Reklama

W przeklętym raju

Wywieźli nas z miejscowości Zastawie do punktu Równe, a później do Wołogdy. A w 1941 jeszcze dalej... Omsk, Jekatierinowka. Gdy wyjeżdżaliśmy, miałam pół roku. Na wygnaniu spędziłam sześć lat i osiem miesięcy - opowiada siostra Benedykta.

13 zakonnic walczy o realizację tego marzenia. Możesz im pomóc!

Sprany gryps

Siostra Benedykta z klasztoru w Staniątkach urodziła się w Zastawiu na Wołyniu jako Wanda Nogaj. Mieszkało tam około dziesięciu rodzin ukraińskich, pozostali to polscy osadnicy. Żołnierze, którzy walczyli u boku Piłsudskiego w 1920 roku, otrzymali tę ziemię w uznaniu zasług.

Reklama

Jej rodzice pochodzili z południowo-wschodniej Polski (okolice Ćmielowa). Na przyznanym kawałku ziemi zbudowali duży dom, a jedno z pomieszczeń przeznaczyli na świetlicę wojskową. Z przekazów rodzinnych siostra Benedykta wie, że w domu była broń, odbywały się szkolenia wojskowe.

17 września 1939 roku NKWD zaczęła się interesować się miejscowością. Ojciec Wandy próbował wyjechać do rodzinnego Wyszmontowa, ale granica była już zamknięta.

- NKWD-ziści wypytywali mamę, gdzie jest ojciec, gdzie jest broń. Ale broń wojsko wywiozło w nocy. To nas w pewnym sensie uratowało. Nie rozstrzelano nas - opowiada siostra Benedykta. Podejrzewa, że dom był pod obserwacją, bo gdy tylko ojciec wrócił, natychmiast został aresztowany i wywieziony do więzienia w Dubunowie.

- Miałam 2,5 miesiąca. Ojciec podszedł do kołyski, wziął mnie na ręce i wycałował, bo wiedział, że już nie wróci i tak się stało. Po kilku dniach mama poszła pieszo do Dubunowa dowiedzieć się, co z ojcem i zanieść mu świeżą bieliznę. Nie pozwolili im się zobaczyć, wymieniono jedynie bieliznę. Po powrocie do domu zaczęła od razu prać. Pospieszyła się. W mankiecie koszuli zaszyty był gryps. Ale nic się już nie dało odczytać. Wszystko się sprało. Postanowiła następnym razem być ostrożniejsza.

Ale następnego razu nie było. Podczas kolejnej wizyty dowiedziała się, że część więźniów rozstrzelano, inni zostali wywiezieni. Nigdy nie poznała losów męża.

Wywózka

Marianna nawet nie poczuła, kiedy dziecko wysunęło się z poduszki i wpadło w śnieg. Jakiś Rosjanin krzyczał: "Grażdanka, wy potieriali riebionka", ale ona tylko się wystraszyła. Wiele kobiet gwałcono. Kiedy podjechał bliżej, zaczęła krzyczeć wniebogłosy.

- Ale on przywiózł znalezione dziecko. Był życzliwy, podwiózł nas do stacji. Byłam cała sina, nie dawałam znaku życia. Kobiety mówiły: "Nic z niej nie będzie". Ale nacierali mnie śniegiem i jakoś doszłam do siebie.

Kilka godzin wcześniej Mariannę i jej dzieci obudziło łomotanie w drzwi. Była noc z 9 na 10 lutego 1940 roku. Przeszukanie, poszturchiwania. Rozkaz: "Zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy!"

-  Mama płakała. Miała sześcioro dzieci (ja - 6 miesięcy, siostra - 4 latka, bliźniaki Mietek i Władek po 16 lat, Józek - 8 lat, Kazik - 12 lat), męża zabrano. Jeden z NKWD-zistów powiedział, że ojciec już będzie na nas czekał w punkcie zbiorczym. To nie była prawda. Inny, uczciwszy, doradził, byśmy zabili kury, które się przydadzą, bo czeka nas daleka droga. Ale później nam je zabrali i wyrzucili. Zabraliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Mnie wyjęli z kołyski jako ostatnią - opowiada siostra Benedykta.

Marianna założyła małej Wandzie pieluchę, zawinęła ją w poduszkę i pled. Ruszyła pieszo, niosąc dziecko. W drodze maleńka Wandzia po raz pierwszy otarła się o śmierć.

Tej nocy 140 tys. osób (głównie Polaków, ale również Ukraińców i Białorusinów) brnęło przez śniegi i marzło na stacjach kolejowych. Była to pierwsza z serii czterech deportacji, w czasie których wywieziono w głąb Rosji około miliona Polaków. O tamtym dniu siostra Benedykta rozmawiała z siostrą dopiero w latach '80. Wcześniej się bały.

W pociągu

- Mój brat naliczył 55 bydlęcych wagonów z małymi zakratowanymi okienkami. Do każdego wpuszczano mniej więcej po 50 osób. Otwór wywiercony w podłodze osłonięty kotarą służył za toaletę dla wszystkich. Na małym piecyku można było coś ugotować. Przez szpary wpadał śnieg. Niektórzy popełniali morderstwa, bo nie wytrzymywali. Słabsi umierali. Raz na dzień otwierano wagon. Dostawaliśmy wrzątek i zupę z kapusty lub ryby, czasami drewno do palenia. Wyczytywano nazwiska. Zmarłych po prostu wyrzucano z wagonów. W lasach już czekały wilki. I pociąg jechał dalej. Nie było żadnych pochówków.

Zmarłemu nie dawaj ubrania

Rodzina Nogajów najpierw trafiła do specposiołka Motyri w okolicach Wołogdy. Rygor w tego typu obozach był mniejszy niż w łagrach, ale ciężkie warunki powodowały dużą śmiertelność.

- Baraki były w opłakanym stanie, pleniło się robactwo. Bracia bliźniacy musieli iść do pracy przy wyrębie lasu. Trzynastoletni Kazik też. Jedynie mały Józek został zapisany do szkoły. Dobrze się uczył, śpiewał rosyjskie piosenki. Rosjanom bardzo się podobał. Jeden kolejarz chciał go kupić od mamy. Nie zgodziła się.

Dla jednego z braci siostry Benedykty był to ostatni przystanek tułaczki.

- Tego dnia Władek wrócił z pracy przy wyrębie lasu. Było 40 stopni mrozu. Nie chciał jeść, poprosił tylko mamę, by pomogła mu zdjąć spodnie. Razem z kalesonami zeszła skóra nóg. Sąsiadki Rosjanki doradziły mamie, żeby go wsadziła do śniegu. Wył jak zwierzę. Mama poprosiła przewodniczącego o konie i trzy dni wiozła Władka do przychodni. Nabawił się zapalenia płuc i zmarł. Miał zaledwie 17 lat, pisał wiersze, bardzo dobrze się uczył - opowiada siostra Benedykta.

- Brat Mietek zdobył z kołchozu kilka desek i zbił trumnę. Na mrozie trudno było wykopać grób, mama płakała. Sąsiadka powiedziała, żeby nie dawać zmarłemu ubrania, bo i tak ukradną. Ale mama się nie zgodziła. Na drugi dzień poszła pomodlić się nad grobem, ale już był rozkopany. Trup leżał nago - dodaje.

Ubrania, nawet te zniszczone i zdjęte z trupa, były cenną walutą. Siostra Benedykta rozumie, dlaczego grób brata został zbezczeszczony.

- Można je było wymienić za ziemniaki i mleko, żeby przeżyć następny dzień. Bo my nie wiedzieliśmy, czy przeżyjemy do jutra. Panował głód, drzewa pękały od mrozu. Jeśli  ktoś był chory, a nie miał temperatury powyżej 39 stopni, to musiał pracować. Nie szli do pracy, jeśli w baku zamarzała benzyna.

W głąb Syberii

W 1941 roku, po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej, rodzinę wywieziono w głąb Syberii. Daleka droga: Omsk, Tomsk, Jekaterinowka, w której spędzili kolejne 4 lata życia.

- Mama i bracia pracowali w kołchozie, mną opiekowała się siostra. Panował straszny głód, bo nie mieliśmy już nic na wymianę. Kiedy Polacy widzieli na polu niezebraną kopkę zboża, chodzili wyłuskać ziarna, ale za to groziło więzienie. Przewodniczący potrafił na naszych oczach spalić takie zboże, mówiąc, że nie można okradać Związku Radzieckiego. Byliśmy tam po to, aby zginąć. A jednak głód był silniejszy niż wszelkie zakazy i w nocy chłopcy chodzili po kryjomu na pola szukać zmarzniętych ziemniaków. Mama ubijała je później tłuczkiem i wkładała do pieca, a my ustawialiśmy się w kolejce - opowiada siostra Benedykta.

Drugi z braci bliźniaków, Mietek, trafił później do więzienia za kradzież wiadra ziemniaków. Już nigdy z niego nie wrócił.

- Zbieraliśmy szczaw, lebiodę. Mama robiła z tego zalewajkę. Brat Józek wchodził na drzewa i zrzucał jajka z gniazd, a my nadstawiałyśmy sukienki. Gotowaliśmy je, choć często były już zalęgnione. Gdy mama chorowała, żuliśmy korę z drzew, by oszukać żołądek. Kiedy miałam może 4 lata nazbieraliśmy w lesie malin. Było w nich mnóstwo robaków i brzydziłam się ich jeść. Mama dała mi wtedy klapsa, którego pamiętam do tej pory. I jeszcze jednego. Kiedy miałam 5 lat, dostaliśmy ze szkoły maleńkie bułeczki na święto rewolucji październikowej. Później codziennie dopytywałam, kiedy będzie rewolucja październikowa, aż mama dała mi w tyłek. Miała silny charakter, była zdeterminowana, czasami surowa, ale dzięki temu udało nam się przetrwać - zaznacza siostra Benedykta.

Ciepłe mleko

- Przychodził do nas Rosjanin, stolarz. Dobrze mu się powodziło, miał krowę, ale jego sześcioro dzieci zmarło przy porodzie. Chciał, żeby mama mu mnie sprzedała, bo jestem najmłodsza i nie znam korzeni. Mama odmawiała. Aż raz przyszedł w Wigilię. Nie mieliśmy nic do jedzenia, a on przyniósł 100 rubli, wiadro ziemniaków i bańkę mleka. I mnie zabrał. Mama opowiadała, że to była najpiękniejsza Wigilia. Ugotowała ziemniaki w mundurkach, pokroiła na cienkie jak opłatek plasterki i dzieliła się z rodzeństwem. Życzyli sobie powrotu do kraju, odnalezienia ojca i reszty rodziny, śpiewali kolędy. W nocy mama nie mogła zmrużyć oka. Rano wzięła sto rubli, pozostałe ziemniaki i poszła mnie odebrać. Stolarz nie chciał się zgodzić, ale mama była uparta. Postawiła na swoim.

- Od tego czasu stolarz często dawał mi mleko. Kiedyś zawołał mnie i siostrę i posadził na pryczy w przedsionku. Przy oknie w glinianym naczyniu stało kwaśne mleko. Kiedy wyszedł do kuchni, siostra zaczęła je pić. Zauważyła, że pływa w nim ogromna mucha, ale tak się spieszyła, że wypiła razem z muchą! Rosjanin zauważył, co ona robi, ale nic nie powiedział.

- Przyniósł mi ciepłe mleko. Jakie było dobre! Dopiero później pomyślałam, że powinnam się podzielić z siostrą.

Kiedy siostra Benedykta opowiada o smaku bułeczek i mleka, na jej twarzy gości błogi uśmiech. Wiele z wydarzeń tamtego czasu zna z relacji rodziny, ale z Jekaterinowki ma też własne wspomnienia. Nie dotyczą wielkiej historii, ani nawet spraw specposiołka. To problemy i radości małej pięcioletniej dziewczynki. Głodnej, często pozostawionej bez opieki, nie znającej życia poza zsyłką.

Dzieci w obozie

Dorośli i kilkunastoletnie dzieci pracowali. Młodsze chodziły do szkoły. Maluchy, takie jak Wanda, były zdane tylko na siebie.

- W zimie czekałam, aż siostra wróci ze szkoły, bo nie miałam własnej kufajki i walonek. I wtedy mój kolega Wania z sąsiedniej lepianki woził mnie na sankach. Chłopcy kopali w śniegu "studnie" głębokie na dwa metry i robili tunele. Wania chciał pokazać mi taką studnię i niechcący mnie do niej wepchnął.

Wystraszył się, bo wiedział, że sama nie wyjdę, on nie jest mi w stanie pomóc. Miał 6 lat, a ja 5. Do niczego się nie przyznał, nawet kiedy zaczęli mnie szukać, bo bał się, że dostanie lanie. Kiedy w końcu mnie odnaleziono, nie dawałam znaku życia. Godzinę nacierali mnie śniegiem, zanim odzyskałam przytomność.

W Nowy Rok dzieci "kolędowały". W tym dniu każde polskie dziecko mogło liczyć na podarki: ziemniaki, garść prażonego zboża, a nawet kawałek słoniny. "Sieju-wieju, posiewaju z nowym godem pazdrawljaju, so skotom, żywotom" - siostra Benedykta do dziś pamięta słowa piosenki.

Powrót z przeklętego raju

- Przewodniczący podkochiwał się w mamie. Przynosił nam słonecznik i prażone zboże, a my się cieszyliśmy, bo nie znaliśmy jego zamiarów. Zaproponował, by z nim żyła, a nas oddała do domu dziecka. Nie zgodziła się. Dawał jej później najcięższe prace, dokuczał.

- Był zdziwiony, że mama dowiedziała się o zakończeniu wojny. Myślał, że Polacy zostaną i nadal będą tam pracować. Mama wyrobiła dokumenty i nosiła je na piersi, by nikt ich nie ukradł. To się często zdarzało.

- Wyjeżdżamy 10 czerwca 1946 roku. Stolarz, który kiedyś mnie kupił, przyszedł się pożegnać i przyniósł mi dużą butelkę mleka. Żegnał się i płakał, mówiąc: "Wy wracacie do waszego ojczyzny, a my musimy zostać w tym przeklętym raju".

Siostra od dowcipów

Po przekroczeniu granicy w Białej Podlaskiej otwarto wagony. "Ludzie wychodźcie, jest wolność!" - powiedział kolejarz.

- Zaoszczędzone na czarną godzinę konserwy wymieniliśmy na chleb. Dzieliliśmy się z rodzinami, które nic nie miały. Jedliśmy i płakaliśmy. Pierwszy raz czułam smak polskiego chleba - wspomina siostra Benedykta. - Wyglądaliśmy jak cienie, pytano nas czy jedziemy z Oświęcimia. Kolejarz mówił: "Dajcie tym ludziom jeść!". Niektórzy dawali, inni nie. 

Lata powojenne okazały się bardzo trudne. Później historia nie szczędziła rodziny Nogajów. W pierwszym dniu stanu wojennego brat siostry Benedykty został pobity kiedy wracał z pracy po godzinie policyjnej. Wkrótce zmarł w szpitalu.

Wanda zdobyła wykształcenie, przez wiele lat pracowała Instytucie Komputerowych Systemów Automatyki i Pomiaru jako księgowa. Otoczona szerokim kręgiem przyjaciół, modnie ubrana, wesoła (nawet dzisiaj, w zakonnym habicie, sypie kawałami jak z rękawa) nie mogła jednak odnaleźć wewnętrznego spokoju. - Ciągle dręczyło mnie sumienie, że powinnam podziękować Bogu za przeżycie - opowiada. Decyzja o wstąpieniu do klasztoru poprzedzona była długimi wahaniami, ale ostatecznie Wanda Nogaj została siostrą Benedyktą i zamieszkała w staniąteckim klasztorze.

- Chciałam być zwykłą zakonnicą, taką jak siostra Faustyna, ale nie udało się. Byłam wybierana na przeoryszę, mistrzynię - zawsze odmawiałam. Teraz już czwarty rok jestem przeoryszą - dodaje z uśmiechem.

Siostry benedyktynki można wesprzeć, wpłacając na konto  PKO Bank Polski I Oddział Kraków 49 1020 2892 0000 5802 0118 6170, Opactwo św. Wojciecha Mniszek Benedyktynek,  32-005 Niepołomice, Staniątki 299, Dla przelewów z zagranicy: PL 49 1020 2892 0000 5802 0118 6170 Swift Code - BPKOPLPW

Czytaj więcej o klasztorze benedyktynek w Staniątkach oraz o projekcie Wirydarze Dziedzictwa Benedyktyńskiego!

Duchowość benedyktyńska: Jak żyją mniszki w klasztorze klauzurowym w Staniątkach?



 

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy