12/2013

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas