Reklama

Magdalena Piekorz: Marzę o polskim "Hair"

Magdalena Piekorz przeżywa dramatyczne chwile. Choroba właściwie odebrała jej wszystko. Oprócz nadziei.

Wojciech Szczawiński: - O pani pracy reżyserskiej zrobiło się głośno w 1997 roku, po dokumencie "Dziewczyny z Szymanowa". Potem był "Franciszkański spontan", telenowela "Chicago", kilka znaczących spektakli teatralnych. W końcu - "Pręgi", które, w 2004 roku, stały się polskim kandydatem do Oscara. Czy Magdalena Piekorz czuła wtedy, że otwiera się przed nią wielki świat?

Magdalena Piekorz:  - Nic z tych rzeczy. Po "Pręgach", paradoksalnie, było mi trudniej. Przez cztery następne lata nie mogłam zdobyć pieniędzy na kolejny film. Sukcesy są efektem ciężkiej, chwilami morderczej pracy, której kulis publiczność nie zna. Nieraz miałam wrażenie, że cały czas muszę walczyć. Na przykład "Dziewczyny z Szymanowa" zostały zdjęte tydzień przed emisją. Stres potworny: miałam wtedy dwadzieścia dwa lata, byłam jeszcze na studiach i musiałam stanąć przed komisją etyki oraz radą programową, ponieważ niektórym ludziom nie podobał się sposób, w jaki pokazałam siostry zakonne. Z kolei przy realizacji "Pręg" w laboratorium zarysowano taśmę. Kilka najbardziej znaczących scen musiałam kręcić od nowa. Odchorowałam swoje przy tej okazji. Z kolei z trzecim moim filmem, "Zbliżeniami", jechałam na festiwal w Gdyni w poczuciu, że zrobiłam uczciwą, dobrą robotę. Obraz dostał nominację do Złotych Lwów. Ale, ku mojemu zaskoczeniu, spadł na niego ogrom krytyki. Nie mieszczę się w wyobrażeniach o życiu sławnych, zdrowych i bogatych, którym wszystko się udaje.

Reklama

- "Zbliżenia", ostatni film fabularny, zrealizowała pani w 2014 roku.

- Nie byłam w stanie dalej pracować. Zrezygnowałam nie tylko z pracy nad produkcjami, ale również z prowadzenia zajęć z reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Z dnia na dzień pojawiły się u mnie potworne bóle głowy, bezsenność, uczucie skrajnego wyczerpania. Do tego dochodziły katary trwające nawet po kilka dni. Sądziłam, że to jedynie ataki alergiczne. Tymczasem był to wyrzut toksyn, które przez lata gromadziły się w moim organizmie.

- Diagnoza?

- Dwa lata temu zaczęto mnie leczyć na boreliozę. Ale kleszcz ukłuł mnie we wrześniu 2007 roku, w parku, podczas spaceru z psem. Ponieważ w tamtym czasie panowała opinia, że jeśli na skórze nie ma rumienia, to ukłucie można zbagatelizować, lekarz nie zalecił mi nawet przeprowadzenia podstawowych badań. W istocie choruję więc od dziesięciu lat.

- Borelioza to "wielki imitator".

- Długo nie było wiadomo, co mi jest. Tomografia komputerowa wykazała, że mam lekkie skrzywienie przegrody nosowej. Opinie lekarzy były różne: "Należy poddać się operacji", "Nie trzeba jej przeprowadzać", "Może to tylko uczulenie na salicylany". Po roku wędrówek po gabinetach alergologów, neurologów, laryngologów oraz dziesiątkach rozmaitych badań czułam się jak królik doświadczalny. Byłam na tyle wyczerpana, że jednak zdecydowałam się na operację przegrody i zatok. Po operacji borelioza jeszcze bardziej się uaktywniła. Zaatakowała nerwy, stawy i mięśnie. Leki przeciwbólowe już nie działy. Trafiłam kolejno do trzech szpitali. Podejrzewano u mnie szpiczaka, nawet porfirię. W diagnozowanie włączono też psychiatrę. I nic. A stan mojego zdrowia pogarszał się coraz bardziej. Na własną rękę zaczęłam szukać ratunku.

- Jak obecnie wygląda stan pani zdrowia?

- Lepiej czuję się od grudnia 2017 roku, choć mam jeszcze słabsze dni. A jeszcze pół roku temu z trudem podnosiłam się z łóżka. Oczywiście teraz też bywa różnie. Czasami nie znajduję sił, by prowadzić rozmowę przez telefon.

- Wspominała pani o rezygnacji z realizacji filmów i pracy na uczelni. Skąd zatem środki na leczenie?

- Moje oszczędności dawno się skończyły. Wyczerpało się także finansowe wsparcie, jakie mogłam otrzymać od rodziny i przyjaciół. Było to może nierozsądne, ale nigdy nie myślałam o swoim zawodzie w kategoriach bogacenia się. Pracowałam w ambitnej wytwórni, jaką jest Studio Filmowe TOR, gdzie myśli się o jakości produkcji, a nie o pieniądzach. Stawki nie były oszałamiające. Zresztą zrobiłam raptem trzy filmy fabularne. Obecnie radzę więc sobie z trudem.

- Jak środowisko zareagowało na informację o pani chorobie?

- Mało kto o niej wiedział. Nie epatowałam kolegów opowieściami o moich dolegliwościach. Artystycznie byłam związana z Warszawą i Krakowem. Siłą rzeczy te więzi rozluźniły się, kiedy wróciłam na Śląsk. Dlatego jestem ogromnie poruszona i wzruszona reakcjami Janka Frycza, Michała Żebrowskiego czy Krzysztofów Zawadzkiego i Globisza, a także pozostałych twórców, którzy wspierają koncert charytatywny "Znaleźć nadzieję". 11 lutego, w Filharmonii Krakowskiej, organizuje go dla mnie Fundacja Anny Dymnej "Mimo Wszystko".

- Czy snuje pani plany?

- Wciąż odnajduję w sobie nadzieję. Chciałabym wrócić do projektów, których dokończenie uniemożliwił mi stan zdrowia. Ale chyba moim największym marzeniem jest zrobienie musicalu o wolności, coś w stylu "Hair" Miloša Formana. Tyle że akcja rozgrywałaby się w Polsce lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Chciałabym w lekkiej formie opowiedzieć o sprawach poważnych, o różnych wymiarach naszej wolności: i tej politycznej, i duchowej, i osobistej.

W niedzielę, 11 lutego 2018 r. w Filharmonii Krakowskiej odbędzie się koncert i aukcja charytatywna na rzecz Magdaleny Piekorz. Aukcję wspierają znane postacie życia publicznego. Przedmioty podarowali m.in. prezydent Andrzej Duda, małżonka prezydenta Agata Kornhauser-Duda, Donald Tusk, Lech Wałęsa, Michał Żebrowski, Kamil Stoch i Filip Chajzer. Bilety i możliwość licytacji przedmiotów na stronie filharmonia2018.pl

Styl.pl/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy