Ryzyko musi być
Mimo talentu i pracowitości poznała, co znaczy czekać miesiącami na propozycję pracy. – Dziś wiem, że ważne jest, aby mimo słabszych momentów nie wątpić, nie tracić wiary i nie obwiniać siebie – mówi nam Katarzyna Glinka.
Tele tydzień: Pochodzi pani z domu o artystycznych tradycjach?
Katarzyna Glinka – Mama jest emerytowaną nauczycielką historii, była też dyrektorką szkoły, a tata pracował jako ekonomista. Oboje bez specjalnych artystycznych zainteresowań. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że w mojej głowie zrodził się pomysł, żeby być aktorką…
Pewnie z upodobaniem śpiewała pani u cioci na imieninach?
– (śmiech) Lubiłam to! A gdy tylko spotykałam się z moimi kuzynkami, przebierałyśmy się w co tylko znalazłyśmy, a potem występowałyśmy przed rodziną. To była gra zespołowa. Singielką zostałam w liceum, gdy zapisałam się do kółka aktorskiego przy domu kultury.
Sama? Bez namowy, na przykład babci?
– Sama. Babcia miała inne zadanie: szyła mi przepiękne stroje i na te moje występy, i na bale przebierańców. Na kółku aktorskim odkryłam, jak fajnie jest mówić ze sceny, wzruszać widzów, rozśmieszać. Wtedy też zaczęłam regularnie jeździć do wrocławskiego Teatru Polskiego, żeby oglądać aktorów.
Na studia pojechała pani do Łodzi. Trudno było się wyrwać z Dzierżoniowa? Nie zadziałał kompleks prowincji?
– Skoro się jest z takiego małego miasta, to już trzeba tam żyć? W ogóle nie myślałam w takich kategoriach! Uważałam, że trzeba po prostu wypełnić formularze, przygotować się i pojechać na egzamin. Miałam trochę dalej niż inni, ale nie czułam, że to mnie dyskredytuje.
Koleżanki nie mówiły: – Ona chce być aktorką? Chyba jej się w głowie przewróciło… ?
– Gdy za pierwszym razem nie dostałam się na studia do łódzkiej filmówki, ktoś rzeczywiście powiedział, że chyba zwariowałam, ale w ogóle mnie to nie dotknęło. A przez te trzy tygodnie pobytu w Łodzi w czasie egzaminów, zobaczyłam, jacy tam są fascynujący ludzie. Oszalałam na punkcie tej szkoły i po tym, jak się za pierwszym razem nie dostałam, poświęciłam rok, żeby się porządnie przygotować.
Nie miała pani wątpliwości, czy to był dobry wybór?
– Bałam się, czy sobie poradzę, czy to jest zawód, który pozwoli mi się utrzymać. Bardzo mnie wtedy wspierali rodzice. Mówili, żebym sobie nie zawracała głowy takimi dylematami. – Skończ te studia – powiedział tata – żebyś nie miała potem do siebie żalu, że je przerwałaś, że się przestraszyłaś. A jeśli się okaże, że nie możesz pracować w zawodzie, zrobisz sobie jakieś studia podyplomowe. To była cenna lekcja.
Bolesne było zderzenie z rzeczywistością tuż po dyplomie?
– Z dobrze zapełnioną teczką studenckich dokonań zrobiłam rundę po warszawskich teatrach, odbijając się od drzwi dyrektorów. Różowo nie było. Postanowiłam, że nie będę czekać w Warszawie na epizody, które może się pojawią, a może nie. Ruszyłam do Olsztyna, gdzie dostałam rolę Antygony. To było wyzwanie!
Zadziałały znajomości?
– Nigdy niczego nie zrobiłam po znajomości! Po prostu zadzwoniłam do dyrektora teatru, a on umówił mnie z reżyserem. Graliśmy tę sztukę przez rok. Niemniej, nadal zależało mi, żeby pracować w Warszawie – tu przecież jest najwięcej możliwości pracy i tutaj mieszkał mój obecny mąż, wtedy jeszcze chłopak. Tak się szczęśliwie złożyło, że Adam Hanuszkiewicz zaczynał pracę nad nowym przedstawieniem „Eros i drażnięta” i zaproponował mi główną rolę…
Mąż był uszczęśliwiony?
– (śmiech) Niewątpliwie. A potem trafiła mi się rólka w „Klanie”, co oznaczało, że zaczęłam mieć kontakt z kamerą.
Ten moment był przełomowy?
– Przełomowy był troszkę później, gdy dostałam angaż w dwóch teatrach, Polskim i Kwadracie, a poza tym rolę w „Kryminalnych”, która nie uszła uwadze Tadeusza Lampki i Ilony Łepkowskiej. Dzięki nim znalazłam się w „Barwach szczęścia” w roli Kasi Górki.
A mówi się, że w tym zawodzie smaczne kąski dostaje się tylko dzięki koneksjom…
– Zapewniam, że nigdy z nich nie korzystałam.
Zdarzały się pani psychiczne dołki z powodu braku pracy?
– Było takie pół roku, kiedy rzeczywiście nie miałam żadnych propozycji i myślałam, że trzeba będzie zająć się czymś innym. Ale wtedy z kolei zmobilizował mnie mój mąż. Powiedział: Jesteś dobrą aktorką, nie możesz się poddawać. Bardzo kocham scenę, bardzo lubię grać, więc w końcu zebrałam te swoje papiery i jeszcze raz zaczęłam pukać do kolejnych dyrektorskich drzwi. Tym razem już z lepszym skutkiem.
Jak pani zabijała czas, czekając na telefon?
– Uprawiałam fitness, nauczyłam się grać w tenisa, dużo czytałam. Także podróżowałam, bo nie jest prawdą, że trzeba mieć dużo kasy, żeby włóczyć się po świecie z plecakiem… Zresztą oboje z mężem zawsze finansowo dawaliśmy sobie jakoś radę.
- Dziś wiem, że ważne jest, żeby mimo słabszych momentów nie zwątpić i nie stracić wiary w siebie. I nie bać się, że kolejne drzwi znów okażą się zamknięte. Trzeba sobie powiedzieć – Po prostu nie znalazłam się jeszcze w tych miejscach, w których powinnam się znaleźć.
O pani rosnącej popularności zdecydował udział w programie „Gwiazdy tańczą na lodzie”. Po co pani były te piruety?
– Lubię ekstremalne wyzwania. Nie przerażają mnie skoki na bungee. Zaliczyłam też wszystkie rollercoastery świata, z Las Vegas włącznie. Uważam, że aktor powinien mieć za sobą różne doświadczenia, bo nigdy nie wiadomo, co kiedy się przyda w tym zawodzie.
- A poza tym nie sądzę, żeby takie programy w jakikolwiek sposób uwłaczały aktorowi. Oczywiście, gdyby wtedy na moim biurku leżało pięć scenariuszy do wyboru, pewnie nie znalazłabym czasu na program rozrywkowy...
Podobnie jak wtedy, gdy zdecydowała się pani na „Taniec z gwiazdami”?
– Nie. Wtedy grałam już w teatrze, w dwóch serialach, przy czym jeden z nich kręcony był we Wrocławiu.
Ostatnio na planie, gdzie pani gra, bywało lodowato...
– A ja jestem straszliwym zmarźluchem! Faktycznie, niedawno na planie „Od pełni do pełni” zagrałam z Andrzejem Nejmanem dużą scenę w lodowatej wodzie! Ja tonęłam, ale jeszcze przed utonięciem w tej wodzie musieliśmy się całować… Krzyczałam, darłam się, bo zimno było przeraźliwie, myślałam, że to już koniec mojego życia. Ale adrenalina była taka, że jednak przeżyłam i nawet nie dostałam kataru.
Mąż dobrze znosi coraz większą pani popularność?
– Jesteśmy ze sobą już dziesięć lat. W tym czasie moja sytuacja rzeczywiście bardzo się zmieniła. Jednak nie na tyle szybko, żebyśmy się oboje nie przyzwyczaili do mojego „rollercoastera”.
Jakie zadanie stoi teraz przed panią? Jutro? Za tydzień?
– Chciałabym zorganizować nam wakacje. Dużo pracuję, ale nie zapominam, że w życiu trzeba znaleźć także czas na przyjemności. A podróże to moja pasja, z której nigdy nie chciałabym zrezygnować.
Gdzie się pani wybiera w tym roku?
– Może Wenezuela, może Trynidad i Tobago, może Kuba? Pewnie nie wystarczy nam czasu, ale bardzo chciałabym płynąć statkiem od wyspy do wyspy.
Rozmawiała Bożena Chodyniecka
Tele tydzień 19/2011