Reklama

Zaczepiała mężczyzn na moście. Efekty eksperymentu zadziwiają

Na chybotliwej kładce łatwiej jest nam się zakochać, bo niepokój "podkręca" emocje. Jednak czy taki związek będzie trwały? Leon Windscheid w książce "Po co ci emocje?" dokładnie analizuje proces zakochania i zdradza tajemnicę par, które "motylki w brzuchu" odczuwają już... kilkadziesiąt lat. Okazuje się, że to nie element ryzyka najbardziej umacnia związki, ale coś zupełnie innego...

Fragment książki  Leona Windscheida "Po co ci emocje":

Podczas jednego z eksperymentów na krótszym i solidniejszym moście czekała atrakcyjna młoda kobieta . Jeśli akurat przechodził tamtędy młody mężczyzna, zapraszała go do udziału w ankiecie. Wszystkim, którzy się zgodzili, przedstawiała się jako Donna i zostawiała im na karteczce numer telefonu "na wypadek jakichś pytań". Mały flirt.

Druga runda badania miała miejsce na podwieszanym moście z udziałem tej samej kobiety. Tym razem również dawała swój numer ankietowanym, ale przedstawiała się jako Gloria.

Reklama

Wkrótce na Uniwersytecie Kolumbii Brytyjskiej roz­dzwonił się telefon. Uczestnicy ankiety nie skontaktowali się jednak z atrakcyjną młodą damą, tylko z dwoma  badaczami. Niczego nie przeczuwając, prosili do słuchawki Glorię albo Donnę, tym samym zdradzając, przez który most przechodzili. Na podstawie zgromadzonych danych zauważono podstawową różnicę między dwiema grupami mężczyzn. Spośród tych, którzy przeszli przez krótki most, tylko co dziesiąty chwycił za słuchawkę. Natomiast podczas spotkania na rozkołysanej kładce co drugi wędrowiec tak zauroczył się młodą damą, że postanowił nawiązać z nią kontakt. Najwyraźniej ta sama kobieta zależnie od sytuacji inaczej oddziaływała na mężczyzn.

W dalszej części rozdziału postaram się wyjaśnić to zjawisko i zastanowić się, czego możemy się dowiedzieć o związkach na podstawie tego eksperymentu. Najpierw jednak muszę przedstawić, na czym zasadniczo polega zakochanie.

"Miłości nie odmienią chwile, dni, miesiące, ona trwa i trwać będzie po sam skraj zagłady"  - pisał William Szekspir. Zgodnie z tym jakże romantycznym wyobrażeniem człowiek zakochuje się i dzięki potędze miłości uczucie towarzyszy mu do końca jego dni. Co za ogromne oczekiwania. Statystyki świadczą jednak o tym, że życie to nie sonet miłosny. Obecnie w Europie rozpada się prawie co drugie małżeństwo. Jeśli założymy, że z reguły zawiera się związek z miłości, to, jak się zdaje, siła uczucia dość często słabnie, zanim śmierć położy mu kres. Czy nawet gdy przypieczętowała je przysięga małżeńska, z czasem pożądanie, namiętność i czar, tak silne na początku każdej relacji miłosnej, ulatniają się gdzieś pod wpływem rutyny i zażyłości? Czy nie jest tak, że podczas pierwszego wspólnie oglądanego zachodu słońca motyle w brzuchach mocniej trzepocą skrzydełkami niż po wielu latach, gdy sytuacja ta powtarza się po raz tysięczny? Niektórych nie dziwi fakt, że jeśli wszystko dobrze się układa, w pewnym momencie zakochanie ustępuje miejsca głębokiej miłości opartej na zaufaniu i partnerstwie. Niewykluczone, że właśnie tak to przebiega. Czy jednak naprawdę motyle muszą zniknąć, jeśli chcemy stworzyć trwałą relację? Czy nie da się aż po kres swoich dni podtrzymać silnego, elektryzującego uczucia z pierwszych godzin i tygodni związku?

Wiedza o gospodarce hormonalnej przeczy takiemu wyobrażeniu. Gdyby mózgi świeżo zakochanych przebadać rezonansem magnetycznym, na ekranie natychmiast rozświetliłby się na czerwono niewielki obszar nad pniem mózgu. Tutaj, w tak zwanym polu brzusznym nakrywki, mieści się malutka, ale niezwykle wydajna fabryka dopaminy, w której bicie dzwonu informuje o zbliżającej się strzale Amora. Gdy zostaniemy nią trafieni, fabryka pracuje pełną parą, by dostarczać potężne dawki dopaminy do ośrodka przyjemności . Wiele przemawia za tym, że ten neuroprzekaźnik wywołuje u zakochanych nieposkromione pożądanie, przypływy namiętności, stałe rozradowanie i niepohamowaną euforię. Gdybyśmy byli samolotami, które wzlatują do siódmego nieba, nasze baki napełniano by dopaminą. Ta metafora wywodzi się z pism Arystotelesa, który podzielił niebo na sfery i właśnie siódma położona była najwyżej. Coś jest na rzeczy. Zakochanie to przecież rodzaj odlotu. Wywołuje odurzenie podobne do tego po kokainie albo alkoholu. Podobno samce muszki owocówki odrzucone przez samice piją  - prawdopodobnie ze smutku  - więcej alkoholu niż osobniki, którym się poszczęściło . Dysponują zatem podobnym, choć inaczej aktywizowanym, systemem nagród. Dzięki zakochaniu narkotyki stają się zbędne.

Strzała Amora wzmaga nie tylko wydzielanie dopaminy, ale również kortyzolu , czyli hormonu stresu. W trakcie pierwszego wspólnego zachodu słońca jesteśmy podekscytowani i podenerwowani, bo nie potrafimy pojąć szczęścia, które nas spotkało, i za żadne skarby nie chcemy go stracić. W tej sytuacji kortyzol okazuje się niewyczerpanym źródłem energii. Nie potrzebujemy snu ani jedzenia, a i tak moglibyśmy przenosić góry. Żyjemy wtedy samym powietrzem i miłością.

Jednak, jak wspomniałem w poprzednim rozdziale, człowiek nie jest w stanie przez dłuższy czas wytrzymać ekstremalnych stanów emocjonalnych. Intensywne uczucia obliczone są na krótkie dystanse, a nie maratony. Odurzenie i stres nie wpływają najlepiej na zdrowie, dlatego by go nie narażać, należy z siódmego nieba jak najszybciej wrócić na ziemię. W pracach naukowych mowa jest o kilku miesiącach, góra roku. Trudno byłoby ustalić ścisłe ramy czasowe. Wiele wskazuje na to, że upojenie dość szybko przemija, dzięki czemu obniża się poziom stresu. Trzeźwiejemy. Nierzadko w tym momencie związki się rozpadają.

Oprócz dopaminy i kortyzolu eliksir miłosny zawiera jeszcze jeden składnik, oksytocynę, potocznie zwaną hormonem przytulania. Seks podnosi jej poziom we krwi, przez co wzmaga się poczucie więzi. Delikatny dotyk, poród albo karmienie piersią uwalniają duże dawki tej substancji. Wzmacnia ona więź, odpowiada za zaufanie, a nawet wierność. Pomaga przywiązać się do drugiego człowieka i zakotwiczyć uczucie w mózgu. W tym zakresie najwięcej badań przeprowadzono na nornikach preriowych, jednym z niewielu monogamicznych gatunków gryzoni. Gdy raz się "zakochają", do końca życia pozostają w bliskim związku. Dzieje się tak przede wszystkim pod wpływem oksytocyny. Jeśli mało romantyczni badacze wywołają w mózgu nornika zaburzenia wydzielania oksytocyny, wierność się kończy. Zaczynają się "zdrady"  - zachowanie, które obserwuje się u tych gryzoni również po podaniu im alkoholu.

Odwrotną prawidłowość odnotowano u bliskich krewniaków norników preriowych  - norników górskich. W normalnych warunkach swobodnie zmieniają partnerów, natomiast pod wpływem oksytocyny stają się wzorem wierności . Oczywiście na podstawie obserwacji zwierząt nie da się formułować reguł dotyczących ludzi. Zawiedzie się jednak ten, kto kupi przez internet spray do nosa z oksytocyną, sprzedawany pod nazwą Liquid Trust (zaufanie w płynie), albo zacznie używać dezodorantu z oksytocyną, by ratować małżeństwo lub na zawsze przywiązać do siebie ukochaną osobę.

Podsumowując: najpierw odurzamy się uczuciem, a kiedy haj mija i wszystko układa się pomyślnie, pojawia się miłość oparta na czułości i partnerstwie. Sprawa wydaje się oczywista. Jak mogłoby się wydawać, nasza gospodarka hormonalna sprawia, że w pewnym momencie motylki muszą zniknąć.

Jednak w ramach systematycznych badań nad miłością napotkać można pary nawet po wielu latach deklarujące wzajemne zakochanie , któremu towarzyszą czułość, seks i silne pożądanie. Załóżmy sceptycznie, że osoby nie odpowiadały szczerze na pytania z kwestionariusza. W ankiecie można kłamać, ale aparat do rezonansu magnetycznego dokonuje obiektywnych pomiarów. W 2012 roku zespół pod kierunkiem amerykańskiej antropolożki Helen Fisher wykonał rezonans magnetyczny mózgu osób, które od mniej więcej dwudziestu lat pozostawały w stałych związkach . W trakcie pokazywano im zdjęcia ukochanych, a wtedy natychmiast wzmagało się u nich wydzielanie dopaminy, jakby ich pola brzuszne nakrywki tylko czekały na sygnał alarmowy. Pominąwszy skomplikowane szczegóły, wniosek z tego badania można sformułować następująco: zdjęcie wystarczyło, by w mózgu długotrwale zakochanych aktywizować te obszary, co u osób, które niedawno się zakochały. Helen Fisher zwróciła mi jednak uwagę na jeden istotny detal. W drugiej grupie zaobserwowano dodatkowo aktywizację obszaru mózgu odpowiedzialnego za lęk. Natomiast w pierwszej nie odnotowano wzbudzenia w tym rejonie. U długotrwale zakochanych "pracowały" zaś ośrodki odpowiedzialne za rozluźnienie i łagodzenie bólu. "Do naszego laboratorium trafili pięćdziesięcio- i sześćdziesięciolatkowie, którzy od wielu lat pozostają w związkach i twierdzą: »Wciąż jestem w nim albo w niej zakochany/zakochana«"  - zapewnia badaczka i dodaje, że wszyscy uważają to za niemożliwe. Jednakże, jak dowiodły badania rezonansem, osoby te nie kłamią i niczego nie udają.

Nauka zakłada, że początkowe zakochanie, czyli stresujący "bezustanny haj", nie może trwać całe dekady i wiązać się z takimi samymi doznaniami jak podczas pierwszego pocałunku. To mało prawdopodobne. Ludzie stale się zmieniają, a wraz z nimi uczucia i sposób ich postrzegania. Niemniej, jak się zdaje, istnieją tacy, u których nawet po dwudziestu latach związku ośrodek przyjemności w mózgu wzbudza się na widok ukochanej osoby.

Oczywiście nie istnieje niezawodna recepta na tak udany związek. Przecież każdy z nas inaczej żyje i kocha. Mimo to psychologowie zaproponowali tak zwaną teorię zakochania, łącząc rozmaite nurty badawcze, by z urzekającą prostotą wyjaśnić, jak do niego dochodzi. Koncepcję tę opracowali Arthur i Elaine Aronowie. Podczas rozmowy z Arthurem zapytałem, od jak dawna jest zakochany w żonie. Po światowej sławy ekspercie w dziedzinie badań nad miłością spodziewałem się, że ustalenia naukowe potrafi zastosować w praktyce. "Och, tylko pięćdziesiąt lat"  - odparł rozpromieniony i o swoim związku opowiedział jako o najwartościowszej rzeczy, jaka mu się przytrafiła. Gdy nieco później rozmawiałem z Elaine, z zachwytem wyznała, że nie zna człowieka bardziej opiekuńczego niż jej mąż. Również w jej oczach zauważyłem błysk, który rozwiał wszelkie moje wątpliwości. Jestem pewien, że miałem do czynienia z dwojgiem ludzi, którzy po tylu latach wciąż są w sobie zakochani. Żeby się o tym przekonać, nie potrzeba aparatury do rezonansu magnetycznego. Gołym okiem widać, że łączy ich partnerska więź oparta na zaufaniu. Motylki fruwają w najlepsze, choć małżonkowie już dawno posiwieli, a Arthurowi zostało niewiele włosów. Odwołując się do ich teorii, ich szczęście możemy wytłumaczyć za pomocą modelu rozszerzania się . Zakłada on, że pozostajemy zakochani, póki związek daje nam poczucie stałego rozwoju. Koncepcja ta staje się zrozumiała, gdy pojmiemy dwa leżące u jej podstaw prawidła psychologiczne.

Pierwsze można sformułować następująco: każdy chce działać. Gdyby nasze potrzeby przedstawić w formie piramidy, na jej fundamenty składałoby się jedzenie, ubranie i prawo do nietykalności. Dach nad głową i posiłek to podstawowe wymagania. Na samym wierzchołku piramidy znajduje się dążenie do zmiany. Chcemy mieć poczucie, że coś znaczymy. Potrzeba ta jest w nas głęboko zakorzeniona. Już większość niemowląt rozpromienia się, kiedy pociągając za sznureczek, wprawiają w ruch zabawkę zawieszoną nad łóżeczkiem. W dzieciństwie budujemy zamki z piasku tylko po to, by je zburzyć. W młodości przekraczamy kolejne granice, by sprawdzić, jak daleko możemy się posunąć. Później zostajemy sanitariuszami, by ratować ludziom życie, albo inżynierkami, by budować mosty wiszące. Zakładamy przydomowy ogródek, uczymy się grać na fortepianie lub majstrujemy przy kamperze, przygotowując go do wakacyjnej podróży. Dopiero gdy zabraknie nam możliwości działania, uświadamiamy sobie, jak nam na nim zależało. Starsi ludzie podupadają na zdrowiu, kiedy nie mają nic do roboty, a młodzi, pozbawieni okazji do rozwoju, stają się agresywni.

Nie każdy chce naprawić świat. Niektórzy zadowalają się drobnymi zmianami. Jednak potrzeba ta z mniejszą lub większą siłą daje o sobie znać każdemu z nas i do końca życia staramy się ją zaspokoić. Człowiek pragnie piąć się w górę, rozwijać i osiągać kolejne cele, dlatego nawiązujemy relacje z innymi. I tu docieramy do drugiego głównego założenia modelu rozszerzania się.

Jesteśmy istotami społecznymi. W pierwszych chwilach życia kontakt z innymi jest nam niezbędny do przetrwania. Od początku dążymy do nawiązania relacji z otoczeniem. Wcześnie orientujemy się też, że możemy oddziaływać za pośrednictwem innych. Nie bez znaczenia jest to, czy przyjaźnimy się z klasowym klownem czy nerdem. Ma to wpływ nie tylko na nasz wizerunek, ale także na nas samych. Relacje z innymi otwierają wrota do nowych światów, do których w przeciwnym razie nigdy byśmy nie zawędrowali, i dzięki temu się rozwijamy. Związki z innymi pozwalają nam zdefiniować siebie. Ogromnym zadowoleniem napawa nas widok naszych dzieci podczas zabawy. Gdy drużyna piłkarska przyjaciółki wygra mecz, siedząc na trybunach, czujemy się tak, jakbyśmy i my odnieśli mały sukces. Rozległa sieć znajomych daje korzyści, bo możemy szybko i bez trudu zyskać wsparcie. Krótko rzecz ujmując, nawiązując relacje z ludźmi, zwiększamy możliwości oddziaływania.

Jaki ma to związek z długotrwałym zakochaniem? Wyobraźmy sobie swoje "ja" jako okrąg, który obejmuje zalety, pomysły, poczucie humoru, zasoby, życzenia, wygląd i oczywiście słabości. Gdy się zakochujemy, z drugim człowiekiem zaczyna nas łączyć wyjątkowa relacja. Z dwóch "ja" powstaje jedno "my". Zaczynamy do siebie należeć. Dwa okręgi nachodzą na siebie i jeśli jeden nie zawiera głównie słabości, oba coś zyskują i mają szansę się rozwijać.


Można to udowodnić naukowo. Kiedy tylko się zakochujemy, nasze "ja" otrzymuje potężny impuls do rozwoju. W trakcie długotrwałego eksperymentu przeprowadzonego przed kilkoma laty na Uniwersytecie Kalifornijskim co tydzień zadawano setkom studentów pytanie: "Kim dziś jesteś?" . Ci, którzy właśnie się zakochali, odpowiadali inaczej niż poprzednio. Opisując siebie, wykorzystywali bogatsze słownictwo, deklarowali wzrost poczucia własnej wartości, a przede wszystkim sprawczości. "Moja osobowość się rozwinęła. Mam o sobie lepsze zdanie. Nade wszystko zaś wydaje mi się, że mogę więcej zdziałać"  - w ten sposób można streścić odpowiedź uczestnika badania, który właśnie się zakochał. Uczucie dosłownie rozszerzyło zasięg jego "ja". Pod tym względem stanowi ono przeciwieństwo lęku, który ogranicza i wzmaga koncentrację. Miłość otwiera nas i rozszerza, ponieważ wpuszczamy drugą osobę w obręb własnego ja.

Fragment pochodzi z książki  Leona Windscheida "Po co ci emocje"

Czytaj więcej:

To "godzina kochanków". Ustalono, kiedy seks smakuje najlepiej

Styl.pl/materiały prasowe
Dowiedz się więcej na temat: emocje
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy