Reklama

Serena Williams: Trudno nie słyszeć całego tego jadu i złości

Spojrzałam na trybuny i zobaczyłam morze głów, należących do bogatych ludzi, w większości białych i w większości starszych, którzy stali i głośno buczeli, jakby uczestniczyli w jakiejś eleganckiej formie linczu. Nie chciałabym używać takiego jątrzącego języka, by opisać tę scenę, ale to naprawdę tak wyglądało dla kogoś, kto oglądał to z poziomu kortu - tak opisuje mecz w Palm Springs w 2001 roku Serena Williams.

Początki gry w tenisa  

Moje pierwsze wspomnienie związane z tenisem? Wszyscy o to pytają, ale obawiam się, że nie potrafię sobie przypomnieć jednego, konkretnego zdarzenia. Pamiętam tylko, że grałam od zawsze, tak jakby tenis przez cały czas był obok mnie. To jak zebrania w Sali Królestwa, jak oddychanie.

Widziałam kiedyś fotografię Venus, wożącej mnie w wózku po korcie tenisowym, ale nie pamiętam tego momentu. Oglądałam swoje zdjęcia z rakietą, zrobione mniej więcej w czasie, gdy stawiałam pierwsze kroki. Tych chwil również sobie nie przypominam. Oczywiście słyszałam również wszystkie historie na swój temat - te, które jakoś dostały się do kanonu "miejskich mitów" tenisa, i te, o których wciąż mówi się w mojej rodzinie. Część z nich jest nawet prawdziwa!

Reklama

Oto jedno z najlepiej zachowanych wspomnień: miałam trzy lata i moi rodzice wzięli nas w sobotnie, a może niedzielne popołudnie na publiczne korty, znajdujące się w parku w kalifornijskim Lynwood, niedaleko miejsca, gdzie mieszkaliśmy. To była wycieczka dla całej rodziny - rodzice zabrali nas wszystkie, mnie, moją starszą siostrę Venus i pozostałe starsze siostry - Lyndreę, Ishę i Yetunde. One grały już od pewnego czasu, podczas gdy ja dopiero uczyłam się chodzić. Pewnego dnia mój tato ogłosił, że ja też jestem już gotowa. Włożył mi w rękę standardową rakietę normalnych rozmiarów i ustawił mnie kilka kroków od siatki. Potem przeszedł na drugą stronę kortu i zaczął delikatnie rzucać mi piłki, aż zdołałam odbić kilka z nich z powrotem przez siatkę. "Patrz tylko na piłkę, Sereno - powtarzał cierpliwie swoim miękkim akcentem z Luizjany, który do dzisiaj słyszę w snach. - I dobrze machnij".    

O skandalu podczas meczu w Palm Springs w 2001 roku  

Weszłam na kort parę minut przed Kim, a kibice od razu zaczęli buczeć. Natychmiast stało się jasne, że będzie głośno, złośliwie i agresywnie. Tłum był nieźle wkurzony! Podczas turnieju w Indian Wells zawodniczki przed rozgrzewką poprzedzającą finałowy mecz otrzymują po bukiecie. Niedorzeczność tej sytuacji uderzyła mnie w chwili, gdy wkraczałam na kort z przepięknym, kolorowym pękiem kwiatów, a wszyscy wokoło buczeli. Poczułam się jak na obrazku z serii "Znajdź element, który nie pasuje do reszty". Coś tu nie grało.

Najbardziej dotknęło mnie to, że nie były to oderwane, rozproszone głosy z jednego sektora. Brzmiało to, jakby cała widownia zdecydowała się zabuczeć razem, w jednej chwili. Dezaprobata spadała na mnie ciężkimi, bolesnymi kroplami. Nie wiedziałam, co zrobić - nic podobnego nigdy mi się nie zdarzyło. Zaskoczyło mnie to tym bardziej, że tenisowi kibice zazwyczaj mają doskonałe maniery. Traktują zawodników z szacunkiem i podczas gry siedzą cicho.

Do tego publiczność z Palm Springs składała się raczej z zamożnych i dobrze wychowanych ludzi. Spojrzałam na trybuny i zobaczyłam morze głów, należących do bogatych ludzi, w większości białych i w większości starszych, którzy stali i głośno buczeli, jakby uczestniczyli w jakiejś eleganckiej formie linczu. Nie chciałabym używać takiego jątrzącego języka, by opisać tę scenę, ale to naprawdę tak wyglądało dla kogoś, kto oglądał to z poziomu kortu. Odniosłam wrażenie, jakby po zakończeniu meczu ci ludzie chcieli przyjść po mnie do szatni. Z początku myślałam zresztą, że chodzi o coś innego, że na ekranach wyświetlających wyniki pokazano jakąś informację, która rozjuszyła publiczność... Coś, co wyjaśniałoby te szyderstwa. 

Potem jednak zdałam sobie sprawę z tego, że przeznaczone są dla mnie. W tej chwili Kim również weszła na kort, niosąc własny bukiet, i dostała huczne brawa, zanim wszyscy z powrotem zwrócili uwagę na mnie. Nie dało się nie zauważyć, że te nieprzyjemności przeznaczone były dla mnie. Usłyszałam kilka razy słowo "czarnuch" i już wiedziałam, kogo mają na myśli. Nie wierzyłam własnym uszom. Nie jest to słowo, które można usłyszeć w kulturalnym społeczeństwie. Wtedy właśnie zdałam sobie sprawę, że na tym korcie jestem otoczona bardzo niekulturalną częścią tego społeczeństwa. Nie łączyłam tego jeszcze z kontuzją Venus, ale stało się jasne, że to ja jestem celem.

Wówczas, jakby dla wzmocnienia efektu, tłum wstał i wiwatował na cześć Kim właśnie rozpoczynającej rozgrzewkę. Widownia reagowała tak na wszystko, co robiła moja rywalka. Cokolwiek ja zrobiłam, słyszałam buczenie. Strasznie to było dziwaczne i okrutne. Grałam już przedtem w meczach, podczas których widownia okazywała mi niechęć, za to z jakiegoś powodu gorąco dopingowała moją rywalkę, jednak to, co działo się teraz w Indian Wells, wydało mi się zupełnie nowe. Nie wiedziałam, co mam począć. Spróbowałam nie słuchać tych okrzyków i przygotować się do meczu, ale trudno zignorować czternaście tysięcy wrzeszczących ludzi - zwłaszcza że darli się na mnie!

Trudno nie słyszeć całego tego jadu i złości. A potem działo się jeszcze gorzej. Kibice uspokoili się podczas prezentacji Kim - zgotowali jej owację na stojąco. Potem zaprezentowano mnie i buczenie pojawiło się znów, coraz głośniejsze. Chciało mi się płakać, ale postanowiłam sobie: nie dam tym ludziom satysfakcji, że potrafili zranić mnie do żywego! Tuż przed rozpoczęciem gry na stadionie pojawili się mój tato i Venus. Schodzili przejściem między trybunami do loży zawodników z boku kortu, a widzowie obracali się ku nim, wskazywali ich palcem i buczeli. Okropnie długo szli po tych schodach w Indian Wells. Obawiałam się, że nigdy nie dojdą do swoich miejsc, przygnieceni tym buczeniem.

W jednostajnym chórze wciąż można było tu i ówdzie usłyszeć krzyki "Czarnuch!". Usłyszałam nawet, jak ktoś z wściekłością każe nam wracać do Compton. Niewiarygodne! Dopiero wtedy ostatecznie doszło do mnie, że wszystko to związane jest z nierozegranym półfinałem i wycofaniem się Venus z turnieju. Powinnam skojarzyć fakty wcześniej, to przecież tak oczywiste, ale bardzo się zdenerwowałam. Pamiętajcie, że byłam wtedy jeszcze dzieciakiem. Jak mogłam się zorientować? Teraz jednak zrozumiałam, że ci ludzie są wściekli na Venus oraz tatę i uważają, że ja również jestem w to zamieszana. Chyba zdawałam sobie z tego sprawę, ale trzeba było dopiero widoku mojego ojca i siostry idących w deszczu wyzwisk, żeby wszystkie fragmenty układanki wskoczyły na swoje miejsce. (...)

Tłum przeszkadzał mi się skoncentrować, ale Kim również nie mogła się skupić. Włożyła w ten mecz olbrzymi wysiłek i okazała sportowego ducha w skrajnie niekorzystnych warunkach. Mimo hałasującej publiczności rozpoczęła spotkanie od wspaniałej gry. Stawiłam jej jednak opór i utrzymałam swój serwis, a potem przełamałam ją ponownie i uzyskałam przewagę 4-3. Przez chwilę myślałam, że paskudne zachowanie widzów mam już za sobą, ale potknęłam się w swoim gemie serwisowym - i znów z trybun posypały się szyderstwa i gwizdy, które zaczęły mieszać mi w głowie. Oddałam tego gema, a Kim wyrównała na 4-4.

Żadna z nas nie grała szczególnie dobrze. Procent udanych pierwszych serwisów w moim wykonaniu był żałośnie niski, popełniałam również masę niewymuszonych błędów. Wciąż wybijałam piłkę na aut - daleko, nie zbliżając się nawet do żadnej z linii! Zdobyłam większość punktów po niewymuszonych błędach Kim, co świadczyło o tym, że jej też nie było łatwo. Obie grałyśmy po prostu kiepsko. Kim nie pozwoliła się przełamać, a ja - tak, dlatego wygrała pierwszego seta.

W jego ostatnim punkcie poszłam do siatki, myśląc, że może uda mi się ruszyć rywalkę z miejsca, w którym grało jej się najlepiej. Do tej chwili chodziłam do siatki zaledwie kilka razy, więc myślałam, że mogłabym w ten sposób uzyskać przewagę i przejąć kontrolę nad grą. W pierwszej chwili wyglądało na to, że mi się udało, kiedy przechwyciłam return Kim w powietrzu. Byłam we właściwym miejscu - i co zrobiłam najlepszego? Posłałam piłkę prosto w siatkę, dając widowni nowy powód do wiwatów. Pomyślałam: "Rany, ja to nie mam szczęścia!".

Próbowałam wyobrazić sobie, dokąd zmierza ten mecz - i nie byłam w stanie. Grałam kompletnie nieuważnie. W drugim secie na początku w brzydkim stylu wygrywałyśmy obie swoje serwisowe gemy. W jednym z nich miałam już przewagę 40-0, po czym oddałam rywalce kilka punktów, zanim doprowadziłam gema do zwycięskiego końca. Czułam się kompletnie pozbawiona sił, pokonana i wycieńczona emocjonalnie. Zdradzał to sposób, w jaki się poruszałam, niepewny krok, jakim wracałam po każdym punkcie na linię końcową. Chyba nie miałam już siły walczyć. Buczenie tłumu działało na mnie wyczerpująco. (...)

Nigdy nie widziałam takiego okropnego zachowania - i nigdy nie było ono skierowane przeciwko mnie! Miałam ochotę wspiąć się na trybuny i walczyć wręcz z tymi ludźmi, ale na tym etapie meczu, kiedy byłam tak blisko wygranej w drugim secie, powiedziałam sobie, że nie pozwolę, by ich złość przeszkodziła mi osiągnąć cel. Tego postanowienia pomógł mi dotrzymać ów samotny głos, dochodzący z trybun: "Naprzód, Sereno! Uda ci się!". Usłyszałam go i pomyślałam: "Okej, Sereno. Trzymaj się. Obroń swój serwis i masz remis w setach. Wytrzymaj, a przewaga będzie po twojej stronie siatki".

Miałam tego jednego kibica po swojej stronie - i to mi wystarczyło, więc pozbierałam się i zrobiłam to, o co mi chodziło. W trzecim secie znowu zaczęła się huśtawka. W pierwszym gemie przy serwisie rywalki miałam na dobry początek przewagę 40-0, ale Kim wytrzymała mój atak i wygrała tego gema. Zaczęłam popełniać jeden niewymuszony błąd za drugim, a po każdym z nich Kim grała z nieco większą pewnością... dopóki wahadło nie przesunęło się z powrotem w moim kierunku. Wykorzystałam jedną z jej pomyłek i rozpoczęłam triumfalny marsz po zwycięstwo.

Wygrałam pięć gemów z rzędu, zdobywając w trzecim secie po dwóch przełamaniach decydującą przewagę 5-1. "To ich wreszcie uciszy!" - pomyślałam. Zatriumfowałam w tym pojedynku wynikiem 4-6, 6-4, 6-2. Nie wiem, jak tego dokonałam. W tym momencie liczyło się najbardziej to, że mecz się wreszcie skończył. Nie chodziło o wygraną, ale o to, żeby wytrzymać do końca. Pamiętam, że równocześnie współczułam Kim Clijsters, wspaniałej zawodniczce, bo jej również przeszkadzał hałas tłumu. Żadna z nas nie zasługiwała na podobną erupcję nienawiści, w efekcie której żadna z nas nie grała tego dnia najlepiej. Obie miałyśmy za sobą ciężki turniej - szkoda, że o mistrzostwie zdecydowała rywalizacja tak zdekoncentrowanych tenisistek.

Pod koniec meczu sporo ludzi na trybunach było po mojej stronie. Wciąż rozlegały się buczenia, ale tym razem brzmiały one niemal tak, jak podczas innej sportowej imprezy. Gdy w trzecim secie przełamałam serwis Kim po raz drugi, moja wygrana wyglądała już na pewną i tłum złagodniał. Myślałam wtedy, że kibice zawstydzili się swojego wcześniejszego zachowania wobec mnie i mojej rodziny, że to wyjaśnia zmianę nastroju na stadionie. Niedużą, ale zawsze zmianę.

Podczas pomeczowego wywiadu, udzielanego na korcie, podziękowałam mojemu tacie i Venus, a także tym osobom, które dopingowały mnie w trakcie gry. "Mam również coś do powiedzenia tym, którzy tego nie robili - oświadczyłam. - I tak was kocham!". Ściskało mnie w gardle i usiłowałam się uśmiechnąć. Nie chciałam zamilknąć w pół słowa, więc postarałam się mówić krótko i zwięźle. Uniosłam wysoko głowę, powiedziałam to, co miałam do powiedzenia, pomachałam tłumowi dłonią i zniknęłam w przejściu prowadzącym do szatni.

Fragmenty pochodzą z książki "Serena Williams. Moje życie" wydawnictwo Bukowy Las, która ukazała się 6 listopada.


materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy