Koc na poboczu, jajka na twardo i mandat za prędkość. Maluchem na wczasy pod gruszą
Podróże wakacyjne w czasach PRL-u i lat 90. to miks śmiechu, zmęczenia i niezapomnianej, rodzinnej przygody. Całe rodziny pakowały się do niewielkich autek z ogromnymi ambicjami, pokonując setki kilometrów z bagażami, zwierzętami, prowiantem i sprzętem biwakowym. Oto historie z życia wzięte, w których brak komfortu podczas podróży jest najmniej ważnym aspektem. Tak się kiedyś jeździło na wczasy!

Podróż za jeden uśmiech i tysiąc bagaży
Od czasów PRL-u aż do lat 90., podróże wakacyjne Polaków mogły być materiałem na czarną komedię: w niewielkich autach osobowych udawało się zmieścić całą rodzinę, ubrania, jedzenie, picie i ekwipunek kempingowy. Do tego pies, chomik, a nawet gołębie. Maluchy, Polonezy, Trabanty zamieniały się w wozy dostawcze przewożąc dzielnie ciężary równe własnej masie, a nawet większe. Dzieci bez fotelików, dorośli z torbami pod nogami, na dachu walizki, kajaki, rowery, kufry przywiązane na patent i "dobre słowo".
Drogi nierówne, awarie, postoje na kanapki jedzone na kocu w polu. Niektórzy, aby dotrzeć nad morze czy w góry, jechali kilkanaście godzin w warunkach mocno odbiegających od komfortowych. A jednak zamiast łapania się za głowę w zgrozie gdy wspominamy te szalone jazdy, budzi się w nas nostalgia, powracają zapachy, smaki, melodie śpiewane podczas mijania kolejnych miejscowości. W rozmowie z Interią kilka osób z różnych stron naszego kraju podzieliło się swoimi trzymanymi głęboko w zakamarkach umysłu i serca historiami związanymi z wyjazdami wakacyjnymi. Rozsiądźcie się wygodnie i czytajcie, może i wam powróci zapach rozgrzanej tapicerki w maluchu wujka, smak kompotu nalewanego z termosu na trasie między Warszawą a Ciechocinkiem i westchniecie: "Ach, co to były za wspaniałe czasy!".
Marta: "W maluchu 4 osoby, pies i gołębie na dachu"

Marta, 39-letnia instruktorka jazdy konnej z Zawiercia pamięta podróż maluchem sprzed 32 lat bardzo dokładnie, a to za sprawą wyjątkowego "bagażu", który przymocowany był do dachu fiacika.
- Jak co roku jeździliśmy z rodzicami na wakacje nad morze. Były to wczasy z zakładu pracy rodziców. Tamtego lata jechaliśmy z Zawiercia do Ustronia Morskiego. A trzeba powiedzieć, że wówczas pokonanie tej trasy Fiatem 126P trwało jakieś 12-14 godzin. Turnusy trwały 3 tygodnie, więc trzeba było spakować pół domu do naszego żółtego maluszka. Zapakowani byliśmy po czubek dachu. W samochodzie znajdowały się 4 osoby- ja ze starszym bratem i rodzice, na kolanach spał piesek. Zatrzymywaliśmy się gdzieś w Polsce, wyciągaliśmy koc i jedliśmy kanapki ze schabem, albo udka z kurczaka, które na drogę przygotowała mama. Obowiązkowo były także pomidorki, ogórki, kabanosy i jajka na twardo. W termosie kawa i herbata, super na lipcowe upały - wspomina z rozrzewnieniem.
Oprócz standardowego ekwipunku, rodzina przewoziła maluchem coś jeszcze.
- Na bagażniku dachowym były trzy torby, no i... gołębie. Co gołębie robiły na dachu? Ano kolega z pracy taty hodował gołębie na loty długodystansowe. Wiedząc, że tata jedzie nad morze, poprosił, żebyśmy je zabrali i wypuścili nad morzem gdy dojedziemy.
Ktoś by pomyślał, że z całym tym majdanem jechaliśmy 20 km/h. Nic bardziej mylnego. W okolicy Bydgoszczy tata tak zasuwał, że dostał mandat za przekroczenie prędkości, co do dziś wspominamy z uśmiechami na twarzy.
- Dojechaliśmy szczęśliwie, maluch dał radę, my też. Gołębie również, a po wypuszczeniu poleciały z powrotem te 600 km do domu, bardzo im wtedy jako mała dziewczynka współczułam - przypomina sobie Marta.
Aleksandra: "Słychać nas było z drugiego końca wsi"

Aleksandra, dziennikarka z Krakowa, bardziej niż podróż na upragnione wakacje ukochanym przez jej tatę maluchem zapamiętała - cóż - wymuszone usterkami postoje.
- Z podróży maluchem pamiętam stanie obok malucha. Dokładnie: tata leży na kocu pod maluchem, a my z mamą stoimy obok malucha, na poboczu. Maluch jest zepsuty. Dlaczego? Nigdy nie wiadomo, ale nie pamiętam też, by przyczyna była powracająca, za każdym razem była ona raczej zaskoczeniem. Naszym fiacikiem nie udawaliśmy się zbyt daleko. Z Krakowa, w którym mieszkaliśmy, jeździliśmy do Ojcowa, Nowego Sącza, Krynicy, Zakopanego. Nigdy nie przemykaliśmy niezauważeni - nasz przyjazd zwiastował charakterystyczny warkot. Rodzina do dziś twierdzi, że gdy przyjeżdżaliśmy w odwiedziny, to było nas słuchać z drugiego końca wsi - śmieje się.
Aleksandra, już jako dorosła, nie może wyjść z podziwu jak udawało się w maluchu pomieścić takie ilości bagażu. A trzeba zaznaczyć, że było go więcej na powrocie niż w drodze na wypoczynek.
Pamiętam, że tata to autko kochał, lata leciały, a fiacik wciąż wyglądał, jakby wyjechał z salonu
- W erze fiacika pakowaliśmy się kompaktowo. Maluch o szczątkowym bagażniku mieścił nasze klamoty na dwa tygodnie wczasów. A gdy wracaliśmy z rzeczonej wsi, mieścił też wór ziemniaków, słoiki z kompotami, wiaderka wiśni i porzeczek. Malucha bardzo kochał mój tata, kochały go też koty. Gdy pewnego lata (ponoć od upału) w apteczce rozszczelniła się buteleczka kropli na serce, auto przez długie miesiące pachniało walerianą - wspomina z sentymentem.
Agata: "Trabant wypchany materacami, a ja w "gniazdku" z Pikusiem"

Agata, 55-latka, z rozrzewnieniem wspomina długie podróże trabantem zapakowanym po same brzegi. Miała wtedy ok. 7 lat i całą sobą chłonęła widoki po drodze, podróżując z rodzicami i psem - Pikusiem.
- Jeździliśmy wtedy w różne strony, przykładowo spod Śnieżki aż na Mazury. Mieliśmy trabanta kombi, cały był zapakowany wielkim namiotem, materacami gumowymi, śpiworami. To nie był ekwipunek jak dziś - kompaktowy i cieniutki. Pamiętam, że miałam w tych bagażach umoszczone "gniazdo". I tak sobie podróżowaliśmy - mówi.
Ważnym pasażerem był Pikuś, który podczas pewnych wakacji odegrał znaczącą rolę podczas rodzinnego kempingu.
- W Sławie, gdy byliśmy pod namiotem, Pikuś pogryzł pijanego ratownika, który próbował wejść do naszego namiotu. To wspomnienie mam do dziś. Oraz ulicę Żwirki i Wigury w Warszawie, gdy po drodze na Mazury do wujka zatrzymaliśmy się na zwiedzanie. Te podróże w "gniazdku" w trabancie na materacach z Pikusiem pamiętam do dziś, a była to końcówka lat 70. Myślę sobie, że każde takie doświadczenie zapisuje się gdzieś w nas i może gdyby nie one, byłabym inna niż teraz? Nie wiem, ale wiem, że miałam wspaniałe dzieciństwo - kończy swoją opowieść Agata.
Alina: "Maluchem dotarliśmy do Bułgarii. Złoto przewoziliśmy w termosach"

Alina pamięta rodzinną podróż maluchem do Bułgarii bardzo wyraźnie, mimo że minęło już 35 lat. Nie tylko fakt obładowania fiacika po sam dach wszelakiej maści bambetlami niezbędnymi wczasowiczom zapisał się na stałe we wspomnieniach Aliny, ale także przygoda na granicy prawa, w której to główną rolę zagrały kosztowności ze złota i... masło.
- Na wyprawę jechaliśmy na dwa maluchy i dwie rodziny. W każdym Fiacie dwoje dzieci i dwoje rodziców. W roku 1989 rodzice odebrali nowiutkiego malucha w pięknym kolorze kawy z mlekiem. Naszym celem stała się Bułgaria. Trzeba było się do takiej wyprawy konkretnie przygotować. Tata wyciągnął koło zapasowe z bagażnika i zamocował je na tylnej klapie niczym w JEEPie. Dzięki temu w bagażniku było dość miejsca na nasze osobiste rzeczy. Na dachu malucha poukładane były namioty, śpiwory, koce - przypominało to Tetris. Wszystko musiało się trzymać tak, aby nie spadło, a równocześnie im więcej, tym lepiej. Cały ten ekwipunek przeznaczony był na sprzedaż za granicą, żeby za zarobione pieniądze kupić w Bułgarii złoto. Ruszyliśmy z Bystrzycy Kłodzkiej. Jechaliśmy dzień i noc. Zdarzało się, że spaliśmy na dmuchanych materacach gdzieś w lesie pod gołym niebem. Podróż była długa i męcząca, ale nikt nie narzekał. Słońce grzało jak wściekłe, a jedyna klimatyzacja, jaką mieliśmy, to otwarte przednie okna - opowiada Alina.
Po dotarciu na Słoneczny Brzeg i sprzedaniu kempingowego ekwipunku z Polski oraz zakupie drogocennego złota, przyszedł czas powrotu. I tutaj opowieść Aliny zaczyna przypominać niezły dreszczowiec.
- Mama, z zawodu krawcowa, miała genialny pomysł jak przewieźć to złoto do Polski. Wtedy na granicach były bardzo skrupulatnie kontrole. Celnicy byli stanowczy, więc wszystko musiało być tak ukryte, aby bez problemu dotrzeć do domu z całym "skarbem". Mama odpruła część lamówki z koca, włożyła w to złoto i zszyła ręcznie z powrotem. Resztę drogocennego kruszcu wpakowała do termosów, a następnie szczelnie wypełniła je... masłem. Wszystko się udało, kontrole przebiegły sprawnie, a wspomnienia - jak widać - żyją w najlepsze. Czy mieliśmy awarie? Muszę przyznać, że nie. Choć wszystkie zapasowe dętki zostały po drodze wykorzystane - wspomina ze śmiechem.
Do dziś pamiętam zapach wnętrza naszego maluszka, a gdy słyszę gdzieś warkot silnika fiata 126P, mam ciarki na całym ciele. Wiele bym dała, by móc znów przeżyć tę przygodę
Jak widać, dla spragnionego urlopu Polaka nie ma rzeczy niemożliwych, to samo można powiedzieć o niemal niezniszczalnych samochodach sprzed kilku dekad. Choć dziś brak poduszek powietrznych, niezapięte pasy, rozgrzane, duszne wnętrze i bagaże, wśród których niemal "znikali" pasażerowie są czynnikami wykluczającymi choćby myśl o przemierzeniu kilkuset kilometrów, to wtedy właśnie te aspekty stanowiły nieodłączne elementy życiowej przygody. Takich podróży się po prostu nie zapomina.