Wira wspomina pierwsze dni powstania warszawskiego
Jakoś od maja 1944 roku wiedziałam, że zbliża się wybuch powstania. Zmieniły się nastroje w mieście. Wydawało się, że na ulicach jest mniej niemieckich patroli, a te, które się pojawiały, trzymały się razem; żołnierze okupanta tracili pewność siebie. Miałam wrażenie, że chodzą trochę skuleni, jakby czuli, że coś się szykuje. Niemcy ponieśli liczne klęski i już nie wydawali się niezwyciężeni - wspomina Danuta "Wira" Szlachetko, jedna z uczestniczek powstania warszawskiego.
Przeczytaj fragment książki George'a Szlachetko i Danuty "Wiry" Szlachetko "Wira z Powstania. Wspomnienia":
W czerwcu mama wróciła z Lasek i powiedziała, że na przedmieściach Warszawy widziała na ulicy zwłoki dwóch Niemców. W okresie przygotowań do powstania wojna toczyła się na wielu frontach, na każdym wydarzenia przybierały inny obrót. O pewnych rzeczach słyszałam, o innych nie, a były też takie, których nie potrafiłam do końca zrozumieć. Docierały do nas strzępki informacji, a byłam zbyt młoda, by orientować się w poważnych kwestiach politycznych i wojskowych.(...)
27 lipca Niemcy wydali rozkaz, by 100 tysięcy Polaków, mężczyzn w wieku od siedemnastu do sześćdziesięciu pięciu lat, zgłosiło się do pracy. Miejsca zbiórek wyznaczono w wielu punktach Warszawy na następny dzień. Ich zadaniem miało być szykowanie okopów i budowanie umocnień na wypadek sowieckiego ataku. Stawiło się zaledwie kilkaset osób. Wtedy ludzie już nie przejmowali się rozkazami okupanta, powstanie było nieuchronne i mieszkańcy nie obawiali się działań odwetowych. Gdyby Niemcy chcieli pociągnąć warszawiaków do odpowiedzialności zbiorowej, spotkaliby się z oporem. Być może przyspieszyło to o kilka dni wybuch powstania, jednak taki gest byłby wyrazem niemocy i okupanci to wiedzieli.
Dramatycznie pogorszyły się nastroje w mieście. W powietrzu wyczuwało się napięcie, na ulicach było niewielu Niemców. Tego upalnego lata mimo obaw ludzie korzystali z pięknej pogody, spacerując w parkach i rozkładając koce na trawie. Tamtej niedzieli, 30 lipca, kościoły były pełne jak zawsze.
Następnego dnia postanowiłyśmy z przyjaciółką zakopać nasze krzyże harcerskie. Wybrałyśmy miejsce na rogu ulic Wiejskiej i Prusa, na tyłach placu Trzech Krzyży. W okolicy mieściło się wiele urzędów i ambasad. Niemcy pozajmowali ich siedziby na potrzeby administracji. Założyłyśmy, że kiedy wybuchnie powstanie, właśnie ten rejon uniknie zniszczeń. Ukryłyśmy krzyże pod ruinami i oznakowałyśmy miejsce, mając nadzieję, że za kilka dni po nie wrócimy.
Byłam przekonana, że jesteśmy niezwyciężeni
Nadszedł 1 sierpnia. To był wtorek. Wcześnie rano wyszłam z domu, żeby zorientować się w sytuacji. Spotkałam koleżankę z Grupy Wykonawczej, która przekazała mi rozkaz stawienia się o 17.00 przy ulicy Świętokrzyskiej 28, w samym centrum miasta, gdzie - jak później się dowiedziałam - była druga kwatera Szarych Szeregów. Rozkaz mnie nie zdziwił, nie było sensu pytać o powody, wszystko stało się jasne. Przepełniła mnie radość, bo pragnęłam tego z całych sił, gnana odwagą i naiwnością młodości. Zbliżał się wybuch powstania.
Kiedy wróciłam do domu, mama oświadczyła, iż powinnyśmy na kilka dni przenieść się do Lasek; może wyczuwała, że coś wisi w powietrzu. To zmusiło mnie do działania, więc błagałam, by pozwoliła mi jeszcze zobaczyć się z koleżanką. W końcu się zgodziła, ale pod warunkiem, że Henia pójdzie ze mną. Byłam pewna, że siostra też już wiedziała o mojej konspiracyjnej działalności. Kiedy skręciłyśmy za róg, przystanęłam i oświadczyłam: - Heniu, wiesz, że nie pojadę do Lasek. Najpierw muszę wpaść do Danusi, potem obie idziemy do powstania.
Nie była zdziwiona, co tylko potwierdziło moje przypuszczenia, że już wcześniej wszystko zrozumiała. - Opiekuj się mamą - dodałam.
Henia powiedziała tylko: - Oczywiście, nie zostawię jej samej.
Szłyśmy razem jeszcze kawałek, do głównej ulicy, gdzie rzuciłam: - To do zobaczenia później.
- Uważaj na siebie - odrzekła, po czym uściskałyśmy się na pożegnanie. Ciągle mi przykro, że nie pożegnałam się z mamą.
Tego samego dnia Henia i mama pojechały do Lasek beze mnie. Dopiero co skończyłam piętnaście lat. Byłam naiwna i nie miałam zielonego pojęcia, co się może wydarzyć. Słyszałam, że walki potrwają zaledwie kilka dni, a ponieważ było tak gorąco, miałam tylko sandałki i jasną letnią sukienkę, bawełnianą, w kwiatki. Włosy splotłam w warkocze. Pełna młodzieńczego optymizmu głęboko wierzyłam, że zwyciężymy. Nie znałam się na prowadzeniu wojny, na sile militarnej, ale wydawało mi się, że cała Warszawa albo włączyła się w przygotowania, albo nas wspiera. Ufałam dowódcom i byłam przekonana, że jesteśmy niezwyciężeni.
Sądziłam, że jestem przygotowana na wszystko, co może nastąpić. Byłam pewna, że zachodni alianci i siły polskie stacjonujące za granicą przybędą nas wesprzeć. Miałam nadzieję, że Armia Czerwona wkrótce przekroczy Wisłę i jednak pomoże nam w Warszawie pokonać wspólnego wroga, choć zbytnio w to nie wierzyłam. Przecież walczyliśmy przeciwko temu samemu nieprzyjacielowi i z pewnością dla Rosjan miało sens wykorzystanie polskiego powstania, by wyprzeć Niemców z Warszawy, a tym samym ułatwić sobie drogę do Berlina? Przecież Ameryka i Wielka Brytania wywrą na Stalina wystarczający nacisk, by nam pomógł? Wydawało się nie do pojęcia, że Sowieci nas nie wesprą w taki czy inny sposób. Nie miałam wątpliwości, że po latach okrutnej okupacji i podziemnego oporu powstanie po prostu musi wybuchnąć, i byłam pełna radości, optymizmu i zdecydowania.
Godzina W - jak wolność
Początek powstania wyznaczała godzina W, czyli 17.00 1 sierpnia 1944 roku. "W" oznaczało "wolność". Do dzisiaj chwila ta jest corocznie upamiętniana w Warszawie.
Było wczesne popołudnie. Szłam do Danusi, która mieszkała przy Chmielnej. Wcześniej usiłowałam nakłonić ją do wstąpienia do Szarych Szeregów, ale ponieważ jej ojciec niedawno zmarł, a ona była jedynaczką, czuła, że przez wzgląd na matkę nie może się narażać. Jednak - jak wielu innych - im bliżej było wybuchu powstania, tym bardziej chciała się włączyć. Niedługo po tym, jak do niej dotarłam, usłyszałyśmy pierwsze strzały. Walki rozpoczęły się wcześniej, niż planowano, w technikum, na tyłach Chmielnej.
Niemcy musieli zauważyć kilku uczniów, którzy tam się gromadzili zaopatrzeni w ukrytą broń. Żeby dotrzeć na Świętokrzyską, trzeba było przebiec akurat obok technikum. Danusia nie była pewna, czy się na to odważy. Zgodziłam się chwilę zaczekać, bo wyczułam jej niezdecydowanie. Chciałam, by przemyślała sprawę, mając nadzieję, że pójdzie ze mną. Minęło kilka godzin, zaczęło się ściemniać, a wtedy Danusia zaproponowała, żebyśmy przenocowały u niej, a wyruszyły rankiem. Jej mama przygotowała coś do zjedzenia. Kiedy zostałyśmy same, zanim położyłyśmy się spać, Danusia powiedziała to, czego się obawiałam: "Słuchaj, nie mogę iść z tobą, nie zostawię mamy samej". Nie byłam zaskoczona jej decyzją, ale poczułam rozczarowanie. Gdyby Danusia mi towarzyszyła, łatwiej byłoby mi opanować strach przed tym, co nas czeka; długo nie mogłam zasnąć, nasłuchiwałam strzałów, czułam się opuszczona i zagubiona.
Wczesnym rankiem opuściłam mieszkanie i sama poszłam na wyznaczony mi posterunek, kierując się odgłosami ciężkich walk, które już zdążyły się rozpocząć. Do Świętokrzyskiej 28 miałam jakieś 500 metrów wzdłuż ulicy Szpitalnej, która wychodziła na wąski plac Napoleona. Świętokrzyska biegła prostopadle, przy wylocie placu. Do budynku numer 28 było kawałeczek, stał po drugiej stronie ulicy, na rogu placu. Bliżej wznosił się gmach Poczty Głównej, zaciekle broniony przez dobrze osłonięte oddziały Niemców. Po mojej lewej, obok Poczty, znajdowały się budynki mieszkalne, niektóre mocno zniszczone wcześniejszymi bombardowaniami. Zanim dotarłam do placu, ciężkie walki rozgorzały na dobre i kule świstały z każdej strony, nadlatywały zwłaszcza od strony Poczty. Chodnikiem po lewej nie dało się przejść, było tam jedno rumowisko, więc zdałam sobie sprawę, że będę musiała przebiec przez nieosłonięty fragment placu, przez sam środek, przed Pocztą, by dotrzeć do miejsca zbiórki.
Trudno opisać pierwsze doświadczenia wojenne innymi słowami niż "przytłaczało mnie przerażenie". Wyobrażałam sobie wcześniej, jak to może być, ale rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej - przerastała najgorsze projekcje. Nawet naloty 1939 roku nie przygotowały mnie na to, co widziałam. Wtedy byłam małą dziewczynką i chociaż bardzo się bałam, miałam przy sobie rodzinę i bliskich. Teraz nie towarzyszyła mi Danusia, na co liczyłam, stałam sama, był wczesny ranek, miałam wkroczyć w chaos. Powietrze przecinały złowrogie, zatrważające, ściskające serce i żołądek odgłosy walk. Czy nadchodzi kres mego życia? Trudno opisać, co wówczas czułam.
Nigdy nie zapomnę tego obrazu
Weszłam na plac, kiedy po lewej rozległa się potężna eksplozja i zobaczyłam obraz, który prześladuje mnie całe życie. Bomba trafiła w duży budynek, który się zawalił, a wśród świeżych ruin, mniej więcej na wysokości pierwszego piętra, leżała jakaś staruszka, częściowo przysypana cegłami. Podmuch zerwał z niej ubranie. Leżała z rozpostartymi ramionami, potargana, poraniona, jeszcze żyła. Nigdy nie zapomnę jej dzikiego spojrzenia.
Nie mogłam się zatrzymać, najszybciej, jak mogłam, przebiegłam kolejne sto metrów przez plac, patrząc prosto przed siebie. Biegłam skulona, głowę trzymałam nisko, starając się umknąć przed kulami nadlatującymi z prawej strony. Przebiegłam obok najwyższego budynku w Warszawie, Prudentialu, który nasi chłopcy zdobyli poprzedniego dnia. Pokonałam Świętokrzyską i dotarłam do miejsca zbiórki pod numer 28. Powstańcy zdobyli już znaczną część Świętokrzyskiej, od placu Napoleona do Marszałkowskiej. Bliżej Nowego Światu, po drugiej stronie, ciągle kontrolowanej przez Niemców, trwały walki. Kiedy przebiegałam przez ulicę, pociski nadlatywały od strony domu, w którym mieszkałam.
Kiedy dotarłam do budynku numer 28, spotkałam tam wiele koleżanek. Część z nich przybyła jeszcze poprzedniego dnia, inne wciąż dołączały. Niektórym się nie udało. Mimo zaciętych walk na zewnątrz uderzyła mnie atmosfera wielkiej radości i optymizmu. Wszystkie byłyśmy pogodne, wybuchałyśmy śmiechem, przygotowywałyśmy punkt do rozlicznych zadań, jakie miał spełniać. Miałyśmy dobry widok na cały plac Napoleona i gmach Poczty Głównej, stojący jakieś 150 metrów dalej; po lewej stronie obserwowałam bitwę o budynek Poczty, która wybuchła wczesnym popołudniem, jakbym oglądała film.
Pojawiła się grupa kilkunastu mężczyzn z AK i co najmniej dwie kobiety z batalionu "Kiliński" z biało-czerwonymi opaskami powstańczymi. Przedzierali się od Świętokrzyskiej w stronę wielkiej metalowej bramy, strzegącej niedużego dziedzińca przed gmachem Poczty. Posuwali się powoli, pochyleni, przemykając pod gradem kul, jakimi zasypywali ich broniący Poczty Niemcy. Kiedy chłopcy od "Kilińskiego" dotarli do bramy, wybuchła strzelanina. Starali się sforsować bramę, przed ostrzałem osłaniał ich tylko niewysoki murek. Nasi byli słabo uzbrojeni, niektórzy mieli karabiny, kilku - pistolety, myślę, że mieli też filipinki, czyli granaty własnej roboty. Z podziwem patrzyliśmy na ich bezgraniczną odwagę i determinację. Niemcy bronili się zaciekle, nasi atakowali ich, jak mogli, usiłując otworzyć bramę. Nagle, po jakiejś godzinie, usłyszałam gromkie "Hura!", brama ustąpiła, nasi żołnierze pokonali podwórze i wdarli się do budynku.
Ogarnęła nas euforia, wydawało się, że nic nie może ich powstrzymać, potyczka szybko się skończyła. Poczta Główna zdobyta, Niemcy rozbrojeni i wzięci do niewoli! Batalion "Kiliński" przejął tam 300 karabinów, wiele pistoletów, granaty, amunicję, zapasy żywności i paliwo.
Urządziliśmy kuchnię i pocztę polową
Gdy chłopcy i niektóre starsze dziewczęta walczyli na barykadach, zawsze gdzieś za rogiem, blisko, wszyscy w naszym budynku niestrudzenie pracowali na rzecz powstania. Najpierw szybko urządziliśmy kuchnię, by karmić walczących w okolicy. Zaczęliśmy też szykować prowizoryczną pocztę polową, niezbędną, by cywile i żołnierze AK mogli utrzymywać kontakt z rodzinami i bliskimi. Jej organizacją zajęły się właśnie Szare Szeregi. Z czasem w Warszawie pojawiło się czterdzieści skrzynek pocztowych i siedem oddziałów sortowania poczty, główny - przy placu Napoleona. Chłopcy w wieku dwanaście - czternaście lat, należący do drużyn "Zawiszy", zrzeszających najmłodszych harcerzy Szarych Szeregów, zbierali i roznosili listy, sortowane następnie zgodnie z rejonem i ulicą. Potem dostarczali je adresatom. Nigdy nie brakowało młodych, zdecydowanych pomagać zawiszaków.
W drugim tygodniu powstały znaczki pocztowe, pierwsze, jak się dowiedziałam, wykonywano za pomocą przekrojonych na pół kartofli. Opracowano dziesięć wzorów znaczków, które odbijano już z trwalszych materiałów. W początkach września poczta polowa przeszła pod rozkazy AK, a jej nazwę zmieniono z "Harcerska Poczta Polowa" na "Poczta Polowa AK". Pięć oficjalnych znaczków AK różniło się kolorem, każdy określał jeden z oswobodzonych rejonów Warszawy. W okresie powstania dziennie dostarczano około pięciu tysięcy listów i meldunków. Rekord odnotowano 13 sierpnia - 10 tysięcy. W sumie w ciągu 63 dni powstania przekazanych zostało blisko 200 tysięcy wiadomości.
Dopiero potem dowiedziałam się, że wiele nie dotarło do odbiorców, bo budynki zostały zbombardowane, a adresatów nie można było zlokalizować albo chłopcy z poczty polowej nie zdołali dotrzeć do celu. Jeszcze po wielu latach w ruinach Warszawy natykano się na nieotwarte listy z okresu powstania. Lata później natrafiłam na własną podobiznę z tamtych czasów, zdjęcie zrobione podczas pierwszych dni powstania, w punkcie sortowania poczty przy Świętokrzyskiej. Jest na nim też kilka dziewcząt i "Kuropatwa", zarządzająca naszym oddziałem pocztowym. Początkowo było nas chyba sześć, potem stale rozrastający się punkt przeniesiono do gmachu Poczty Głównej przy placu Napoleona.
Upragniona wolność
Początkowo zdobywaliśmy dom za domem. Odbicie Poczty Głównej było dla naszego rejonu bardzo ważne, ponieważ zapewniało kontrolę nad placem Napoleona. Niemcy nadal bronili się w licznych budynkach w pobliżu, na przykład w niedalekiej szkole, ale wydawało się pewne, że niedługo przejmiemy pełną kontrolę nad naszym skrawkiem Warszawy. Pod koniec trzeciego dnia panowaliśmy nad północną częścią Śródmieścia, choć niektóre miejsca nie były całkiem w naszych rękach i tam trzeba było bardziej uważać.
Nastrój był radosny, patriotyczny, chociaż nie określiłabym go jako euforii, ponieważ nie łudziliśmy się, że powstanie szybko się skończy. Znowu, w swej naiwności, uwierzyłam, że jesteśmy niepokonani. Polska flaga zawisła na budynku Prudentialu, druga powiewała na gmachu Poczty Głównej. Rozkoszowaliśmy się pierwszymi od pięciu lat chwilami wolności!
W ciągu pierwszych dni powstania opanowaliśmy także południową część Śródmieścia, Żoliborz, Stare Miasto i teren dawnego getta, Powiśle, Czerniaków, Mokotów i Sadybę. Wysiłki zmierzające do przejęcia leżącej po drugiej stronie Wisły Pragi nie powiodły się, po pierwsze dlatego, że obszar był oddzielony rzeką od sił AK, a po drugie - okupant zgromadził tam wielkie siły, które czekały na nadejście Armii Czerwonej. Nie udało się nam przejąć mostów ani lotniska na Okęciu i kilku innych zaciekle bronionych pozycji strategicznych w całej stolicy, co okaże się bardzo istotne.
Moja wiedza o siłach AK i Niemców poszerzy się w czasie powstania. Wiedziałam, że jest nas dużo, ale większość ma za sobą tylko podstawowe szkolenie, jesteśmy słabo uzbrojeni, wielu z nas to jeszcze dzieci. Często widywałam liczące około dziesięciu osób grupy chłopców szykujących się do walki. Może trzech miało karabiny, ze dwóch - pistolety, ewentualnie kilka granatów. Pozostali ruszali z pustymi rękami, uzbrojeni we własną odwagę i nadzieję, że zdobędą broń na wrogu. Liczba żołnierzy i stan uzbrojenia są dzisiaj znane. Na początku powstania w Warszawie było 40-50 tysięcy akowców, w tym około 5000 kobiet. Jedynie 23 tysiące z nich było przygotowanych do walki, a niespełna 3000 miało broń.
Jednocześnie wzmocnione siły niemieckie, które rzucono do walki przeciwko nam, osiągnęły liczbę 30 tysięcy ciężko uzbrojonych żołnierzy. Niektórzy byli słabo wyszkoleni, lecz większość miała duże doświadczenie bojowe. Wspierały ich czołgi i najcięższa artyleria, jaką ich armia mogła wystawić, oraz bombowce nurkujące - sztukasy. Przez całe powstanie Niemcy mogli polegać na ogromnej przewadze ogniowej.
Bez dodatkowego uzbrojenia mieliśmy zaledwie tyle broni, by walczyć kilka dni. Dysponowaliśmy 1000 karabinów, 1700 pistoletami, 300 pistoletami maszynowymi, 60 ręcznymi karabinami maszynowymi, 35 karabinami przeciwpancernymi i granatnikami PIAT, 25 tysiącami granatów ręcznych i przeciwpancernych i siedmioma ciężkimi karabinami maszynowymi. W działaniach obronnych mogliśmy wykorzystywać 12 tysięcy butelek zapalających z koktajlem Mołotowa. Liczyliśmy na zrzuty broni od aliantów, dostawy broni z działających w Warszawie warsztatów i broń zabieraną wrogowi. Podczas powstania zbrojownie dostarczyły jeszcze 300 pistoletów maszynowych, 150 miotaczy ognia, 40 tysięcy granatów oraz broń moździerzową i granatniki.
Mieliśmy nadzieję, że oddziały AK spoza Warszawy zdołają przedrzeć się przez niemieckie okrążenie i wesprą nas. Grupa "Kampinos" składała się z partyzantów walczących w puszczy, od północnego zachodu graniczącej z naszym letnim domem w Laskach. Liczyliśmy też na wsparcie innych grup AK, z Lasów Chojnowskich i Lasu Kabackiego na południu Warszawy. Niestety, żadnej z grup nie udało się przedrzeć. Mówiono też, że udzieli nam wsparcia I Samodzielna Brygada Spadochronowa z Wielkiej Brytanii. Wyobrażałam sobie, jak to będzie wspaniale, kiedy przylecą z pomocą. Niestety, nie doszło do tego.
Moja osobista tragedia
Po kilku dniach powstania pojawiły się nad nami niemieckie sztukasy, bombowce nurkujące, które zaczęły ostrzeliwać Warszawę, schodząc nisko i strzelając do wszystkiego, co się ruszało. Przypominały głodne krwi nietoperze osaczające ofiarę i ciarki mnie przechodziły na sam ich widok. Słyszałam, jak nadlatują, i starałam się trzymać poza ich zasięgiem. Ataki bombowe stały się elementem codzienności i nieustającym zagrożeniem.
Bez przerwy myślałam o mamie i siostrze, musiałam się dowiedzieć, co z nimi, czy naprawdę dotarły do Lasek, jak planowały. 5 sierpnia, kiedy przyległy obszar północnego Śródmieścia został opanowany, a nasilenie walk w okolicy opadło, postanowiłam wykorzystać sposobność, żeby pobiec do domu i sprawdzić, czy moja rodzina rzeczywiście wyjechała z Warszawy. Ruszyłam Świętokrzyską w stronę Nowego Światu, nie skręcając na plac Napoleona. Obszar był ziemią niczyją. Jakieś 300 metrów biegłam skulona, bo zbliżałam się do pozycji niemieckich, wpadłam w podwórze i skierowałam się do mieszkania. Potem dowiedziałam się, że dzień wcześniej tę samą drogę pokonały moja mama i siostra.
Kiedy byłam już blisko, ze zdziwieniem zobaczyłam ciotkę Jankę - myślałam, że jest w Laskach. Stała w naszym oknie na parterze, znajdującym się niewysoko nad ziemią, i cały czas patrzyła na mnie, kiedy ku niej pędziłam. Potem otworzyła okno i kiwnęła, żebym weszła do środka. Rozejrzałam się, szukając matki i siostry, ale nie zauważyłam ich. Świat mi się zawalił. Ciotka zaczęła opowiadać. Mama rzeczywiście zabrała Henię do Lasek, ale następnego dnia wróciły, wraz z Janką. To był ostatni moment, żeby dostać się do Warszawy, potem została odcięta. Dzieci Janki zostały w Laskach z jej teściową.
Nigdy się nie dowiedziałam, czemu mama i siostra wróciły do Warszawy; myślę, że nie chciały zostawiać mnie samej. Przez dwa kolejne dni mama i Henia szukały mnie u koleżanek, ale bez skutku. Janka akurat wyglądała przez okno, kiedy wracały do domu przez duży, otwarty dziedziniec przed budynkiem. Dokładnie wtedy nadleciał sztukas i zanurkował w ich kierunku. Były całkowicie odsłonięte, strzelec nacisnął cyngiel karabinu maszynowego. Pierwsze kule trafiły mamę w nogi, upadła, nie mogła iść. Henia dostała w rękę, odstrzelił jej dłoń, ale zrobiła jeszcze kilka kroków. Prawie dotarła do domu, gdy kolejna kula przeszyła jej serce. Kiedy zrobiło się ciemno, Janka wyszła po mamę, ale znalazła zwłoki. Przy pomocy pana Kamińskiego wykopała płytki grób. Owinęli prześcieradłami ciała i przysypali je, czym tylko mogli, wykorzystując gruz. Zginęły czwartego dnia powstania.(...)
6 sierpnia pocztę polową przeniesiono ze Świętokrzyskiej do pobliskiego gmachu Poczty Głównej przy placu Napoleona. Byłam przygnieciona rozpaczą i przez kilka dni nikt nie miał ze mnie żadnego pożytku. W innych rejonach Warszawy toczyły się ciężkie walki, ale nasz obszar północnego Śródmieścia był stosunkowo spokojny. Niemcy nadal nas ostrzeliwali, celowali zwłaszcza w polską flagę, powiewającą na Prudentialu. Jednak można było poruszać się po okolicy nieco swobodniej, zwłaszcza na placu i po Świętokrzyskiej w kierunku Marszałkowskiej.
Postanowiłam wraz z koleżanką przebiec ulicę, by zobaczyć, co się dzieje w Prudentialu. Parter budynku zmienił się w punkt kontaktowy i miejsce zbiórek powstańców. Był właściwie bazą, tętniącą życiem, pełną dziewcząt i chłopców. Później ruszyłyśmy Świętokrzyską ku Marszałkowskiej, żeby się rozejrzeć. Kiedy doszłyśmy do Marszałkowskiej, w oddali ujrzałyśmy niezwykły widok. Była tam grupa piętnastu-dwudziestu mężczyzn w ubraniach w niebieskie pionowe pasy. Pierwszy raz widziałam takie stroje, lecz od razu zrozumiałam, że to Żydzi, bo słyszałam, że Niemcy kazali pojmanym Żydom nosić takie okrycia. Grupa kierowała się w naszą stronę, ale w pewnej chwili skręcili i już więcej ich nie widziałam.
Kiedy wróciłyśmy do swojej placówki, dowiedziałam się, skąd oni się tam wzięli. Po likwidacji getta w 1943 roku Niemcy utworzyli przy ulicy Gęsiej obóz, filię obozu koncentracyjnego na Majdanku, zwany Gęsiówką. Akowcy wiedzieli, że są tam przetrzymywani żydowscy więźniowie, odgruzowujący teren i oczyszczający obszar dawnego getta. Więźniowie musieli wykonywać rozmaite prace, rozbierali pozostałości budynków, palili zwłoki, przeszukiwali bunkry, w których mogli się ukrywać Żydzi, zbierali ubrania i przeczesywali ruiny, wypatrując wartościowych rzeczy. Niektórzy zmywali krew z ulic i usuwali zwłoki Polaków zamordowanych w ulicznych egzekucjach.(...)
Od samego początku wszyscy akowcy nosili biało-czerwone opaski, przygotowane jeszcze zanim wybuchło powstanie. Ja dostałam swoją na Świętokrzyskiej, a ponieważ byłam ubrana w letnią sukienkę z krótkimi rękawkami, musiałam ją sobie przymocować agrafką. Początkowo zakładano opaski na obie ręce, ale potem pojawił się rozkaz, by nosić opaskę wyłącznie na prawym ramieniu. Byłam ogromnie dumna, że ją mam.
Rzeź
Od 6 sierpnia do północnego Śródmieścia zaczęły napływać niewielkie grupki ludności cywilnej, przekazując zatrważające wieści dotyczące tego, co dzieje się na Woli i Ochocie. Te leżące w zachodniej części Warszawy dzielnice wzięły na siebie największy ciężar niemieckiego uderzenia lądowego. Siła ataku oznaczała, że nasi nie utrzymają się długo, więc wycofywali się, by dołączyć do oddziałów walczących w rejonie Starego Miasta. Cywile, którzy uniknęli rzezi, byli w stanie kompletnego załamania psychicznego. Mówili o okrutnych i bezlitosnych mordach, gwałtach i grabieżach. Opisywali czyny niegodne człowieka, tak nieludzkie, że nie potrafiliśmy w nie uwierzyć.
Nadal sądziliśmy, że choć Niemcy są brutalni i podchodzą do wszystkiego metodycznie, dbając o skuteczność, to nie kierują się skrajnym sadyzmem. Ludzie opowiadali o pijanych młodych Rosjanach, ochotnikach dopuszczających się masakr. Mówili o nich "własowcy", od nazwiska rosyjskiego dowódcy kolaborującego z Niemcami, Andrieja Własowa. Informacje były smutne i przygnębiające, budziły gniew, lecz nie wywoływały strachu. Mogę powiedzieć, że w Śródmieściu czuliśmy się w miarę bezpiecznie, bo broniliśmy się na tyle dobrze, że podobne potworności nie mogły przenieść się na nasz teren. (...)
Chociaż pewne szczegóły już zatarły mi się w pamięci, chyba mniej więcej wtedy wyznaczono mnie do nowo uformowanej WSS, Wojskowej Służby Społecznej. WSS składała się głównie z harcerek, a jej zadaniem podczas powstania było niesienie wszelkiej pomocy ludności cywilnej. Wkrótce wraz z pięcioma chłopcami i jedną z dziewcząt z Szarych Szeregów zostałam wysłana na posterunek pocztowy Szarych Szeregów przy Tamce na Powiślu.
Powiśle było silnie atakowane z każdej strony, nasze oddziały znalazły się w trudnym położeniu. Chyba wysłano nas tam, abyśmy pomagali ludności cywilnej. Chłopcy mieli od siedemnastu do dwudziestu lat. Musieliśmy przejść przez plac Napoleona i wzdłuż Szpitalnej, potem skręcić w lewo w Chmielną. Kiedy biegłam obok domu, w którym mieszkała Danusia, zastanawiałam się, czy schroniła się wraz z matką w piwnicy. Przeskoczyliśmy na drugą stronę Nowego Światu, w Foksal. Bezpieczniej było przejść przez Nowy Świat w tym miejscu, bo dojście od Świętokrzyskiej nadal było obszarem ziemi niczyjej, bardziej narażonym na ostrzał niemiecki, zwłaszcza z gmachu Banku Gospodarstwa Krajowego po prawej.
Kiedy znaleźliśmy się po drugiej stronie, wbiegliśmy w Kopernika, a potem, przy nasilających się bezustannych odgłosach strzelaniny, skręciliśmy w prawo, w Tamkę. Za Szkołą Muzyczną mieściła się poczta polowa Szarych Szeregów. W środku z niewiadomych powodów nasza grupa rozdzieliła się i znalazłam się w pokoju sama z jednym z chłopców. Trochę rozmawialiśmy, nie pamiętam o czym, ale oboje się śmialiśmy. Potem chłopiec pochylił się i wetknął głowę do drewnianego kubła na węgiel. - Co robisz? - spytałam. - Kiedy Niemcy znów zaczną strzelać, mogą mnie trafić w tyłek, a nie w głowę! - odpowiedział.
Roześmiałam się. I w tym momencie na nasz budynek spadła potężna bomba, zrobiło się ciemno. Kiedy odzyskałam przytomność, był środek dnia i ruszyliśmy z powrotem do północnego Śródmieścia. Kilka dni byłam oszołomiona. Przez pewien czas nic nie słyszałam, niewiele pamiętam z tego, co się działo, kiedy spadła bomba, i zaraz potem. Nie mam pojęcia, kto odkopał mnie spod gruzów ani jak długo tam przebywaliśmy. Przypuszczam, że co najmniej całą noc, a może i dłużej. Chyba wróciliśmy do Śródmieścia, bo nie było sensu dłużej tkwić na Tamce. Kilkoro z nas do niczego się nie nadawało, dwoje zginęło. Nie jestem pewna, czy tamten chłopiec przeżył, obawiam się, że nie, bo nie przypominam sobie, żebym go później spotkała.
Usiłowałam potem wypełnić luki w pamięci, niestety bezskutecznie, a nie spotkałam nikogo, kto mógłby mi opowiedzieć, co się wydarzyło w czasie tych kilku dni po eksplozji. Radość, jaka nas ogarnęła przy pierwszych oznakach wolności, wydawała się odległym wspomnieniem. Mój początkowy optymizm został brutalnie stłamszony przez stratę rodziny i w pewnej mierze przestałam się przejmować tym, jaki los mnie czeka. Mijało też uniesienie powstańców i cywilnych mieszkańców Warszawy.
Fragment książki George'a Szlachetko i Danuty "Wiry" Szlachetko "Wira z Powstania. Wspomnienia". Wydawnictwo WAB. 9 sierpnia 2016 o godz. 18:00 w Muzeum Powstania Warszawskiego obędzie się spotkanie z bohaterką książki.
Tytuł, wstęp i śródtytuły pochodzą od redakcji.