Wypalone

Beata na zebraniu w pracy rzuciła krzesłem w drzwi. Ewa dostawała napadów paniki w windzie, metrze, na ulicy. Marta nie miała siły, by wstać z kanapy... Coraz więcej kobiet choruje na depresję i nerwicę. Im bardziej stresująca praca, im rzadziej odpoczywamy, tym większe ryzyko, że nasz organizm odmówi współpracy. Czy z tego da się wyjść? Tak, ale czasem jedynym rozwiązaniem jest całkowita zmiana stylu życia.

Leki przeciwlękowe, antydepresanty, to biorą tylko wariaci - mówi kobieta, dla której najważniejsza jest kontrola. Choroby psychiczne są przecież dziedziczne, a w ich domu każdy był zdrowy i silny
Leki przeciwlękowe, antydepresanty, to biorą tylko wariaci - mówi kobieta, dla której najważniejsza jest kontrola. Choroby psychiczne są przecież dziedziczne, a w ich domu każdy był zdrowy i silny123RF/PICSEL

- Zgodzę się na rozmowę, ale masz napisać, że to się może zdarzyć każdemu, dobrze? - mówi Marta. - Wiesz, że co czwarta osoba zachoruje na nerwicę, co trzecia przynajmniej raz będzie zmagać się ze stanem depresyjnym? Mijamy ludzi na ulicy i nawet nie wiemy, ilu z nich chodzi na terapię. Ilu jest przepracowanych i wypalonych? Spójrz na mnie, uwierzyłabyś, ile przeszłam?

Marta, 37 lat. Psycholog dziecięcy. Wykładowca. Mężatka. Trzy córki: Ania - 15 lat, Marysia - 7, Tosia - 5. Na fotografii ładna blondynka ubrana w kolorową sukienkę. W tle przystrzyżona trawa, róże, fuksje. Na odwrocie podpis przyjaciółki: "M. i jej ogród". I postscriptum: "Jesteś idealna, chcę być taka jak ty". To było dwa lata temu.

Miesiąc później Marta trafiła w nocy na ostry dyżur z silnymi bólami brzucha. Już któryś raz podejrzewała zapalenie wyrostka robaczkowego. USG znowu nic nie wykazało. Lekarz poprosił o konsultację psychiatrę. Diagnoza: depresja. Dał skierowanie na dalsze badania. Psychiatra do męża Marty: "Czy pan naprawdę nie zauważył, że pana żona nie je?".

Ewa, 32 lata. Trzy lata temu pracowała w jednej z największych firm doradczych w Polsce. Absolwentka skandynawistyki i prawa. Zarabiała kilkanaście tysięcy złotych. Praca siedem dni w tygodniu. Dużo służbowych wyjazdów: Praga, Londyn, Moskwa, Paryż, Zurych.

Pierwszego ataku paniki dostała po półtora roku pracy. "Masz lęki, weź xanax" - radziła przyjaciółka. "Oszalałaś? Xanax biorą wariaci!" - odpowiedziała. Kiedy pojechała na urlop, nawet nie wyszła na plażę, bo pierwszej nocy dostała wysokiej gorączki. Do tego nasiliły się lęki. Po powrocie poszła do psychiatry. Diagnoza: nerwica lękowa, agorafobia. "Za długo żyła pani w stresie" - usłyszała.

Beata, 29 lat. Pochodzi z południowo-zachodniej Polski. Skończyła dziennikarstwo w Warszawie. "Moja córka pokonała kilkanaście osób na jedno miejsce" - chwalił się jej tata, stolarz. Ona myślała: "Będę kimś". Tylko że po studiach nie mogła znaleźć pracy. Kolejne darmowe staże w dziennikach, tygodnikach i miesięcznikach. Dorabiała jako barmanka. W końcu dostała posadę w regionalnym dzienniku. Pensja: dwa tysiące brutto, umowa o dzieło.

W redakcji siedziała od rana do nocy. Na przedmieściach wynajmowała pokój. To tam po raz pierwszy "usłyszała głosy". Wydawało się jej też, że ktoś stoi w pokoju. A nikogo nie było. Do szpitala trafiła, gdy na zebraniu redakcyjnym zbiła szybę w drzwiach i krzyczała, że wszyscy chcą ją zabić, a potem schowała się pod biurko. Diagnoza: ostry epizod psychotyczny.

Część pierwsza: O kobietach poukładanych

Marta: - Ja i komórka, przez lata nieodłączny duet. Codzienne prośby: "Potrzebuję pomocy. Maciek zaczął się moczyć", "Koleżanka ma dziecko, podejrzewają zespół Aspergera. Porozmawiasz z nią? Tak, dzisiaj, to chwila". I inne: "Jak mam zrobić ciasto na pizzę?", "Przypomnij mi nazwę odżywki, której używasz do roślin?". Przyjaciele, znajomi, ich znajomi, rodzina.

- "Uroki bycia psychologiem i zorganizowanym człowiekiem" - uśmiechałam się do Artura, mojego męża, architekta. Mamy dom w jednej z lepszych dzielnic w mieście. Styl skandynawski. Lubiłam jasne wnętrza. "Są czyste, wiesz, że nie lubię chaosu" - mówiłam Arturowi. Najważniejsze słowo w moim życiu: samodyscyplina.

Podobno pisałam do przyjaciół SMS-y, że ktoś mnie śledzi, chce zabić. Nic nie pamiętałam.

- Praca i rodzina? To za mało. O świcie joga i bieganie. W nocy nauka języków, czytanie publikacji naukowych, pisanie własnych. W kartonach na strychu trzymam stare kalendarze. Pełne notatek, wykrzykników, zadań do wykonania. O, patrz, jeden z nich. 21 maja 2006 to tydzień przed urodzeniem drugiej córki. Dwadzieścia pozycji, m.in. odebrać pranie, kupić kwiaty, zapłacić monterowi, skończyć pisać dla sądu opinię w sprawie adopcji. Albo inna data. Też maj, tylko że 2008 rok. Pogrzeb mojego taty. "Potwierdzić wizyty pacjentów, odebrać ciotki z dworca. Zadzwonić do wychowawczyni Ani i omówić z nią ustalenia Rady Rodziców". Jednego słowa o tacie. A pamiętam dobrze ten dzień.

- W kościele słychać było płacz mamy i siostry. Ja? Stałam przy trumnie i zastanawiam się, czy dobrze przyprawiłam kurczaka. Całą poprzednią noc spędziłam w kuchni - zaprosiłam ponad trzydzieści osób. Wieczorem, po stypie, jeszcze czytałam Ani "Dzieci z Bullerbyn" i układałam klocki z Marysią. Nie płakałam. Ani wtedy, ani później. Kolejnego dnia wstałam, zrobiłam śniadanie, odwiozłam Anię do szkoły, Marysię do niani, cały dzień przyjmowałam pacjentów. Tydzień później urodziłam Tosię. Tak latami wyglądało moje życie. I czułam się szczęśliwa.

- Kontrola - to słowo też lubiłam. Marzyłam o rodzinie. Miałam 21 lat, kiedy poznałam Artura, zakochałam się, rok później byłam w ciąży. Z małym dzieckiem studiowałam, potem robiłam doktorat. Trochę pomagała mi mama. Mąż już wtedy zarabiał. Od początku od ogarniania domowej rzeczywistości byłam ja. "Kupisz pieluchy?"- poprosiłam któregoś dnia. Ania miała może tydzień. Wrócił po godzinie z pieluchami dla roczniaka. Nie miałam pretensji. Ani wtedy, ani później. Byłam silna i niezależna. Zawsze.

Ewa: - Stałam na warszawskim Okęciu i patrzyłam na swoje nowe szpilki. Cena: 800 zł. "Masz eleganckie buty na obcasach? - spytała dzień wcześniej szefowa. "A te nie są w porządku?" - zdziwiłam się, pokazując czółenka. Uśmiechnęła się z pobłażaniem: "W tym chcesz wystąpić? Po moim trupie. Nic tak nie wytrąca przeciwnika z równowagi jak świetny wygląd! Idziemy na zakupy". To był czwarty miesiąc mojej pracy w firmie i pierwszy raz leciałam z szefową na negocjacje do Zurychu. Znałam języki, byłam atrakcyjna, pewna siebie. I podekscytowana.

- Ja wcześniej? Filologia dla osoby uzdolnionej językowo to luksus. No i stypendia. Rok mieszkałam w Helsinkach, pół roku w Oslo. Finansowo pomagali mi rodzice prawnicy. Gdy wróciłam do Polski, powiedzieli: "Człowiek wykształcony musi skończyć też prawo. Choćby zaocznie". Zrobiłam to dla nich. Zresztą lubiłam się uczyć. Obroniłam pracę magisterską i dostałam posadę w dużej instytucji kulturalnej. Zajmowałam się promocją Polski w Europie, m.in. organizowałam wystawy.

- Na jednej z nich, w Pradze, poznałam swoją przyszłą szefową, Marię. "Podoba mi się, co zrobiłaś. Nie chcesz zmienić pracy? Szukam asystentki" - spytała wprost. To był piątek, w poniedziałek miałam już w Warszawie spotkanie z nią i jej wspólnikiem. Zaczęło się inne życie. Telefony o każdej porze dnia i nocy. Nie zniósł tego mój chłopak jeszcze z czasów studiów. "Ten świat jest chory" - stwierdził, pakując swoje rzeczy.

- Szybko uczyłam się zasad biznesu. Brałam udział w fuzjach, przekształceniach i przejęciach największych firm. Kiedyś przed ważnym spotkaniem spojrzałam na siebie w lustrze. Zobaczyłam wysoką, atrakcyjną brunetkę ubraną w obcisłą granatową sukienkę przed kolana i marynarkę. Miałam zimne oczy: "Jezu, to naprawdę ja?". Byłam w szoku. "Skutecznie, z uśmiechem i bez litości".

- Szefowa traktowała ludzi jak pionki. Nie tylko ona. Kiedyś na jednym z bankietów podszedł do mnie prezes jednej z firm. "Wina?" - spytał. "Nie, dziękuję" - odpowiedziałam. Roześmiał się: "To jest świat biznesu, tu się nie da na trzeźwo".

Beata: - Mieszkanie było nieduże. Ściany odrapane. Pomalowałam je w pierwszy weekend swojego pobytu w Białymstoku. Nie podobało mi się to miasto. Było smutne. Ale i tak się cieszyłam. Wreszcie miałam pracę. I to w dzienniku. Jeszcze w swoim rodzinnym mieście, w liceum chodziłam pomagać do redakcji lokalnego tygodnika.

- Lubiłam ten klimat. Obserwowanie dziennikarzy jak oficjalnie rozmawiają z burmistrzem, a potem wyciągają poufne informacje od jego pracowników. Malwersacje finansowe, walka o władzę. Tylko że nie znałam miasta, do którego przyjechałam, wszystkiego uczyłam się od początku: "Beata, sprawdź ceny w supermarketach", "Wypadek na rynku, jedź zobaczyć", "Dzisiaj odsłuchasz mi wywiady". Byłam dziewczyną na posyłki. Do tego po raz pierwszy poznawałam zwyczaje wschodniej Polski.

- Nie potrafiłam uwierzyć: kobieta szef to ewenement, wizyta u ginekologa - wstyd. Graficzkę były mąż pobił tak, że trafiła do szpitala. "Mogła się nie rozwodzić" - komentowali koledzy z redakcji. Pracowałam od rana do nocy, brałam dużo dyżurów, bo chciałam dorobić.

- Znajomi? Znałam tylko ludzi z gazety, oni mieli rodziny. Przyjaciele z Warszawy? Na początku dzwonili, zapraszali do siebie, chcieli przyjeżdżać. "Nie mam czasu" - odpowiadałam. Do domu jeździłam rzadko, bo to 500 km z przesiadką. W wolne dni czytałam, sprzątałam, snułam się po mieście. Nowe doświadczenie: samotność. Mam trójkę rodzeństwa, w domu zawsze było głośno, na studiach mieszkałam w akademiku, potem wynajmowałam mieszkanie z koleżanką. Pierwszy raz w życiu usłyszałam, jak sąsiad hałasuje na górze, ktoś się kłóci za ścianą o rachunki. "Jestem twarda, pracuję na swoją przyszłość!" - mówiłam sobie codziennie rano.

Częśc druga: O kobietach udających szczęście

Marta: - "Mamo, chodź", szarpała mnie za rękę niespełna trzyletnia Marysia. Tosia płakała głodna w sypialni, Ania biegała po domu i krzyczała: "Gdzie są moje zeszyty? Mamo, gdzie są zeszyty?". Artur wołał z dołu: "Kotku, poproszę o grzanki!". Zrobiło mi się słabo, poczułam potworny ból głowy. "Muszę zwymiotować" - pomyślałam. Zamiast pójść do Tosi, zamknęłam się w łazience i próbowałam oddychać. Minęło pięć, dziesięć minut. "Mamo! - słyszałam zza drzwi. - Idę" - odkrzyknęłam. "Okej, jestem zmęczona. Wstałam o piątej rano biegać, zasnęłam o trzeciej nad ranem, bo szyłam strój na przedstawienie do przedszkola i kończyłam sprawdzać prace studentów" - tłumaczyłam sobie. Ale te sytuacje zaczęły się powtarzać.

- Bóle głowy? Na początku raz na miesiąc, dwa. Potem co najmniej raz w tygodniu. I wysypka. Budziłam się w nocy, bo tak mnie wszystko swędziało. "Co ty wyrabiasz?" - kiedyś Artur zastał mnie w łazience. Stałam nago i drapałam się szczotką, myślałam, że z bólu nie wytrzymam. Bałam się tych słabości, narzucałam więc sobie większą dyscyplinę. Zaczęłam jeść tylko gotowane rzeczy. Rzuciłam mięso, wędliny. Spałam coraz mniej. Potrafiłam już się położyć, gdy przypominałam sobie, że nie wyprasowałam kilku ubrań dziewczynek. Wstawałam i kończyłam prasowanie. "Możesz z nami usiąść? Pogramy w Harry’ego Pottera" - pytał Artur w niedzielę. "Nie mogę, jest tyle rzeczy do zrobienia" - myślałam.

Depresja? Nerwica? Perfekcjonistce trudno pogodzić się z taką diagnozą. Już nie może udawać, że jest silna i zawsze da radę. Przyjaciele, rodzina są w szoku. „Jak to, ty?” - pytają.
Depresja? Nerwica? Perfekcjonistce trudno pogodzić się z taką diagnozą. Już nie może udawać, że jest silna i zawsze da radę. Przyjaciele, rodzina są w szoku. „Jak to, ty?” - pytają.123RF/PICSEL

- Kiedyś akceptowałam siebie. "Taka po prostu jestem" - uważałam. I nie przeszkadzał mi bałagan u innych. Teraz każdy paproch, ślad kurzu doprowadzał do szaleństwa. Byłam zła, że moja starsza córka nie jest zorganizowana jak ja. Zapisywałam ją na kolejne zajęcia. Gdy wracała o 20 i mówiła, że nie ma siły na lekcje, krzyczałam: "Chcesz coś osiągnąć, pracuj!". Ja, psycholog dziecięcy!

- Zaczęły męczyć mnie historie innych ludzi. Przerażały dramaty dzieci, choroby. Oczywiście, miałam swojego superwizora. Ale nawet jego oszukiwałam: "U mnie dobrze, naprawdę dobrze". "Może ty masz raka mózgu?" - sugerował mąż, gdy znów miałam atak bólu głowy. Wysyłał mnie na tomografię mózgu, rezonans magnetyczny. Nic nie wykazały.

- Zaczęłam łykać przeciwbólowy ketonal, choć nienawidziłam tabletek. No i bałam się o siebie: bo zaspałam i nie poszłam biegać, bo o szóstej rano popłakałam się, że jest nowy dzień i do wieczora tak daleko. Bo nakrzyczałam na trzylatkę, że nie chce się sama ubrać. Bo pierwszy raz w życiu odwołałam jakieś spotkanie. Bo regularnie pojawiałam się w szpitalu, nie mogąc wytrzymać bólu, a badania nic nie wykazywały.

Ewa: - "Nie chcesz się zakochać, mieć dziecka?" - spytała mnie koleżanka w ciąży. Prychnęłam: "Muszę się ustawić, rozumiesz? Potem będę odcinać kupony". Patrzyła jak na kosmitkę. Szybko chciałam skończyć tę kawę. Miałam kilkadziesiąt dokumentów do przejrzenia, mnóstwo liczb do przyswojenia. "Nie masz wiedzy, nie masz kontroli" - powtarzała szefowa. W nocy śniła mi się praca. Budziłam się, otwierałam laptopa i czytałam dokumenty. Coraz częściej myślałam: "Nawalę, na pewno o czymś zapomniałam". I panika: jestem złym pracownikiem, złą córką, złą koleżanką. Winna, winna, winna!

- Lotnisko w Londynie. Pierwszy atak paniki. Wpadają na mnie ludzie, zakrywam twarz rękami. Boję się. Nogi mam z waty. "Wody?" - pyta mnie jakiś mężczyzna. Wyprowadza na zewnątrz. Mam dwie godziny do ważnego spotkania. Potworne korki. "Dlaczego nie pojechałam metrem" - wściekałam się. Znów wali serce, ślina napływa do ust, drętwieje lewa ręka i mam wrażenie, że samochody mnie zgniotą. "Ogarnij się" - złoszczę się na siebie. Niestety, nie mogę. Znów oddycham. Znika pewność siebie. Albo tak mi się wydaje. "Zawaliłam" - myślę po każdym służbowym spotkaniu.

- Boję się coraz częściej: latać samolotem, spać w hotelach, spotykać z ludźmi, stać w metrze. Na pewno przejedzie mnie pociąg, budynek się zawali, ktoś mnie zastrzeli. Boję się też tych ataków paniki. Wstydzę się. Kiedyś zasłabłam w supermarkecie. Tłum gapiów, ktoś robił zdjęcia komórką. Ciągle mam w ustach gorzki smak "Na pewno płyn rdzeniowo-mózgowy wlewa mi się do gardła" - myślę.

- "Dzieją się ze mną okropne rzeczy" - dzwonię do przyjaciółki z liceum, jedynej, której ufam. "Idź do lekarza". "Wstydzę się". Potem ją oszukuję, że byłam, dostałam leki. "W porządku? - pyta szefowa. - Schudłaś, jakaś blada jesteś". W porządku. W porządku. W porządku. Moje życie jest w porządku.

Pierwszy atak paniki? Na lotnisku. Dusiłam się. Ktoś wyprowadził mnie na dwór, dał wody.

Beata: - Ogórkowa, ciasto, pierogi z kapustą. "Dziecino, co ty taka blada jesteś? - martwiła się mama. - Dlaczego nie jesz?". Chciałam się w nią wtulić i opowiedzieć, że jestem smutna i zmęczona. Ale w domu nigdy się nie narzekało. "U mnie dobrze, naprawdę" - ciągnęłam. Tata tulił i ściskał: - "Jestem z ciebie taki dumny, że dajesz tam radę sama. Moja krew!". "Beatka, pożyczysz mi 500 zł?" - pytał młodszy brat. "Jasne" - obiecywałam, choć sama miałam do końca miesiąca 700 zł. Wracałam do siebie i dzwoniłam do pracy: "Mama zachorowała, muszę zostać z nią dwa dni". Nie wstawałam z łóżka. Nawet się nie myłam. Dojadałam pierogi z domu, w kuchni piętrzyła się sterta naczyń.

- Następnego dnia budziłam się zirytowana: "Koniec. Bierzesz się w garść". Ale zauważyłam dziwne rzeczy. Miałam wywiad i nie słyszałam odpowiedzi. Nagle zapominałam, o czym jest rozmowa. Kolejnego dnia znów dzwoniłam do pracy: "Jestem chora". Ostatnich tygodni przed atakiem nie pamiętam. Mama mi potem powiedziała, że pisałam SMS-y, że ktoś mnie śledzi. Albo że chyba nawiedza mnie duch babci, bo słyszę stukanie w pokoju. Ostatnie, co pamiętam, to właśnie głosy. Ciche zawodzenie. Wyłączałam radio. Nasłuchiwałam.

Część trzecia: O kobietach chorych

Beata: - Obudziłam się w szpitalu. Miłe pielęgniarki, lekarze. Inni pacjenci? Nie tak wyobrażałam sobie wariatów. Ktoś czytał gazetę, ktoś chodził po korytarzu, ktoś rozmawiał, palił papierosa w palarni. Uczucia? Na początku otumanienie lekami. Potem szok i niedowierzanie. Ja? "Nie, nikt u mnie nigdy nie chorował", "Nie, nie brałam leków, nie miałam myśli samobójczych, nie przeżywałam załamań nerwowych. Nikt nie umarł, nikt mnie nie zostawił". "Czy wie pani, co robiła, co ostatnio mówiła?". "Nie, nie wiem".

- Gdy opowiedzieli, że nawrzeszczałam na redakcję, straszyłam, że wszystkich pozabijam, chciałam się zapaść pod ziemię. Ale dostawałam z redakcji SMS-y "Czekamy na ciebie". Codziennie ktoś mnie odwiedzał. Nawet naczelny zadzwonił: "Czy mamy kogoś powiadomić? "Nie, absolutnie". Zadzwoniłam do jednej koleżanki z Warszawy: "Co u ciebie?" - spytałam. Szybko odłożyła słuchawkę. Potem inna powiedziała mi, że wydzwaniałam do nich. Tego też nie pamiętałam. Ludzie w Warszawie bali się mnie, ci ze wschodniej Polski okazali wsparcie.

- Codziennie terapia. Codziennie leki. Przeciwpsychotyczny solian, dwa stabilizujące nastrój, jeden antypadaczkowy. "Czy to się zdarza normalnym ludziom?" - spytałam podczas obchodu. "A co to znaczy normalnym?" - uśmiechał się lekarz. I uspokajał: "Tak, zdarza się każdemu. Ze stresu. Z przepracowania też".

Marta: - "Podać ci coś?"- pytał Artur. "Nie umieram" - złościłam się. Ale w zasadzie czułam, że umieram. Pierwszy raz w życiu spędziłam niedzielę na kanapie, bo nie miałam siły wstać. Patrzyłam tylko na białe pastylki, które przepisał lekarz, i modliłam się, żeby zaczęły działać już, natychmiast. Bo muszę sprzątać, pracować, bo dzieci nie mogą widzieć mnie słabej. Tak, to byłam ja, terapeutka, która zlekceważyła to, co mówiło do niej ciało. "Już nie mogę pracować jako psycholog" - wykrzykiwałam psychiatrze w czasie cotygodniowych spotkań. "Oczywiście, że będzie pani mogła. Nic się takiego nie stało. Niczego pani nie zaniedbała. Depresja zdarza się każdemu".

- Patrzyłam oniemiała. Ja i depresja? Co za żart! Ale w jego gabinecie pierwszy raz przyznałam: jestem zmęczona, wyczerpana, nie mam siły żyć. I zaraz tłumaczyłam: "Ale przecież mam szczęśliwą rodzinę i pracę, i przyjaciół. Czuję się winna". "Dlaczego jest pani za wszystko odpowiedzialna?". Okropne pytania. Dla mnie, osoby, która robiła również specjalizację z neuropsychologii i wie, ile znaczy chemia w mózgu. "Co się stało, że mam za mało dopaminy? - racjonalizowałam. "Proszę odpuścić" - prosił on.

- Szukałam więc momentu, gdy to się zaczęło. Chyba po urodzeniu Tosi. Wieczne kolki, płacz, trzecie dziecko mnie przerosło. Tak naprawdę go nie chciałam - to była wpadka. Ale udawałam, że się cieszę, nie chciałam nikogo zawieść. Pacjentów nie mogłam rozczarować, męża, dwóch starszych córek, a przede wszystkim siebie. I taty, który zawsze tak we mnie wierzył. Szczególnie gdy mama zachorowała na raka, kiedy miałam osiem lat. Mówił wtedy: "Dasz radę. Musisz zająć się siostrą, pomóc opiekować się mamą". I choć ona wyzdrowiała, już zawsze tak było.

Marta zajmowała się każdym. - "Już nie może tak być, rozumie pani?" - pytał psychiatra, a ja potakiwałam. Wracałam do domu na kanapę i pierwszy raz w życiu użalałam się nad sobą. Zadzwoniła siostra: "Dlaczego nic nie powiedziałaś?! Przyjeżdżam". Protestowałam, ale z ulgą słyszałam, jak brzdęka w kuchni garnkami, przynosi mi zupę, śmieje się z dziewczynkami.

Ewa: - Wakacje we Włoszech spędzone w łóżku uświadomiły mi, że już tak nie mogę. I że jestem chora. Zmęczona. Tak się bałam psychiatrów, a potem z ulgą patrzyłam, jak lekarz wypisuje mi xanax, leki na sen i inne antylękowe. Przespałam pierwszą noc od miesięcy. W torbie miałam zwolnienie. "To nie porażka?" - spytałam lekarza. "A porażką nie jest niedbanie o siebie?" - odpowiedział mi pytaniem. Zadzwoniłam do szefowej: "Maria, ja już nie wrócę". Prosiła, przekonywała, obiecywała inny system pracy. A wcześniej przez tyle miesięcy nie chciała dać mi dnia urlopu. "Słuchaj, ja marzę o tym, żeby mieć dziecko, męża, życie" - tłumaczyłam.

- Trzy miesiące na zwolnieniu. Czytałam książki, spałam, bo leki mnie otępiały. "Boże, jak ty znajdziesz nową pracę, mając na koncie zwolnienie od psychiatry. W twoim zawodzie to śmierć", denerwował się mój perfekcyjny ojciec. Tylko że gdy dochodzisz do ściany i naprawdę wiesz, że jesteś chora, już cię nie obchodzi, co myślą inni. Chcesz odpocząć.

Epilog

Beata. Wróciła do rodzinnego miasta. Prowadzi z siostrą sklep. Od jej pobytu w szpitalu mijają dwa lata. Dopiero kończy branie leków. Miała szczęście, że znalazła się wśród 30 procent ludzi, którzy nie mieli nawrotu choroby. Wyszła za mąż. Planuje dziecko.

Ewa. Dziś ma z koleżanką firmę PR. Regularnie jeździ na urlop, często pracuje w domu. Ma roczną córkę, męża. I choć napady lęku się skończyły, w torebce zawsze nosi xanax. Mówi: - Moja przyjaciółka żartuje, że Amerykanki łykają go jak dropsy. Ja wiem, że uzależnia. Czuję się po prostu lepiej, gdy go mam. I już się tego nie wstydzę.

Marta. Wciąż pracuje jako psycholog dziecięcy. Ale ma mniej pacjentów. Rzadziej odbiera telefony, częściej mówi "nie". A przyjaciołom radzi, że najlepsze przepisy na ciasto są w internecie. Relacja z mężem? - To nie bajka. Artur jest, jaki jest, ja też jestem, jaka jestem. Pomógł mi. Ale przecież nie stanie się innym człowiekiem - uśmiecha się. I dodaje: - Jestem szczęśliwa. No nie patrz tak na mnie, przecież nie mówię, że jest idealnie. Jest różnie. Jak u każdego. Ale dziś akurat bardzo fajnie.

Katarzyna Troszczyńska

TWÓJ STYL 11/2013

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas