Żadnego tiu-tiu
Kiedy wokalistka popowa zaczyna reżyserować filmy, zawsze znajdą się tacy, którzy prychną: fanaberie gwiazdki. Ale to nie jest ten przypadek. Maria Sadowska zrobiła dobry film o pracownicach sieci supermarketów. Feministyczny? Nie, po prostu uczciwy. I potrzebny kobietom co najmniej tak samo jak książka Danuty Wałęsowej.
Trzy długie minuty owacji po projekcji "Dnia kobiet" na festiwalu filmowym w Gdyni. Fruwałaś nad ziemią?
Maria Sadowska: - Kiedy pojawiły się napisy końcowe, ściskałam rękę operatora. Stremowana bałam się reakcji publiczności. Oddałam temu filmowi trzy lata życia, ale z emocji rozryczałam się wcześniej. A potem zobaczyłam, że publiczność też ociera łzy. Kilka miesięcy później przewodniczący jury na festiwalu w Cottbus w Niemczech powiedział: "Dawno nie płakałem w kinie. Dlatego przyznaję ci nagrodę".
Przecież to historia z happy endem.
- Nasza bohaterka jest na dnie, ale przełamuje rolę ofiary. Halina, grana przez Kasię Kwiatkowską, to kasjerka w sieci tanich supermarketów. Awansuje. To ją zmienia. Dotąd lubiana i solidarna, oszukuje i wykorzystuje podwładne. Zmusza je do nieludzkiego wysiłku. Kariera obraca się przeciw niej. Traci kontakt z córką i z matką. A potem jest już tylko gorzej. Oglądamy Halinę i buntujemy się - jeśli możesz, nie rób tego! Chciałam, żeby drażniła na początku, żeby potem widz mógł przeżyć razem z nią oczyszczenie. Jej droga do odkupienia to próba odzyskania przyjaźni i zaufania koleżanek i co ważniejsze - córki. Staje też do walki z korporacją, która ją wykorzystała.
Mnie ten film najpierw denerwował, potem wzruszył. Co chciałaś tą historią powiedzieć?
- Protestuję przeciw systemowi korporacji i temu, że na własne życzenie stajemy się niewolnikami konsumpcyjnych norm. Supermieszkanie i samochód to wyznacznik naszej wartości. I w tej gonitwie, tak jak w filmie, gdzieś się gubi człowiek. To jest też protest przeciw przekonaniu, że życie według tych wzorców zmusza, by siedzieć cicho. To nieprawda. Halina pokazuje, że nawet jedna słaba dziewczyna znajduje siłę - nie tylko w sobie, ale w ludziach wokół niej.
Piekło! - mówiły moje aktorki po „praktykach” w supermarkecie
Trudno dziś udawać, że tych "konsumpcyjnych norm" nie ma.
- Mnie też dopadają, jednak staram się nie zwariować. Nie mam kredytu, jeżdżę starym autem, choć często się zastanawiam, czy ja przypadkiem nie mam kompleksów, bo nie posiadam wielkiego domu? I dopada mnie strach: kurczę, to może ja jednak nie daję rady, może jednak będę lepsza w nowym aucie? Ale wiem, że nie, i nie chcę ulec temu szaleństwu. I "Dniem kobiet" to chcę powiedzieć.
- On jest antykapitalistyczny, nie boję się mówić o tym, jak stajemy po ciemnej stronie mocy i jak odzyskujemy swoje człowieczeństwo. Świata nie zmienię, jutro i tak wszyscy pójdą na zakupy do supermarketów, które mają się świetnie, jest ich coraz więcej, wyglądają coraz ładniej. Ale tak jak moja bohaterka zrobiła krok i to zapoczątkowało lawinę procesów innych kobiet wykorzystywanych przez sieci handlowe, tak ja wierzę, że ten film jest głosem w dyskusji, która trwa. Mamy choćby "ruch oburzonych", Anonymous. Ludzie skrzykują się i głośno protestują przeciw temu, że "kasa rządzi światem". To banał, ale wszyscy wiemy, że tak jest.
Skąd pomysł na "Dzień kobiet"?
- Dostałam od szefa filmowego studia Munka Dariusza Gajewskiego zarys scenariusza napisanego przez Katarzynę Terechowicz. Zaproponował reżyserię. Przekopałam się przez tony akt sądowych. Film oparłyśmy na faktach, które zdarzyły się w wielu sieciach handlowych.
Inspirowała cię historia "Wałęsy w spódnicy", Bożeny Łopackiej, kierowniczki w sieci dyskontów, która jako pierwsza oskarżyła pracodawcę o nadużycia?
- Nie chciałam opisać jednej osoby i konkretnego sklepu, tylko przedstawić zjawisko nadużyć. Moja Halina to tak naprawdę wiele dzielnych kobiet, które walczyły o swoje prawa. Razem ze scenarzystką rozmawiałyśmy z pracownicami supermarketów w całej Polsce. Drążyłyśmy. Lista nadużyć wydłużała się - nadgodziny za darmo, rozstawianie ciężkich palet bez wózków widłowych, zamykanie w magazynie, dopóki nie wykona się pracy. Nasze aktorki przez wiele godzin naprawdę pracowały w kasach supermarketu, w dziale mięsnym. Tempo, stres, ciężki wysiłek, odpowiedzialność, opryskliwi klienci... - Piekło - mówiła Kasia Kwiatkowska. Opowieści kobiet z supermarketów otworzyły nam wszystkim oczy. Uzmysłowiły też, jak wiele może zrobić jeden człowiek. Bo Halina się buntuje. Warto zobaczyć, jak wygrywa.
Mocne kobiece kino?
- Zależało mi, by bohaterka Dnia kobiet nie przeżywała wydumanych dramatów. Żeby była silna, walczyła. Mam wrażenie, że w polskim kinie jest niewiele mocnych postaci, takich jak Krystyna Janda w "Człowieku z marmuru". Wkurza mnie, że kobiety pokazywane są w filmach jako rozchichotane idiotki. Na przykład "Lejdis" to dobre komercyjne kino, ale nas przedstawia w nieprawdziwym świetle. Czy my naprawdę myślimy tylko o ciuchach, kosmetykach, facetach albo konstytuuje nas bycie matką? Ja nie znam takich kobiet, to powielany schemat, w który jesteśmy na siłę wtłaczane. To nie znaczy, że nie lubimy się malować, kochać, być matką, ale to niejedyne role.
Teraz mówisz jak feministka.
- Czasem ktoś mnie szturcha i pyta: "Hi, hi, to ty teraz nienawidzisz facetów?". Uwielbiam mężczyzn, ale w kinie na razie nie mam ochoty na męskich bohaterów. Skoro zaczęłam jako reżyserka, która porusza tabu i sprawy kobiet, będę konsekwentna. Chcę zrobić następny film, w którym bohaterkami też będą kobiety. Nie sprzedam tu pomysłu na fabułę, ale dotykam bolesnego i przemilczanego problemu. O tym, że nie mamy prawa decydować same o sobie, bo robią to za nas panowie w garniturach.
Nie obawiasz się krytyki, że celebrytka, która ma na koncie popkulturowe projekty - od Tęczowego Music Boxu przez Gwiazdy tańczą na lodzie - chce być dla odmiany autorytetem?
- Nie jestem demagogiem, który będzie teraz nauczał. Opowiadam ważne dla mnie historie. Myślenie i wnioski pozostawiam publiczności. I mam nadzieję, że nie jestem znana tylko z tego, że jestem znana. Zabawne, przez ostatnie dziesięć lat nagrałam sześć płyt, zrobiłam dwa filmy - wszystko dalekie od main streamu. A ty nadal pytasz mnie o Tęczowy Music Box, program z początku lat 90.?! Skoro jestem taka komercyjna, dlaczego nie usłyszysz moich piosenek w największych stacjach radiowych? Dzięki programowi Gwiazdy tańczą na lodzie mogłam realizować swoje niszowe projekty - na przykład nakręcić film "Non stop kolor" - część nagrodzonego w Gdyni tryptyku "Demakijaż". Nagrywałam też taką muzykę, jaką kocham. Tym bardziej że w Polsce wytwórnie płytowe długo zatrzaskiwały mi drzwi przed nosem.
Dlatego po maturze wybrałaś szkołę filmową?
- Miałam dość muzyki, za nic nie chciałam zdawać na Akademię Muzyczną, bo wiedziałam po 12 latach grania na fortepianie, że wirtuozem nie będę. Miałam poczucie, że reżyser to bardziej wszechstronny zawód - musi być wizjonerem, aktorem, muzykiem, fotografem, showmanem, pisarzem... Stąd szkoła w Katowicach. Byłam pierwsza pod kreską. Zabolało... i wtedy szczęście. Telefon od producentki z USA, która pięć lat wcześniej dojrzała mnie w telewizji. Teraz namawiała: "Wyślij demo, parę zdjęć. Duża wytwórnia wyda ci płytę w Japonii. Tam jest teraz popyt na «look» Szwedki. Przefarbujemy cię na jaśniejszy blond!".
Wierzyłaś, że będziesz wielką gwiazdą?
- Oczywiście, jechałam podbić cały wszechświat. Chciałam być drugą Basią Trzetrzelewską. Rzeczywistość szybko postawiła mnie do pionu. Zamieszkałam w Hollywood w willi częściowo zniszczonej przez trzęsienie ziemi. Pewnie tak było taniej. Był tam tylko stary pies i akwaria z piraniami. Wieczorami umierałam ze strachu. Producentka zakazała mi wychodzić, zresztą bez prawa jazdy i tak trudno się poruszać po Los Angeles. Robiła mi zakupy - tylko sałata i pomarańcze, bo miałam schudnąć! Ale muszę przyznać, że wiele się od niej nauczyłam muzycznie. Chciałam śpiewać ballady jazzowe. Firma widziała we mnie jednak gwiazdkę dance. Blond produkt.
- Piosenka "Crazy" stała się przebojem, ale to był obciach. Z drugiej strony wydałam w Japonii dwie płyty, byłam na okładkach magazynów. Czternaście razy jeździłam do Tokio promować piosenki. Potem trafiłam do producentów, którzy pracowali dla Madonny. Jedna moja piosenka znalazła się na składance "Dance Mania", która sprzedała się w milionie egzemplarzy. Niby-sukces, za całe pieniądze kupiłam sobie podstawowy sprzęt do domowego studia. Ta muzyka oznaczała jednak brak szans na rozwój. Chcieli, żebym śpiewała "umpa, umpa". Uczciwie i wprost powiedziałam sobie, że nie nadaję się na gwiazdę.
Miałaś plan B?
- Cały czas myślałam o reżyserii. Wcześniej co kilka miesięcy wpadałam do Polski, zapisałam się do prywatnej Akademii Filmu i Telewizji. Tam nakręciłam dwa filmy dokumentalne. W końcu postanowiłam zdawać na reżyserię do łódzkiej Filmówki. Włożyłam okulary zerówki i czarny sweter, żeby wyglądać poważnie. Chciałam zobaczyć, jak wyglądają egzaminy. A dostałam się za pierwszym razem! Musiałam szybko przemeblować swoje życie, co nie było takie proste, zrezygnować ze wszystkiego, co wypracowałam przez trzy lata.
- Zamieniłam Hollywood na "Hollyłódź". To były cztery niesamowite lata. Dyskusje na słynnych schodach w Filmówce, życie w akademiku. Nie chciałam brać pieniędzy od rodziców, tym bardziej że mieli mniej koncertów niż kiedyś. Żeby się utrzymać, grałam do kotleta. Nie żaliłam się. Pomogło mi to, że jako dziecko widziałam tatę i mamę występujących w hotelowych restauracjach za granicą. Mówili: "każdą publiczność trzeba szanować". Ja miałam ambicję, żeby nie tylko brzęczeć w tle, ale by ludzie mnie zauważyli. To była lekcja pokory, która przydała się potem w Filmówce.
- Czy to, że już w dzieciństwie miałaś do czynienia z show-biznesem, miało jakieś znaczenie w relacjach z kolegami czy profesorami?
- W szkole to dla nikogo nie miało znaczenia. Liczyło się to, co robię. Co nie znaczy, że zawsze mi wychodziło. Pierwszy rok ledwo zaliczyłam z powodu dokumentu. Na drugim roku mój profesor, reżyser Wojciech Jerzy Has, odrzucił kilkanaście scenariuszy etiud. W końcu przyjął enty projekt i to była ogromna satysfakcja. Nakręciłam "Skrzydła", 13-minutową etiudę o dziewczynie, która chce latać. Film pokazano na 42 festiwalach i to było dla mnie wyróżnienie, bo to szkoła, a nie ja, zgłaszała film do konkursów.
Kiedy poczułaś się reżyserem?
- Tak naprawdę czuję, że dopiero teraz, po "Dniu kobiet". Do reżyserii trzeba dorosnąć, dlatego powtarzałam: w tym zawodzie wiek działa na moją korzyść. Po pierwsze trzeba mieć coś do powiedzenia. Po drugie walczyć o swoją wizję. To zakłada konflikty. Na planie zdjęciowym reżyser musi być bogiem. A męska część ekipy, tacy macho, na dzień dobry widzieli we mnie słabą blondyneczkę, na dodatek w mini...
Chcieli wejść ci na głowę? Jak budowałaś autorytet?
- Na początku wydawało mi się, że muszę się przebrać za faceta, żeby mnie słuchali. Na plan wkładałam spodnie. Teraz wiem, że nie potrzebuję zmaskulinizowanego wizerunku, żeby być kapitanem statku. Równie dobrze mogę rządzić ekipą w ładnej sukience. Nauczyłam się podnosić głos. Patrzeć w oczy i mówić: "Jakiego, ku..., słowa nie zrozumiałeś!? Ta lampa ma stać w drugim rogu". To było mi wcześniej obce. Teraz jest niezbędne, bo inaczej każdy z ekipy miałby inną wizję filmu. Już wiem, że w tej pracy nie mogę być kumpelką. Żadnego: "Kochany, kochana... tiu-tiu, czy mógłbyś teraz zrobić tak i tak...?". Niestety, ryzykując prywatne relacje, zdarzało mi się zwalniać bliskich znajomych. Hierarchia musi być zachowana. Reżyser siada do stołu w czasie przerwy na obiad, a ekipa milknie. (śmiech) Jestem blond potworem.
Czy jako reżyserka zaangażowana będziesz teraz stronić od komercyjnych projektów?
- Odrzuciłam kilka propozycji. Oczywiście, że chciałabym robić tylko autorskie kino. Ale zdaję sobie sprawę, że reżyseria to też rzemiosło. Marzę o serialu, bo sama jestem maniaczką tych zagranicznych - uważam, że są lepsze niż większość filmów kinowych. Skończyłam też scenariusz przygodowego filmu dla dzieci. To będzie produkcja z najlepszymi polskimi aktorami i animowanym stworem. Po trzech latach poświęconych na ostatni film tęsknię teraz za muzyką. Nagrywam płytę z piosenkami o kobietach. Prawie każdy tekst oparty jest na cytacie ze znanych filozofek: "Nikt nie rodzi się kobietą", "Moje ciało jest polem walki". Jest tam też piękna, osobista piosenka o matce i córce. Bardzo przeżywam tę płytę, dawno niczego nie wydałam. To uzupełnienie tego, co chciałam powiedzieć w filmie.
Rozmawiała Marta Bednarska
Twój Styl 4/2013