W Rosji nie w każdym sklepie opłaca się robić zakupy. "Różnica bywa kolosalna"
Witold Jurasz, który jest autorem popularnego podcastu "Sprawy międzynarodowe. Ukraina", widział Rosję z bliska - był bowiem dyplomatką w polskiej ambasadzie w Mokswie. W swojej książce przeplatając opisy polityki Władimira Putina z opowieściami z codziennego życia w Rosji pokazał, że rosyjski prezydent wcale nie jest twórcą zła, które widzimy oglądając relacje na temat rosyjskich zbrodni popełnianych na Ukrainie. Z informacji przedstawionych przez Jurasza wynika, że zło w Rosji było jedynie uśpione i wystarczyło niewiele, by na nowo zatryumfowało. Czy Putin uśpił naszą czujność? A może sami chcieliśmy być ślepi? Przeczytajcie fragment książki pt. "Demony Rosji".
Jedną z rzeczy, która budziła moje największe zdziwienie w Moskwie, były relacje międzyludzkie. Krótko po przyjeździe do Moskwy poszliśmy z żoną do nie wiedzieć czemu bardzo modnej wśród cudzoziemców Cafe Puszkin. Zawsze mnie uderzało, do jakiego stopnia Rosjanie są w stanie eksploatować przeświadczenie Europejczyków, że Rosja to kraj Puszkina, Czajkowskiego i Turgieniewa, podczas gdy w rzeczywistości putinowska Rosja z żadnym z nich nic wspólnego nie miała.
Myślę, że popularność Cafe Puszkin brała się właśnie z tego przeświadczenia, że oto idąc tam, odwiedzający Moskwę przeniesie się w inne czasy. W rzeczywistości była to kawiarnia, jakich wiele w Moskwie, co oznacza, że było bardzo smacznie i bardzo drogo. Problem pojawił się w chwili, w której chciałem zawołać kelnerkę. Najpierw powiedziałem "przepraszam" i usiłowałem gestem dać do zrozumienia, że chciałbym zapłacić, potem powiedziałem "poproszę", a następnie "proszę pani".
Nie doczekałem się żadnej reakcji. Obok siedziały dwie eleganckie starsze Rosjanki, które z uśmiechem powiedziały mi, że trzeba powiedzieć "diewuszka", czyli dziewczynko. Widząc zdziwienie w moich oczach, jedna z nich dodała: "Pan się ewidentnie spóźnił do Rosji o jakieś sto lat, trzeba było za cara przyjechać".
Do wołania do kelnerki "diewuszka", a do kelnera młody człowieku - "molodoj czełowiek" - z czasem się przyzwyczaiłem. Rzecz w tym, że moskiewscy kelnerzy w tych oczywiście lepszych restauracjach byli jak duchy, to znaczy niby ich nie było, a zarazem ani przez moment nie miało się pustych czy to szklanki, czy kieliszka.
* * *
Moskiewskie restauracje miały ceny zupełnie nieprawdopodobne. Sto euro za lunch było w zasadzie normą, a nie wyjątkiem, a nieco bardziej rozbudowane, ale wciąż pozbawione alkoholu menu oznaczało wydatek mniej więcej dwustu euro. Pamiętam, że kiedyś wróciłem ze służbowego spotkania i położyłem rachunek z restauracji na komodzie w przedpokoju. Zauważyła go nasza niania i z ciekawości spojrzała na kwotę. Poczułem się w obowiązku wytłumaczyć jej, że prywatnie nie stać mnie na takie restauracje, że byłem służbowo na obiedzie.
Opiekująca się naszym synkiem niania, która była bardzo kulturalną, elegancką panią bez cienia pretensji, skomentowała rachunek słowami, że to nie są miejsca dla normalnych ludzi. Nie to jednak było dla mnie wstrząsające, że nasza niania będąca emerytowaną panią po studiach nie mogła sobie pozwolić na chodzenie do restauracji, ale to, że utożsamiała ona w istocie swój niższy status materialny ze swoim miejscem w strukturze społecznej. Irina tak naprawdę przy tym nie myliła się. W Rosji w istocie zamożność była bezpośrednio związana, czy też bezpośrednio przekładała się na miejsce w strukturze społecznej.
Do pewnego stopnia widzę echa tego, kiedy obserwuję współczesnych czołowych rosyjskich propagandzistów. Nie licząc niesławnego dziennikarza Władimira Sołowjowa, który od lat jest już milionerem, większość to ci, którzy przez długie lata byli gdzieś w drugim szeregu i tym samym nie mieli możliwości dorobienia się. Mam wrażenie, że radykalizm występujących w rosyjskiej telewizji ekspertów, którzy kariery medialne zaczęli robić stosunkowo niedawno, jest tyleż pochodną ich poglądów, co też i ich nadziei na nagrodę za swoje poglądy. Będą w końcu w stanie przesiąść się na przysłowiowe "szestisotyje", czyli "sześćsetki" (kodowe oznaczenie topowego Mercedesa klasy S z lat dziewięćdziesiątych).
Relacje bogatych i biednych w Rosji nacechowane są nieprawdopodobną wprost pogardą dla ludzi ubogich. Posiadanie pieniędzy nie oznacza tylko jeżdżenia lepszym samochodem, ale również prawo do parkowania tego samochodu, gdzie się tylko chce (choć to zmieniło się nieco po tym, gdy merem Moskwy został Siergiej Sobianin. Oznacza też większe prawa w relacjach z władzami, mniejsze prawdopodobieństwo bycia pobitym na posterunku milicji, inne traktowanie we wszelkiego rodzaju urzędach, na lotniskach etc. W Moskwie i szerzej w Rosji żyją nie tyle ludzie bogaci i biedni, co raczej dwa gatunki ludzi, które nie mają ze sobą nic wspólnego.
* * *
Jazda po moskiewskich ulicach wymaga specyficznych umiejętności. Przykładowo wyjeżdżając z rosyjskiego MSZ po to, by najkrótszą drogą dotrzeć do naszej ambasady, należało możliwie szybko znaleźć się na jednym z lewych pasów. Problem polega na tym, że pasów jest sześć. Prawdopodobieństwo, że ktokolwiek ustąpiłby drogi i pozwolił płynnie zmienić pas, było żadne i dlatego nauczyłem się wyjeżdżać spod budynku Ministerstwa Spraw Zagranicznych tak, by jechać pod kątem prostym w stosunku do potoku aut jadących, przypomnę, po sześciu pasach. Co ciekawe, nikt nigdy nie zwrócił mi uwagi ani, mówiąc potocznie, nie "obtrąbił".
Obsztorcowała mnie natomiast kiedyś żona. Wracaliśmy tuż po północy z supermarketu Auchan (w Rosji nazwa ta była pisana i wymawiana "Aszan"). Różnica cen pomiędzy supermarketem położonym w pobliżu MKAD a sklepami w centrum wynosiła nie tak jak wszędzie na świecie, powiedzmy pięć do dziesięciu procent, ale mniej więcej trzydzieści procent. Innymi słowy naprawdę opłacało się robić zakupy w największych sklepach. Problem polega na tym, że w ciągu dnia sam dojazd do "Aszana" zajmował od jednej do dwóch godzin, co oznaczało, że zrobienie zakupów zajmowało cztery, sześć godzin. Zorientowaliśmy się jednak, że skoro sklepy czynne są do pierwszej w nocy, to najlepiej jest ruszać na zakupy o 22.00, koło kasy być o północy i wracać do domu o pierwszej w nocy.
Drugie odkrycie - najmniejsze tłumy były w Auchan położonym koło (tu bardzo ważne w Rosji słowo) "elitnej", czyli elitarnej Rublowki. Nie wiem, czy ludzie podświadomie zakładali, że będzie tam drożej, ale fakt pozostaje faktem, że był to jedyny Auchan, w którym można było robić zakupy i nie czuć się jak w ulu. Wracając kiedyś z takich właśnie nocnych zakupów, rozpędziłem się zdecydowanie za mocno i dopiero kiedy żona mi powiedziała, że sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę w centrum miasta to jednak przesada, zwolniłem. Żona zwróciła mi uwagę dlatego, że zauważyła patrol milicji, który zatrzymywał samochody za przekroczenie prędkości. Co istotne jednak, zatrzymywał wyłącznie tych, którzy jechali pasami po prawej. Ja, jadąc tym po lewej w potoku luksusowych mercedesów i maybachów rzecz jasna nie zostałbym zatrzymany.
Moje kontakty z rosyjską drogówką były skądinąd bardzo sympatyczne. Przywilejem każdego dyplomaty jest to, że nie płaci mandatów. Milicja może jednak spisać protokół i wysłać go do rosyjskiego MSZ, który teoretycznie miałby prawo przysłać notę do naszej ambasady. Prędkości co do zasady (choć przeczy temu opowieść o jeździe sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę Kutuzowskim Prospektem) starałem się nie przekraczać. Gdy jednak w drodze do Polski zostałem dwukrotnie zatrzymany, za każdym razem składałem samokrytykę.
Milicjanci natychmiast robili się niezwykle sympatyczni i wręcz wdawali się w rozmowę, a raz jeden, widząc dziecko w aucie, przyniósł naklejkę z radiowozem kierowanym przez bardzo ładnie narysowanego misia. Podziękowałem za tak uprzejme potraktowanie, a w odpowiedzi usłyszałem coś, co bardzo utkwiło mi w pamięci. Milicjant powiedział mi, że wszyscy, którzy mogą go źle traktować ("a pan może"), traktują go jak g... Zrobiło mi się głupio, bo opacznie zrozumiałem, że dyplomaci tak traktują milicjantów, więc powiedziałem, że być może czasami dyplomaci czują się zbyt bezkarni na drodze. Milicjant powiedział, że to nie z dyplomatami jest problem. Byłoby oczywiście grubą przesadą napisać w tym momencie, że rosyjska milicja jest sympatyczna, bo jest dokładnie na odwrót, ale mam wrażenie, że jedną z zasad życia w Rosji jest to, czego kiedyś tak bardzo obawiali się wszyscy poborowi, czyli fala, do której zresztą jeszcze wrócę w dalszej części tej książki.
* * *
Jedna z moich przygód z rosyjską drogówką wiąże się z tak zwanym pasem dla władzy. Wzdłuż całego Kutuzowskiego Prospektu oraz będącego jego przedłużeniem Nowego Arbatu pośrodku drogi znajduje się oddzielony linią ciągłą pas ruchu, po którym wolno poruszać się tylko najważniejszym politykom i przedstawicielom władz. Pasem tym można jechać w obu kierunkach, co doprowadziło kiedyś do czołowego zderzenia i śmierci jednego z uprzywilejowanych kierowców.
Auta jeżdżące pasem dla władzy poza specjalnymi numerami mają też tak zwane "migałki", czyli dysponują kogutem dającym sygnały świetlne oraz bardzo charakterystycznym, bo przypominającym gdakanie kaczki, sygnałem dźwiękowym. Ambicją każdego wpływowego człowieka w Moskwie było zdobyć "migałkę". W wyniku korupcji ich liczba zrobiła się tak ogromna, że w pewnym momencie stało się to wręcz problemem politycznym, który Kreml postanowił zdyskontować, napuszczając na posiadaczy migałek prokremlowski ruch młodzieżowy Nasi. Nasi byli rzecz jasna tak bardzo "nasi", że publikowali w Internecie filmy o nadużywaniu migałek jedynie przez bogatych biznesmenów i nielicznych, ale jeszcze wówczas obecnych w Dumie, opozycyjnych polityków. System migałek w efekcie zreformowano, ale na zasadzie "migałka ta sama, ale nie taka sama".
Pewnego razu, gdy moja żona była w ciąży, wracaliśmy do ambasady z jakiegoś przyjęcia. Żona, tak jak to się zdarza kobietom w ciąży, miała bardzo pilną potrzebę skorzystania z ubikacji. Podjechałem do milicjanta dyżurującego na pasie dla władzy (co mniej więcej kilometr wzdłuż całej trasy stał radiowóz) i powiedziałem, że żona jest w ciąży, potrzebuje skorzystać z ubikacji i czy moglibyśmy w związku z tym pojechać pasem dla władzy. Milicjant pokiwał ze zrozumieniem głową, powiedział, że w swoim aucie też ma skórzaną tapicerkę (co - dodajmy - nijak nie pasowało do pensji rosyjskiego milicjanta), i pozwolił mi skorzystać z pasa dla władzy, dając oczywiście znać przez radio, że jakiś dyplomata będzie jechał tym pasem. Mniej więcej półtora roku później, gdy moja żona już nie była w ciąży, znowu wpadliśmy w straszliwy korek. Poprosiłem żonę, żeby wypięła brzuch, zatrzymałem się przed radiowozem, powiedziałem to samo co poprzednim razem, i znów się nam udało pojechać pasem dla władzy.
Tego drugiego przypadku oczywiście się trochę wstydzę. Nie nadmiernie, bowiem w realiach absolutnej korupcji człowiek się mimowolnie sam demoralizuje. Kilka razy zresztą łapałem się na tym, że swego rodzaju bezkarność, która jakkolwiek by nie patrzeć, wiąże się z immunitetem dyplomatycznym, prowokuje do przekraczania granic. Nie sądzę, bym je przekroczył, ale na pewno widzę i rozumiem mechanizm psychologiczny.
Powyższy fragment pochodzi z książki "Demony Rosji" autorstwa Witolda Jurasza, Wydawnictwo Czerwone i Czarne