Reklama

Renata Dancewicz: W życiu jak w kartach, szczęście się przydaje!

Aktorka, brydżystka, optymistka. Nie kryje konwersyjnych poglądów, nie lubi rutyny i planowania. Niespodziewane zakręty losu? Jak najbardziej. Pieniądze? Przyjemnie je wydawać. Renata Dancewicz kocha wolność, zwierzęta i... soczyste przekleństwa.

(Materiał zawiera wulgaryzmy)

Katarzyna Droga, Styl.pl: Zacznijmy od Myszkina. Skąd się wziął pani pies, może nie rasowy, ale za to mądry i samodzielny?

Renata Dancewicz: - Myszkin jest z nami już cztery lata. To był pomysł mojego syna (Jerzego - przyp. red.) po tym, jak odszedł nasz Woody. Dowiedzieliśmy się o Myszkinie z ogłoszenia, ktoś go znalazł na parkingu pod Radomiem. Pies był zabiedzony, dziki i wystraszony, miał piętnaście kleszczy. Myszkin nie jest samcem alfa, jakim był Woody, niby jest uległy, ale zawsze jakoś przeforsuje swoją wolę. Nie sprzeciwia mi się otwarcie, bo wie, że tego nie znoszę, ale stosuje coś takiego jak bierny opór - i w rezultacie robi to, co chce.

Reklama

- Na początku, kiedy tracił mnie z oczu, miał zespół paniki. Pogryzł mi pasy i siedzenie w samochodzie, drzwi w mieszkaniu. Poniosłam w związku z tym sporo kosztów i dlatego mogę śmiało traktować go jako drogocennego, rasowego psa. Chodził ze mną wszędzie: do pracy, do kina, zobaczył jakieś czterdzieści filmów. Ekipa serialu "Na Wspólnej" dobrze nas zna. Myszkin vel Puszkin, bo tak też na niego wołają, przegryzł raz kabel od kamery, ale na szczęście niezbyt drogi.

- Jest psem niezwykłym, bardzo mądrym i samodzielnym, takim "survivalem", który sobie wszędzie da radę. Dobrze wie, gdzie mieszka, więc biega sobie po ulicy i sam wraca do domu. Bywa, że ktoś go przyprowadza, bo ludzie martwią się, że się zgubił. Tak zdobył sławę, gdy trzy lata temu zaginął w Hali Koszyki. Znalazł się dzięki akcji na FB, a ja wyszłam na niefrasobliwą panią, która naraża psa. Myślę jednak, że Myszkin jest wolną istotą i nie byłby szczęśliwy, gdyby musiał cały czas żyć na sznurku. Dobrze się dobraliśmy - oboje kochamy wolność, możemy dla niej nawet podjąć ryzyko.

W akcji "Wielcy Małym - artyści pomagają zwierzętom przed zimą" pozuje pani do kalendarza na rok 2021 z Waldim i Hadesem, psami ze schroniska Canis w Kruszewie. Trzeba pomagać?

- Jak można coś zrobić, to robię. Bezmyślność ludzka jest dla mnie nie do wybaczenia. Kogoś, kto bierze ślicznego szczeniaczka, a potem go porzuca, bo nie pomyślał, że pies urośnie, najchętniej bym oćwiczyła. Nie mam litości dla takich osób.

Zgadzam się. Miała pani zwierzęta w dzieciństwie?

- Rodzice długo nie chcieli psa, bo wiadomo - to są obowiązki, więc przynosiłam do domu ślimaki, które hodowałam. Miałam świnkę morską Mimi, potem chomiki i dopiero jako czternastolatka podstępem załatwiłam sobie psa Cezara. Mój pierwszy pies, bardzo mądry, był z nami długo. Ale ja właściwie wychowywałam się na wsi u babci i tam było dużo zwierząt.

To babcia nauczyła panią gry w karty?

- Tak, to była moja ukochana babcia Frania, mama mamy. Ciekawa kobieta, dzielna i niezłomna. Spędzałam u niej dużo czasu, nauczyła mnie różnych rzeczy, między innymi grać w karty. Była religijną, pobożną osobą, chodziła do kościoła. Ona mnie ukształtowała, chociaż czasem był to efekt mojego buntu i przekory. Usiłowała na przykład zrobić ze mnie dobrą gospodynię i kucharkę, i w żaden sposób jej się to nie udało.

No i z kościoła pani odeszła. Jak babcia to zniosła?

- Nie rozmawiałam z nią o tym. Pod koniec życia była schorowana, ze względu na stan zdrowia musiała wyprowadzić się ze swojego domu i zamieszkać z moimi rodzicami. Życie przestało jej sprawiać przyjemność, wiara i religijność stały się jej jedyną pociechą. Nie przeżyłaby tego, że palę i przeklinam, nie mówiąc o tym, że nie chodzę do kościoła. I tak do końca, czyli do trzydziestego szóstego roku mojego życia, babcia nie zobaczyła mnie nigdy z papierosem, nie wiedziała, że jestem niewierząca. Zaakceptowała i pokochała mojego nieślubnego syna, była szczęśliwa, że go mam, chociaż wolałaby tradycyjny model rodziny. Może szlachetniej byłoby postawić sprawy otwarcie, ale uważam, że czasem nie warto. Przyniosłoby to jej tylko zawód i niepotrzebne cierpienie.

Była pani córeczką tatusia?

- Nie, nawet nie. Bardzo go kochałam, ale tak chyba bliższą więź miałam z mamą... Zresztą trudno powiedzieć, bo w ogóle miałam bardzo fajnych rodziców. Obserwuję teraz niejednokrotnie trudne relacje matka - córka i stwierdzam, że miałam super mamę, która wiedziała jak ze mną postępować. Więź z tatą była inna, dużo pracował. Mama była w domu, więc naturalnie z nią byłam bliżej.

Czy pani syn Jerzy ma imię po dziadku?

- Trochę tak, ale po dziadku ze strony taty (Tomasz Winciorek, przedsiębiorca, brydżysta - przyp. red.). I trochę po synu Wowy Bielickiego. Bo grałam wtedy teatrze w Wałbrzychu, gdzie dyrektorem i głównym reżyserem był Wowo Bielicki. Miał dwóch wspaniałych synów: Karola i Jerzego. Biegali po teatrze, byli na próbach, bardzo mi się podobali. Karol było imieniem mocno wyeksploatowanym ze względu na papieża, a Jerzy był w sam raz.

Dziś już siedemnastolatek. Syn brydżystów gra w brydża?

- Tak i nawet zrobił jakiś kurs, ale się nie wciągnął. Na razie powąchał, trochę pograł, ale na pewno brydż nie jest jego pasją tak jak moją. Lubi za to inne gry karciane.

Czasem się mówi, że w kartach jak w życiu - trzeba mieć fart, dobrze liczyć, przewidywać. Słuchać intuicji. To prawda?

- Na pewno sposób, w jaki gramy w karty, świadczy o tym, jaki mamy charakter. Są ludzie, którzy grają zachowawczo, a inni bardziej agresywnie czy ryzykancko. W brydżu bardzo ważna jest dyspozycja psychiczna, to, w jakim nastroju się siada do stolika, jak się postrzega siebie samego. A intuicja jest ważna, bo jest funkcją mózgu do tej pory niesłusznie lekceważoną, badania naukowe to potwierdzają. Na przykład dobra decyzja to szybka decyzja, ponieważ nasz mózg pracuje cały czas, magazynuje różne dane i w momencie, w którym wrzucamy mu problem, natychmiast podaje nam najlepszą opcję. A kiedy człowiek siada, mędrkuje, pisze plusy i minusy, to potem jest tak zmęczony, że już nie wie o co chodzi.

- Myślę, że wszystkie takie odczucia jak intuicja, które były przypisywane kobietom albo czarownicom, szamanom, przeżywają teraz renesans. Nie jako magia, tylko jako funkcje naszego mózgu i czas zacząć je cenić i wykorzystywać. A fart? Są ludzie, którzy mają tak zwaną rękę do kart, jak mój przyjaciel Paweł. Ma bydlęce szczęście, co by nie zrobił, jak by głupio nie zalicytował, to i tak najczęściej obraca się to na jego korzyść... Oczywiście element szczęścia zawsze występuje i lepiej go mieć niż nie mieć, trafić na słabszych przeciwników i tak dalej. W życiu i w kartach.

Co Renata Dancewicz lubi w wulgaryzmach - czytaj na następnej stronie >>>

Brydż ma swoje cudowne powiedzonka: "Trzecia ręka płacze a bije", "Lordowie chodzili boso, bo nie zbierali atutów"... A kiedy ktoś zbyt długo się zastanawia, to: "W Berdyczowie świta"...

- U nas mówi się: "W Pińczowie dnieje...". Mnie się bardzo podoba powiedzonko: "Nie za to Cygan bił syna, że grał, tylko za to, że się odgrywał".

Lubię to, że, wygrasz czy nie, następuje kolejne rozdanie. Los daje nowe karty! W życiu już bywa różnie... A w jakim momencie życia pani się teraz znajduje?

- W bardzo dobrym! Świat się wprawdzie zrobił niespokojny i nieprzewidywalny, ale to zawsze szansa, żeby go poprawić. Czas pierwszej pandemii spędziłam w domu na wsi i było super, w przeciwieństwie do tego, co działo się  na zewnątrz. Paliłam w piecach, grałam w brydża i uprawiałam ogród. Lubię takie momenty, kiedy wypadamy z kolein, bo nie znoszę planów, wolałabym nie wiedzieć, co będzie jutro, pojutrze czy za kilka lat. Nienawidzę rutyny, wolę niespodziewane zakręty losu.

- Teraz pracuję, bo "Wspólna" na szczęście wciąż działa. Chodzę na protesty, bo zdarzyła się wreszcie rewolucja, jakiej jeszcze u nas nie było. Bardzo się cieszę, że to młode pokolenie jest zupełnie inne, że dla nich wolność i godność jest ważna. Chodzę na pikiety i manifestacje od końca lat dziewięćdziesiątych i teraz naprawdę widzę coś wspaniałego. Uważam, że władze poszły o jeden most za daleko. Mieliśmy najbardziej restrykcyjną ustawę antyaborcyjną w Europie, a teraz jesteśmy daleko za Iranem. Sądzę, że stary świat się kończy i runie, nawet jeśli nie dziś, to za chwilę.

Dobrze, że hasło Strajku Kobiet jest niegrzeczne?

- Jestem fanką brzydkich słów. Uwielbiam Kalinę Jędrusik, Kazimierza Kuca, którzy przeklinali cudownie, soczyście i zmysłowo. Są ludzie, którzy powiedzą "dupa" albo "cholera" i są obleśni, a są tacy, którzy bardzo brzydko klną i jest im z tym do twarzy, nie jest to chamskie ani wulgarne. Chcemy czy nie, brzydkie wyrazy istnieją i mają swoją funkcję! Jest nawet taka teoria, która bardzo mi się podoba, że to jest swoisty prajęzyk. Kiedy mamut gonił naszego przodka, zapewne nie mówił: "Matko Boska" czy "święty Franciszku", tylko "k***a, ja p******ę"! To są słowa nacechowane emocjami. Najlepszy dowód: dzieci nie mylą się, kiedy używają brzydkich słów, trafiają genialnie kontekstowo. Pomylą krzesło ze stołem, ale "k***a" to powiedzą dokładnie w takiej sytuacji, kiedy trzeba. A hasło strajku? W sam raz, grzecznie już było. Kiedy panowie rzucają grubym słowem, to są męscy i z jajami, a my nie możemy powiedzieć "w*********ć"?

Inne hasło brzmi: "Moje ciało należy do mnie". Pani jako aktorka pracuje ciałem, nie bała się pani nigdy nagości. Jak powinnyśmy traktować swoje ciało?

- Nie wiem, chyba jak kto lubi... (śmiech)

Myślę, że ciało powinno się traktować z wdzięcznością za to, że jest i że nam służy. Ciało to my, bez niego nie istniejemy, trzeba je lubić, a nie krytykować... Też czasem myślę, że powinnam schudnąć, bo nie mam już figury dwudziestolatki, a nie jestem osobą, która sobie wszystkiego odmawia. A potem dochodzę do wniosku, że to jest nieprzyzwoite w stosunku do ludzi z prawdziwymi problemami.

Pamiętam, że kiedyś ktoś w wywiadzie zapytał profesora Falandysza, jak sobie radzi z chandrami i zwątpieniami. Profesor odpowiedział, że kiedy mu się zdarza coś takiego, myśli wtedy o ludziach, którzy chętnie by się z nim zamienili na życie. Podoba mi się ta filozofia równania w dół. Nie nadmiernej ambicji, która każe nam więcej, szybciej, szczuplej, "bogaciej"... Ta ambicja bywa motorem napędowym i ona jest też potrzebna, ale kiedy nas zdominuje, nie doceniamy tego, co mamy. Narzekając, nie bierzemy pod uwagę odczuć ludzi, którzy to słyszą, a na przykład są niepełnosprawni. Po prostu cieszmy się, że mamy ciało, które nam służy. Każde jest fajne i każdemu należy się przytulanie i głaskanie.

Czuje się pani szczęśliwą optymistką?

- Szczęśliwa bywam. (śmiech)

Doceniam swoje życie i nienawidzę martwić się na zapas. Stać się zgryźliwą pindą, która wciąż narzeka? Mogę, ale zaszkodzę tylko i wyłącznie sobie. Staram się nie przykładać takiej wielkiej wagi do siebie i to jest pod wieloma względami uwalniające. Przecież jeśli jutro umrę, to kilka osób zapłacze, ale końca świata nie będzie. Wszyscy kiedyś poumieramy, więc czas, który mamy, trzeba dobrze wykorzystać, nie opłaca się przeżyć go na smutno. Nie przywiązuję się też do posiadania. Lubię pieniądze, nawet nie tyle je mieć, co wydawać - to mi sprawia największą przyjemność. Ale tak naprawdę, gdybym teraz musiała od nowa urządzić się na przykład w Azji, to też bym sobie dała radę. Zawsze myślę, że jakoś to będzie, więc chyba jestem optymistką... Dopóki mam wokół powietrze i przestrzeń - jest okej.

Rozmawiała: Katarzyna Droga

***

Podoba ci się to, co czytasz? Więcej artykułów, które powstały w ramach naszej najnowszej kampanii "Interia - portal, który towarzyszy mi każdego dnia, znajdziesz pod tym linkiem.

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy