Slow love, czyli zdążysz się zakochać

Jedni czekają na nią całe życie, do innych puka co roku. Szukamy jej na ekspresowych randkach, sprawdzamy jej trwałość, mieszkając ze sobą na próbę. Ile czasu potrzebuje miłość?

Istotą podejścia slow do miłości nie jest powolność, lecz szukanie własnego rytmu i brak deadlinów. Bariery i terminy istnieją tylko w naszych głowach.
Istotą podejścia slow do miłości nie jest powolność, lecz szukanie własnego rytmu i brak deadlinów. Bariery i terminy istnieją tylko w naszych głowach.123RF/PICSEL

Czy pośpiech szkodzi miłości? Skądże. Naukowcy twierdzą, że zakochujemy się z prędkością 400 km na godzinę. Dr Paweł Madej ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach tłumaczy, że w takim tempie bodźce (odbierane dzięki zmysłom) docierają do mózgu i powodują wydzielanie fenyloetyloaminy, neuroprzekaźnika nazywanego narkotykiem zakochania. Nie pomylimy się więc, mówiąc, że miłość jest pospieszna z natury. Na to liczą organizatorzy tzw. speed dating.

Szybkie randki rzeczywiście odwołują się do potwierdzonego naukowo mechanizmu: większość z nas potrafi błyskawicznie zdecydować, czy ma ochotę kontynuować świeżo zawartą znajomość. Mistrzyniami szybkich, instynktownych osądów wydają się kobiety - wystarczy nam 30 sekund, aby odpowiedzieć "jestem na tak" (lub na nie). Z drugiej strony mężczyźni częściej zakochują się od pierwszego wejrzenia.

Tak czy inaczej umiejętność szybkiej oceny sytuacji tkwi w naturze człowieka. Gdyby jeszcze była trafna. Gdybyśmy nie ulegali uprzedzeniom (łysy, brr...), efektowi aureoli (ach, piękny!), fałszywym założeniom (najważniejsze są wspólne zainteresowania), to można by polecić szybkie randki jako najskuteczniejszy sposób w poszukiwaniach miłości. Zresztą prof. Jens B. Asendorpf z Uniwersytetu Humboldtów tak robi. Ten badacz speed datingu twierdzi, że może zagwarantować znalezienie odpowiedniego partnera, jeśli spędzimy... 75 godzin na szybkich randkach. Może więc miłość potrzebuje jednak więcej czasu?

Czekając na zaiskrzenie

W historii przerabialiśmy już wszystko: wieloletnie narzeczeństwa bez seksu i wieloletni seks bez zaręczyn, ślub z mężczyzną poznanym przed ołtarzem i małżeństwa z miłości. Pod różnymi szerokościami geograficznymi ludzie i dziś testują wszystkie z wymienionych możliwości. A każda jakoś działa. Choć trudno w to uwierzyć, poziom satysfakcji z małżeństw aranżowanych przez rodziców (Indie) nie różni się istotnie od tego, jaki deklarują ludzie, którzy zawarli ślub dobrowolnie z miłości (pokazują to wielokulturowe badania przeprowadzone przez psychologów J.E. Myers, J. Madathil, L.R. Tingle w 2005 r.). Po prostu zależnie od rodzaju związku ludzie napotykają charakterystyczne dla niego problemy.

W małżeństwach aranżowanych pary poszukują sposobów na zgranie się. W naszej kulturze problemem jest znalezienie odpowiedniego partnera i podtrzymanie uczucia miłości. Nieustannie czekamy na zaiskrzenie. Powstaje imponująca liczba badań, w których naukowcy poszukują sposobów na obudzenie miłości, pojawienie się owego upragnionego gejzeru fenyloetyloaminy, który przyniesie bicie serca i motyle w brzuchu. Najlepiej ekspresowo.

Jednym z najpopularniejszych w ostatnim czasie badań był eksperyment dr. Arthura Arona z Uniwersytetu Stanowego w Nowym Jorku. Jego założenia wydawały się proste: zadajcie sobie nawzajem 36 pytań, a potem przez cztery minuty patrzcie partnerowi w oczy. Brzmi jak porada z portalu dla gimnazjalistek, ale para, która brała w nim udział (w laboratorium Arona), jest dziś małżeństwem. Psycholog był gościem honorowym na jej ślubie.

3 godziny i 4 minuty, czyli jak obudzić bliskość

Pytania, jakie proponuje Arthur Aron, przypominają towarzyski kwiz: gdybyś mógł zaprosić na obiad dowolną osobę, kogo byś wybrał? Czym jest dla ciebie doskonały dzień? Kiedy ostatni raz śpiewałeś w samotności? A kiedy dla kogoś?

- W tym nie ma wielkiej tajemnicy. Pytania służą nawiązaniu rozmowy, ale takiej, podczas której stopniowo się odsłaniamy, przyspieszając pojawienie się uczucia bliskości - komentuje swoją metodę psycholog. Ostatnie dotyczą już spraw poważnych: gdybyś dziś w nocy miał umrzeć, a wcześniej już nie mógł zamienić słowa z nikim, jakich niewypowiedzianych słów najbardziej byś żałował? Komu ich nie powiedziałeś? Coraz trudniej na nie odpowiadać, pojawiają się emocje, skrępowanie, zdenerwowanie. I o to chodzi, uważa Arthur Aron.

Więź nie powstaje tylko z miłych emocji. Patrzenie w oczy przez cztery minuty też nie jest łatwe - a jednak łączy: powoduje wzrost zaufania, budzi intymność i rodzaj ciepłego porozumienia. Wbrew początkowemu wrażeniu metoda Arona nie jest szybką randką. Trwa od półtorej do ponad trzech godzin. Ludzie wychodzą z laboratorium wyczerpani emocjonalnie, ale zaintrygowani, często wzruszeni, zdumieni własną otwartością. Niektórzy porównują to doświadczenie z rozmową z nieznajomym w pociągu - czasem pamiętamy ją przez długie lata i żałujemy, że wysiadł, nie zostawiając numeru telefonu.

Innym kwestionariusz Arona przypomina młodzieńcze przyjaźnie: noce przegadane przy obozowym ognisku, niekończące się dyskusje przy zakazanej butelce wina, w których żarty mieszały się z ważnymi wyznaniami.

Slow date, czyli zróbmy to razem

Drogą wyznaczoną przez dr. Arona idą organizatorzy slow dating (powolnych randek). W Warszawie działa ośrodek Miejsce Spotkań, który organizuje historyczne randkowe spacery po zaułkach miasta. Kameralna wycieczka (3-4 dobranych wiekowo przez organizatorów par) trwa półtorej godziny i kończy się kawą lub drinkiem w pubie. Zaiskrzy albo nie. Ale siłą slow dating nie jest aranżowanie przypadku jak przy szybkich randkach, lecz wspólne przeżycie.

- Robienie razem ciekawych rzeczy pobudza uczucie - mówi prof. Bogdan Wojciszke, psycholog z Uniwersytetu SWPS. Często radzi parom (także tym długoletnim), by zapisały się na kurs tańca. Nie chodzi tu o pogłębianie wspólnych zainteresowań, jak często sądzimy. Kluczowe jest działanie we dwoje. To zbliża.

Joanna Glogaza, autorka książki "Slow life. Zwolnij i zacznij żyć" (trafiła właśnie na księgarskie półki), opowiada w niej o Tymce, którą poznała na swoim blogu. Tymka zorganizowała sobie slow date sama. - Kiedy została właścicielką działki pod miastem, odkryła, że cała okolica jest bardzo zaśmiecona. Wywiesiła na drzewie kartkę, że tego a tego dnia planuje posprzątać okolicę i raźniej jej będzie w ekipie - opowiada Glogaza. - O takich rezultatach nawet nie marzyła: zebrało się osiem osób, w tym pięciu mężczyzn z własnymi taczkami, workami na śmieci i rękawicami. Nie dość, że posprzątali las (rozpoczynając piękną tradycję sprzątania co roku przed letnim sezonem), to jeszcze Tymka poznała tam przyszłego męża. Są razem od trzech lat.

Glogaza uważa, że istotą podejścia slow do miłości nie jest powolność, lecz szukanie własnego rytmu i brak deadlinów. - Bariery i terminy istnieją tylko w naszych głowach - mówi. - Wymyślamy ich mnóstwo. Dla jednych to jest wiek: jeśli do trzydziestki nikogo nie poznam, to koniec z randkami. Dla innych daty wymyślone pod presją oczekiwań rodziny lub porównywania się z koleżankami, które powodują, że zaczynamy się spieszyć, bo chcemy się wykazać, udowodnić, że i my kogoś mamy, że i nas ktoś zechciał. Ja mówię: daj spokój, zatrzymaj się, pomyśl, rozejrzyj. Zdążysz.

Jednak i ona poleca nam pewną zasadę opartą na limicie czasowym. - Wiele razy dziękowałam sobie za jej stanowcze przestrzeganie - mówi. To reguła 48 godzin. Tyle powinnaś odczekać, jeśli kusi cię, by napisać lub zadzwonić do byłego narzeczonego. - Jeśli po tym czasie wciąż będziesz uważała, że musisz wysłać wiadomość, zrobisz to - radzi. I dodaje: - Wiem z doświadczenia, że zwykle to desperackie pragnienie mija. Czasem nie wierzymy, że na świecie jest mnóstwo osób, które mogłyby nas pokochać, i chcemy wrócić do przeszłości.

Miesiąc szeptów, czyli możesz zakochać się w każdym

Najprawdopodobniej w przypadku każdego z nas istnieje spora pula osób, z którymi możemy stworzyć udany związek. Z kurczowym trzymaniem się mitu o połówkach jabłka postanowił zerwać Robert Epstein, wykładowca Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego. O ile w eksperymencie dr. Arona zakochanie się jest właściwie produktem ubocznym - psychologowi chodziło raczej o wywołanie poczucia bliskości - o tyle Epsteinowi szło o miłość. Jego teza brzmiała: możesz zakochać się w każdym. Zupełnie losowo połączył studentów w pary. I co robili? Oczywiście najpierw patrzyli sobie w oczy. Po dwóch minutach poziom sympatii w parach wzrósł średnio o 11 proc., a poczucie bliskości o 45. Eksperyment trwał około miesiąca, badani trzymali się także za ręce, mówili do siebie szeptem, obejmowali się i naśladowali nawzajem swoją mowę ciała. Po miesiącu takich "ćwiczeń" 90 proc. zaaranżowanych przez Epsteina par znalazło się, jak mówi naukowiec, "na prostej drodze do miłości".

Co ciekawe, to nieco niepoważne "udawanie zakochanych" ma dobre noty u psychologów, ponieważ - jak twierdzą - nasz umysł jest tak skonstruowany, że kiedy wkładamy wysiłek, by być miłym i uważnym wobec drugiego człowieka, wzrasta nasza sympatia do niego i uczucie przywiązania.

- Gdyby dwoje przypadkowych ludzi, kobieta i mężczyzna, znalazło się na bezludnej wyspie i zaczęło zachowywać w taki sposób, jak zaleca Epstein, to jest niemal pewne, że by się w sobie zakochali - przypuszcza prof. Bogdan Wojciszke. - Normalnie, gdy rozprasza nas obecność innych, czasem bardzo atrakcyjnych kobiet czy mężczyzn, szansa, że zakochamy się w świadomie wybranej osobie, spada o połowę. Jednak wciąż jest wysoka. Być może na tym polega sekret szczęścia w małżeństwach aranżowanych?

Codzienne zaglądanie w oczy partnera, przytulanie go i szeptanie mu do ucha stają się prawdopodobnie u wielu impulsem do przemian biochemicznych w mózgu. Badacze obliczają, że wystarczają dwa, trzy tygodnie.

- Punktem wyjścia w miłości jest najczęściej nagły przypływ erotycznego zainteresowania czyjąś osobą - twierdzi prof. Wojciszke. Nie jest nim zgodność cech osobowości, zainteresowań ani dopasowanie do naszych oczekiwań. Analizy wyborów dokonywanych przez kobiety podczas sesji speed dating wykazały, że stawiamy krzyżyk przy nazwiskach mężczyzn, którzy niekoniecznie pasują do naszych "ulubionych typów osobowości". Z kolei przegląd udanych pierwszych randek w ciemno ujawnił, że w oko wpadali sobie ludzie, którzy rozmawiali o ulubionych dodatkach do pizzy i wymarzonych podróżach, a nie o ukochanych książkach i swoich osiągnięciach naukowych. Lekkie "zagajenia" rozluźniają atmosferę, pozwalają łatwo znaleźć podobieństwa i budzą więcej miłych skojarzeń.

- Spędzaj czas z ludźmi, którzy sprawiają, że masz ochotę tańczyć z radości - podpowiada Joanna Glogaza. To lepsze niż testy doboru partnerskiego.

Życie w poczekalni, czyli na co mamy czas

Najczęstszym błędem, jaki popełniamy w związku, jest "życie w poczekalni". Od jednego ważnego wydarzenia do drugiego. Od zaręczyn do ślubu, od rocznicy do chrzcin, od urodzin do świąt.

- Mamy ogromne oczekiwania wobec tych dni, co najczęściej kończy się rozczarowaniem. Zapominamy, że najważniejsze są zwykłe wtorki, to ich jest najwięcej w naszym życiu - przypomina Joanna Glogaza. - Świąteczny poranek nie pomoże nam znaleźć szczęścia w małżeństwie, ważne są codzienne kolacje. To od nich zależy jakość naszego życia. W pewnym sensie w stałym związku powinniśmy robić to samo, co przed nim. Nie żałować czasu na małą speed date z partnerem w ciągu dnia: pięć minut w kafejce na mieście, gdzie opowiecie sobie żart, zamiast uzgadniać, kto dziś kupi ziemniaki. I na slow date - rowerową wycieczkę za miasto lub wyprawę do zakazanej dzielnicy.

Joanna Glogaza opowiada: - U mnie w kuchni stoi wielki słój, a w nim karteczki z pytaniami typu: co ostatnio robiłeś po raz pierwszy? Jak wyglądałby twój idealny dzień? Co uważasz za swój sekretny talent? Losuję je od czasu do czasu, gdy sytuacja robi się nerwowa, jest nudno albo po prostu, żeby lepiej poznać kogoś, o kim myślę, że już go dobrze znam. Tak dowiedziałam się, że mój chłopak w dzieciństwie bał się pudli. Warto wziąć z niej przykład i sięgać do koszyka zamiast włączać telewizor. W razie czego zawsze możesz poprosić o inny zestaw pytań.

Naukowcy zbadali, że najtrwalsze związki tworzą ludzie o podobnych systemach wartości. Nie one jednak sprawiają, że miłość trwa. Na co dzień potrzebujemy "treningów Epsteina" (patrzenia w oczy i trzymania się za ręce), czułości i seksu, umiejętności cieszenia się relacją, smakowania jej. Tym bardziej że stan zakochania ma swój czas. Jak przypomina dr Paweł Madej, trwa średnio dwa-trzy lata. Potem poziom dominujących hormonów (między innymi fenyloetyloaminy) opada. Jeżeli do tego czasu związek nie wytworzył innych pozytywnych relacji, na przykład intymnych, przyjacielskich, seksualnych, najprawdopodobniej się rozpadnie. Oczywiście zawsze możemy spróbować od nowa.

Psychologowie obliczyli, że kochamy cztery razy w życiu. Jeszcze po czterdziestce miłość znajduje jedna trzecia z nas. Kochać seryjnie lub zbudować długi trwały związek? Wybór należy do nas. Mamy czas.

Magdalena Jankowska

PANI 9/2016

Adelaide - w poszukiwaniu lataStyl.pl
PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas