Robert Biedroń: Dobrze być sobą
Niezwykłe, że jest taki wesoły, bo nieraz był bity. Najpierw przez ojca. Potem przez bandytów na ulicy, za to że jest gejem. Gdy zaczął Kampanię przeciw Homofobii i został posłem, można się było obawiać, że dostanie i na sali sejmowej, taką wzbudzał złość. Przetrwał. „Mam twardą skórę”, mówi Robert Biedroń i zaręcza, że nigdy nie był tak szczęśliwy. Wybrano go na prezydenta Słupska. Był nominowany do Wiktora. Dziesiątki tysięcy ludzi popierają go na Facebooku. Ostatnio wystąpił publicznie ze swoim partnerem. „Mógłbym już umrzeć”, wyznaje. „Niech pan jeszcze tego nie robi”, prosi Jacek Szmidt.
Ma pan miły, łagodny uśmiech. A potrafi pan tak po męsku dać komuś w pysk?
Robert Biedroń: - Potrafię. Zawsze reaguję, gdy ktoś mnie, dla przykładu, obrazi na ulicy. Niedawno chłopaka, który mnie zaatakował, rzuciłem na maskę samochodu i jeszcze go sfotografowałem, żeby mieć dowód.
Porywczość czy odwaga?
- Pewnie jedno i drugie. Rozsądku jest tu niewiele. Mój partner Krzysztof boi się, że to się kiedyś źle skończy. Kilka razy przecież zostałem pobity. Ale ja nie potrafię nie reagować, kiedy słyszę wyzwiska. Nierozsądnie, bo to są zwykle faceci agresywni i silniejsi ode mnie.
W Słupsku kibice Gryfa bardzo panu dokuczyli?
- Podczas kampanii wyborczej część z nich wygwizdała mnie na meczu. Ale przed drugą turą wyborów kilku podeszło na ulicy i powiedziało, że im głupio, bo byłem jedynym kandydatem na prezydenta, który pojawił się na stadionie. Uznali, że mam jaja i dlatego będą na mnie głosować.
A kiedy tak gwiżdżą, jak pan reaguje? Przyspiesza panu tętno?
- Oczywiście, bo się boję, nie wiem, co mnie spotka. Ale siadam, czekam, aż przestaną, i potem oglądamy razem mecz.
Pana partner mówi, że ma pan grubą skórę.
- Mam. Nie można mieć cienkiej skóry, jeśli człowiek od lat zajmuje się walką o tolerancję i w dodatku jest w polityce. Pan też pewnie ma sporo problemów i...
...i czasem źle sypiam.
- A ja rewelacyjnie. Muszę być odporny, inaczej bym się poddał. W polityce albo się uodpornisz, albo przegrasz. Zrozumiałem to, gdy zostałem posłem. Już po paru miesiącach byłem tak rozczarowany, że chciałem zrezygnować. Choćby po tym, jak zostało odebrane moje pierwsze przemówienie. Powiedziałem z trybuny, że "ataki na Wandę Nowicką są poniżej pasa", i sala wybuchła śmiechem. Przypisano temu znaczenie seksualne, bo wielu posłów uważało, że gej może mówić tylko o seksie. Myśleli, że będę im paradę równości robił w Sejmie.
Powiedział pan kiedyś, że już jako nastolatek gotów był "podbić świat". Skąd ta siła u chłopaka z Krosna?
- Jestem ze skromnego domu. Rodzice oboje pracowali w szkole. Była nas czwórka dzieciaków: ja, dwóch braci i siostra. Na wiele rzeczy nie było nas stać. Wiedziałem, że jeśli nie będę ciężko pracował, wiosłował, to przepadnę w życiu.
Taką wiarę w siebie zwykle dostaje się od rodziców. Pan dużo mówi o mamie i nic o ojcu.
- Pochodzę z... rodziny przemocowej. Ojciec nadużywał alkoholu, bił mamę, nas. Mam w związku z nim wiele złych wspomnień. On już nie żyje, więc chciałbym powiedzieć coś dobrego. Wiem jednak, że muszę pamiętać o tym, co było złe. Niewiele osób ma odwagę mówić o rodzinnej przemocy. A trzeba, bo to może innym ludziom dodać odwagi, by problem "przerobić". Ja go wciąż przerabiam, jeszcze sobie z nim nie poradziłem.
A jedno dobre wspomnienie?
- Ojciec w zabawie lubił mnie... podrzucać. Na początku się bałem, potem przestałem. Nawet o najgorszym ojcu ma się dobre wspomnienia, a mój... najgorszy nie był.
Podczas zaprzysiężenia na prezydenta Słupska stała za panem mama. Jest pan maminsynkiem?
- Nie, no skąd? Jestem niezależny od matki. Odpępowiłem się na dobre jako 15-latek, gdy wyjechałem do Ustrzyk, do szkoły z internatem. A potem, kiedy miałem 18 lat, rodzice na wiele lat wyemigrowali do Stanów. Beze mnie, wzięli tylko najmłodszą siostrę. Mama straciła słuch. Nie mogła już pracować w szkole. Rodzice uznali, że łatwiej im będzie zarobić na nasze utrzymanie w Ameryce.
Szkoła z internatem. To jakaś pana ucieczka?
- Interesowałem się językami, a w Ustrzykach było technikum hotelarskie z angielskim i francuskim. Nie bardzo obchodziło mnie hotelarstwo, ale marzył mi się świat. A ucieczka? To też. Wtedy już zaczynałem rozumieć, że jestem gejem. I było jasne, że jeśli chcę być sobą, mieć odrobinę wolności, muszę uciec z domu.
Dlaczego?
- Takie były czasy. Homoseksualność była tabu. Ja sam nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, czułem, że to dziwne, złe, grzeszne. Że nie mogę o tym nikomu powiedzieć, bo jakby się rodzice dowiedzieli, będę miał przerąbane. Słyszałem przecież, jak ojciec komentuje takie sprawy.
Że zboczeńcy?
- Pedały! Koledzy na boisku, gdy ktoś przepuścił piłkę, też mówili: "O, jaka ciota".
Ale przecież rodzice musieli się kiedyś dowiedzieć.
- Tak, ale nie ode mnie. Do mamy zadzwonił chłopak, który się we mnie zakochał, powiedział jej, że nie może beze mnie żyć. Nie wiedziała, o co chodzi, gdy drugi raz zadzwonił - zrozumiała.
I?
- Wpadła w szał. Krzyczała, że zmarnowałem sobie życie, że będę do śmierci samotny, że umrę na AIDS. No i że to musi pozostać naszą tajemnicą, bo co ludzie powiedzą!
Tajemnicą? Nawet przed ojcem?
- Ojcu powiedziała. Przyjął to, nie okazując żadnych emocji.
W tym internacie też mógł pan mieć kłopoty.
- Dałem sobie radę. Byłem popularny i lubiany, zostałem nawet przewodniczącym. Zawsze byłem do przodu, niepogodzony z rzeczywistością. Byłem przecież punkiem. Kiedyś stanąłem na czele buntu przeciwko wychowawczyni. Wyrzucili mnie za to ze szkoły, ale następnego dnia zostałem przywrócony. Już wtedy czułem, że świat jest niesprawiedliwy i jeśli się z nim pogodzę, będę skończony.
A teraz w Słupsku, jako prezydent, też pan się nie godzi z realnym światem? Przychodzą ludzie ze swoimi nieszczęściami. Wszystkim nie można pomóc. Opadają panu ręce?
- Ludzi przychodzi mnóstwo. Mam co czwartek dyżur od 15 do 20, mieszkańcy czekają w kolejce jak u lekarza. A gdy wychodzę na ulicę, jest tak samo. Są straszne problemy.
Na przykład?
- Przyszła samotna matka, która wychowuje dwoje niepełnosprawnych dzieci. Od roku nie mogła zmusić administracji, żeby naprawiono jej piec. Niby drobna rzecz, ale dla niej zimą dramat. Interweniowałem, naprawili. Przyszła kobieta, która mieszka z pięciorgiem dzieci na 27 metrach kwadratowych. Starsze śpią na podłodze, na piankach, najmłodszego nie wyjmuje z wózka, bo nie ma go gdzie położyć. Szukamy dla niej mieszkania, ale w Słupsku brakuje dwóch tysięcy mieszkań, jest wielu bezdomnych, bezadresowców. Niełatwo rozwiązywać ludzkie problemy w jednym z najbardziej zadłużonych miast w Polsce.
Czytałem: 300 milionów złotych. Można się załamać. A pan ma taką "lekarską" zdolność unikania frustracji? Bo lekarz nie może płakać nad losem każdego pacjenta. Nie może też pić codziennie.
- Mam. Muszę mieć. Tyle razy zdarzały mi się w życiu sytuacje, gdy musiałem pozbierać się i iść dalej, że już to umiem. Alkoholu prawie nie piję.
Zrobił pan już w Słupsku coś, co, jak mówią kibice Gryfa, wymagało... jaj?
- Zmniejszyłem pensje członkom miejskich rad nadzorczych. I prezesowi, który zarabiał 18 tysięcy złotych. Poprosiłem, żeby nie dawano mi pełnej pensji prezydenckiej. Zarabiam tyle, co wójt gminy. Skasowałem kilka urzędowych limuzyn, mojego kierowcę przeniosłem na inne stanowisko. Jeżdżę autobusami albo na rowerze. Za to dałem podwyżki pracownikom pomocy społecznej, bo mają ciężką robotę, a zarabiają najniższą krajową.
Ale jeszcze pana w Słupsku nie pobili?
- Nie. Gdy pan przyjedzie, zobaczy pan: prawie każdy na ulicy mówi mi "dzień dobry", ludzie się uśmiechają, czasem gratulują. Ale jestem gotowy. To się będzie zmieniało, bo będę zwalniał, obcinał pensje. Miodowe miesiące kiedyś się skończą.
Mówił pan, że woli pracować z kobietami. Zamienił pan jakiegoś urzędnika mężczyznę na kobietę?
- Nie robię tego ze względu na płeć. Ale staram się, żeby kobiety mogły współdecydować o mieście. Mam świetną panią wiceprezydent, pierwszą w historii Słupska. Przejrzałem też nazwy ulic. Pan zgadnie? Na 204 nazwy pochodzące od mężczyzn, jest tylko 16 "kobiecych". Chcę to zmienić, niektórzy radni żartują, że będzie seksmisja.
Dziwny ten prezydent.
- Dziwny. Ostatnio po tym, jak poszedłem do szkoły, radna z PiS krzyczała, że demoralizuję młodzież.
Jak?
- Uczniowie chcieli ze mną rozmawiać o homoseksualności. Jak to jest być gejem. Opowiadałem. Uznała to za skandal obyczajowy.
Z czego musiał pan zrezygnować, zostając ważnym urzędnikiem?
- Z części wolności. Rzadziej się spotykam z moim partnerem. Nie mam też czasu dla siebie. Muszę chodzić w garniturach, chociaż - widzi pan - próbuję ubierać się mniej formalnie.
A takiego wywiadu jak kiedyś Piotrowi Najsztubowi, o fascynacji kobiecymi cycuszkami, dzisiaj by pan udzielił?
- Pewnie. To jest swoboda, z której rezygnować nie chcę. Niepotrzebnie budujemy politykom pomniki. I oni na cokoły chętnie wchodzą. Czułem to już w sejmie, gdzie ja się uśmiechałem i mówiłem o zwykłych ludzkich sprawach, a moi koledzy byli niby poważni, bo oni dla ojczyzny kupowali czołgi i armaty. Nie dam się wcisnąć w urzędowy uniform. Czy pan wie, że w Słupsku najwięcej kontrowersji budził fakt, że chcę jeździć na rowerze? Mówiono, że to nie licuje z powagą urzędu. Już nawet mi darowano, że jestem gejem.
Może łatwiej czepiać się roweru?
- Może. Ale ja już nie mam problemu ze swoją innością. I nie chcę nikogo udawać w życiu. W wielu sprawach mogę sobie pozwolić na szczerość, bo ta najważniejsza granica została przekroczona. Pan wie, jak mnie jest teraz łatwo żyć, gdy jestem sobą, Robertem Biedroniem, prezydentem, gejem? Bo pamiętam czas, kiedy ukrywałem, kim jestem, i to był nieustanny strach.
Jak długo?
- Najpierw do 18. roku życia. A później też w wielu sytuacjach. Jeszcze niedawno, gdy cliłem samochód i zabrakło mi jakiegoś dokumentu, miła urzędniczka powiedziała: "Może żona przywiezie?" Mówię: "Nie mam żony". A ona: "No to dziewczyna". I wie pan, że nie przeszło mi przez gardło, że może przywiezie mój partner.
Czuje się pan samotny w Słupsku?
- Nie. Razem z Krzysztofem wynajęliśmy mieszkanie, urządziliśmy je. On pracuje w Warszawie, ale często przyjeżdża, a dla mnie... dom jest tam, gdzie on. Kiedy z nim jestem, niczego mi więcej nie potrzeba.
Polityka nie sprzyja związkom. Krzysztof nie robi wyrzutów, że nie ma pan czasu?
- Wyrzuty? Nigdy, to nie leży w jego naturze, on każdy konflikt natychmiast gasi. Jego pretensje są tak delikatne. Ale brak czasu, tak. Wstaję o szóstej, dwa razy w tygodniu idę rano na siłownię, ale potem jestem zajęty do 21, 22. Codziennie łącznie z niedzielami, bo w weekend są imprezy, wręczenia, otwarcia i prezydent powinien być obecny. To nie jest normalne i Krzysztof mówi, że kiedyś eksploduję. Muszę dla higieny psychicznej mieć w tygodniu chociaż pół dnia dla siebie.
A jakie pan ma namiętności? Poza pracą oczywiście.
- To jest prozaiczne, ale dla mnie największą namiętnością jest związek z moim partnerem. Kiedy on jest obok, to jakbym pił najlepszego szampana. Ciągle go przytulam, ściskam.
Wyrywa się?
- Wyrywa. On jest chłodnego chowu, niestety. Ale ja nie wyobrażam sobie życia bez niego. Nie nadaję się do bycia singlem.
Partner towarzyszy panu w uroczystościach, na które inni oficjele przychodzą z żonami?
- To się zdarzyło niedawno na wręczeniu Wiktorów, pierwszy raz od 12 lat. I był to dla niego trudny moment, czuł się obserwowany, oceniany. On oczywiście występuje oficjalnie jako prawnik, ale... nie w takiej roli. Ja nigdy nie naciskałem. W czasie mojego zaprzysiężenia na prezydenta stał gdzieś z boku.
Pan w ogóle nie jest zachłanny.
- Nie. Bo dostałem od życia więcej, niżbym chciał. Nigdy nie sądziłem, że tyle osiągnę. Jakiś chłopak z Krosna, ze skromnej rodziny. Do głowy by mi nie przyszło w śmiałych marzeniach, że tysiące ludzi będą na mnie głosować, że będę posłem. Bo jako gej byłem bity, opluwany. Nie, nie ma we mnie zachłanności.
Nie podwyższył pan sobie pensji, pieniądze też nie są ważne?
- Są. Ale gdybym był chciwy, nie rzuciłbym się do walki z homofobią przeciwko całemu społeczeństwu, bo z tego pieniędzy nie ma. Mam to szczęście, że żyję lepiej niż rodzice. Nie brakuje mi do końca miesiąca. Czego mi potrzeba? Moim samochodem najczęściej jeździ Igor, mój asystent, bo mnie wystarcza rower.
Co z rzeczy materialnych powinno być najwyższej jakości?
- Krzysztof uważa, że jedzenie. Ja stawiam na podróże.
To jednak są namiętności.
- Tak, kocham podróżować. Byliśmy razem na wszystkich kontynentach, ostatnio w Australii i Nowej Zelandii.
A takie męskie zabawy, na bungee skoczyć na przykład?
- Ja to uwielbiam. Skakałem ze spadochronem. Miesiąc temu pilotowałem samolot. Chodzę po górach, jestem przewodnikiem górskim. Zeszłej zimy uczyłem się jeździć na snowboardzie...
Pieniądze są więc potrzebne?
- Nie oszczędzam fanatycznie pieniędzy, bo nie wierzę w żadne drugie życie. Zamierzam żyć tak, żeby nie żałować, że coś mnie ominęło. I wie pan, właściwie już dzisiaj niczego nie żałuję, mógłbym spokojnie umrzeć.
Poczekajmy do końca kadencji. A chciałby pan mieć dzieci?
- Kiedyś chciałem, teraz nie. Decyzję o posiadaniu dziecka trzeba poważnie rozważyć. Rozsądek podpowiada mi, że nie mam czasu na dzieci. Dziecko potrzebuje uwagi, opieki, atencji. Jeśli miałbym je wychowywać tak, jak ojciec nas wychowywał, to po prostu tego nie chcę.
To jest rezygnacja?
- Tak to sobie zracjonalizowałem.
Jest pytanie o samotność na starość.
- Mam przyjaciół i na nich będę mógł liczyć. Mam partnera. Gdybym chciał mieć dziecko tylko po to, żeby się mną opiekowało, to byłoby nieuczciwe i egoistyczne. Uważam, że trzeba być dobrym dla ludzi, a wtedy dobro do nas wróci.
Jacek Szmidt
TWÓJ STYL 6/2015