Reklama

Miłość i ból

Mam dobrą wiadomość: jest pani zdrowa - mówili Reginie lekarze. Jednak coś musiało być nie w porządku, skoro za każdym razem, gdy kochała się z partnerem, czuła ból nie do zniesienia. Po latach nieskutecznych terapii okazało się, że cierpi na wulwodynie. Z tą tajemniczą chorobą, która niszczy życie seksualne, zmagają się na świecie miliony kobiet. Dlaczego tak trudno ją zdiagnozować i leczyć?

Kiedy kobieta ciągle skarży się na ból podczas stosunku, co może podejrzewać jej partner? Pewnie, że to fobia, uprzedzenie do seksu. Ale jeśli ten sam ból towarzyszy każdej próbie wsunięcia tamponu, higienie intymnej, a nawet noszeniu obcisłych spodni czy gimnastyce - co powiecie? Nie można mieć chyba fobii na wszystkie te rzeczy naraz?

- Boli jak wtedy, gdy polewają ci ranę wodą utlenioną albo spirytusem - tłumaczy trzydziestodwuletnia Regina spod Opola, którą znalazłam na facebookowej grupie Vulvodynia support. Różnica polega na tym, że dezynfekowanie rany trwa chwilę, a kobiety chore na wulwodynię, czyli zespół chronicznego bólu okolic intymnych (vulva to po łacinie srom), cierpią często wiele miesięcy.

Reklama

U Reginy problemy zaczęły się od infekcji grzybiczej na skutek kuracji antybiotykowej. Najpierw pojawił się świąd. Dostała leki. Nie skutkowały. Swędzenie przerodziło się w pieczenie. Potem pojawił się ból, najsilniejszy podczas współżycia. Regina kochała swojego chłopaka, ale nie mogła się z nim kochać. Dlaczego? Na początku lekarze podejrzewali, że to wina niewyleczonego zapalenia pochwy. Ale wyniki posiewu nic nie wykazały. Nie miała drożdżycy, endometriozy, torbieli na jajnikach. Kolejne badania dowiodły, że to nie ropień gruczołu Bartholina (produkuje wydzielinę pojawiającą się w chwilach podniecenia) ani infekcja dróg moczowych. Urolog wykluczył też zespół bolesnego pęcherza, a dermatolog choroby skóry, które również mogłyby powodować świąd.

Problem wyimaginowany

Z każdą kolejną dobrą wiadomością Regina była coraz bardziej załamana. Bo jeśli jest tak dobrze, to czemu jest źle? W końcu ginekolodzy zaczęli sugerować, że powinna pójść do psychiatry. - Miałam wrażenie, że lekarze mi nie wierzą, mają za histeryczkę - wspomina.

Przypadkiem, szukając w internecie przyczyn swojego stanu, Regina natrafiła na grupę Vulvodynia support. Okazało się, że jej przypadłość nie jest wymyślona - ma swoją nazwę, kod w statystykach medycznych (ICD-9 625.7). I że wiele kobiet na całym świecie ma podobne problemy. Ile? Amerykański Narodowy Instytut Zdrowia szacuje, że co piąta z nas w którymś momencie życia doświadcza niewyjaśnionych bólów okolic intymnych.

Wulwodynia zwykle zaczyna się między 18. a 25. rokiem życia, ale objawy często nasilają się po czterdziestce. Dlaczego? Tego lekarze jeszcze nie wiedzą. Jak mówi Agnieszka Serafin, psychoterapeutka, założycielka strony www.vulvodynia.pl dla kobiet dotkniętych problemem, jeszcze 20-30 lat temu ginekolodzy uważali, że na tę chorobę zapadają przede wszystkim ambitne karierowiczki, które usiłują kontrolować wszystkie aspekty swojego życia. - To dlatego, że wtedy tylko takie kobiety nie wstydziły się mówić o "wstydliwych" problemach. Pozostałe cierpiały w milczeniu.

Dziś z bolesnością sromu zgłaszają się do lekarzy zarówno bizneswomen, jak i gospodynie domowe. Introwertyczki i ekstrawertyczki. Bo problem wulwodynii nie leży w głowie - przekonuje Agnieszka Serafin.

Alergia i nerwy

Skąd się bierze choroba? Hipotez jest kilka. Doktor William Ledger, ginekolog z amerykańskiego Weill Cornell Medical College, który od lat bada ten problem, twierdzi, że najprawdopodobniej winna jest nieprawidłowa, nadmierna wrażliwość układu odpornościowego. Jego zdaniem wulwodynia to rodzaj alergii.

- Organizm chorej kobiety produkuje niedostateczną ilość substancji, które blokują reakcję zapalną pojawiającą się na skutek podrażnienia, infekcji bakteryjnej czy wirusowej okolic intymnych - stwierdził ekspert.

Normalnie powinno być tak: w kontakcie z mikrobami podnosi się temperatura ciała, naczynia krwionośne w okolicach zaatakowanych tkanek rozszerzają się i wraz z większą ilością krwi do zainfekowanego miejsca dociera armia białych krwinek. Identyfikują "wroga" i zaczynają z nim walczyć. To właśnie reakcja zapalna. Kończy się, gdy białe krwinki pozbędą się intruzów. Ale jeśli organizm nie produkuje substancji wygaszających zapalenie, "stan alarmowy" ciągnie się w nieskończoność.

- Patologiczną reakcję może wyzwolić drobna ranka, zakażenie, obtarcie czy np. uszkodzenie krocza podczas porodu - mówi dr William Ledger. W jej wyniku chora na wulwodynię kobieta będzie czuła ból, nawet gdy jego przyczyny znikną. Ale to niejedyne wyjaśnienie. Bo jak wynika m.in. z badań dr Niny Bohm-Starke ze szwedzkiego Karolinska Institutet, kobiety cierpiące na wulwodynię mają też więcej zakończeń nerwowych w okolicach intymnych, zwłaszcza w przedsionku pochwy. Co za tym idzie, dużo intensywniej wszystko odczuwają. I rozkosz, i ból.

Czy to wrodzone? Nie wiadomo. Jak uważa dr Andrew T. Goldstein, ginekolog z Johns Hopkins School of Medicine, za rozrost zakończeń nerwowych mogą być odpowiedzialne nawracające i niewyleczone stany zapalne. Wyniki jego badań opublikowało pismo "Journal of Sexual Medicine". Okazuje się, że unerwienie okolic intymnych może się zmieniać w wyniku częstych lub długotrwałych infekcji, bo organizm produkuje wtedy substancje, które mają przyspieszyć gojenie rany, w tym specjalne białko stymulujące wzrost nerwów.

Porażka ginekologów?

Lekarze przyznają, że wulwodynię trudno stwierdzić. Nie wykrywają jej żadne testy, a diagnoza oparta jest wyłącznie na wykluczeniu innych schorzeń dających podobne objawy, co może trwać wiele miesięcy. Żeby ułatwić lekarzom właściwe rozpoznanie, pięć lat temu Amerykańskie Stowarzyszenie Położników i Ginekologów wraz z Amerykańską Akademią Lekarzy Rodzinnych wydały specjalną broszurę na temat wulwodynii.

Na liście objawów, które powinny wzbudzić podejrzenia, znalazły się m.in. dyskomfort podczas stosunku seksualnego, wkładania tamponu, siedzenia, ból sromu jak przy oparzeniu oraz zaczerwienienie okolic intymnych. Broszurę wysłano do 150 tys. gabinetów ginekologicznych w USA.

A jak wygląda wiedza o tej chorobie w Polsce? - Kiedy pięć lat temu zakładałam portal vulvodynia.pl, napisałam do kilkuset ginekologów z prośbą o wsparcie. Nie było żadnego zainteresowania - mówi psychoterapeutka Agnieszka Serafin. - Uważam wulwodynię za synonim porażki ginekologów - przekonuje prof. Violetta Skrzypulec-Plinta z Katedry Zdrowia Kobiety Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach. - Dlaczego? Każdy ból musi mieć przyczynę, tylko trzeba dobrze poszukać - uważa specjalistka. Według prof. Skrzypulec problem często powodują choroby skóry. - Kiedyś zgłosiła się do mnie pacjentka, która leczyła się wielokrotnie lekami przeciwzapalnymi i przeciwgrzybiczymi. Bez poprawy. Dopiero badanie histopatologiczne wycinka tkanki pochwy pozwoliło stwierdzić obecność tzw. liszaja twardzinowego. To przewlekła choroba objawiająca się białymi swędzącymi grudkami. I bardzo częsta przyczyna przewlekłych bólów okolic intymnych - podkreśla prof. Skrzypulec.

Skąd się bierze? Lekarze podejrzewają, że mogą się do niej przyczyniać zmiany hormonalne, nieprawidłowe funkcjonowanie układu odpornościowego i predyspozycje genetyczne. Leczenie polega na naświetlaniu chorych okolic promieniami UVA, wcieraniu maści z witaminą A i sterydami. Terapia trwa kilka tygodni. - To tylko pokazuje, że wulwodynia jest chorobą z pogranicza kilku specjalności, a nie problemem wyłącznie ginekologicznym - uważa psychoterapeutka Agnieszka Serafin.

Podobnie sądzi dr Dariusz Pietrasik z Kliniki Położnictwa i Ginekologii w Instytucie Matki i Dziecka w Warszawie. - Do zdiagnozowania i leczenia wulwodynii potrzeba współpracy ginekologa i urologa czy seksuologa. A nawet dietetyka i alergologa, bo najnowsze badania dowodzą, że niekiedy objawy może potęgować uczulenie na niektóre pokarmy, np. przetwory mleczne czy konserwanty zawarte w żywności. Na szczęście mam możliwość takiej bliskiej współpracy - mówi dr Pietrasik. - Ale nie wszędzie w Polsce kobiety mogą liczyć na kompleksową opiekę.

Wolne od bólu

Christine, przewodnicząca Amerykańskiego Stowarzyszenia Chorych na Wulwodynię, wyznała na jednym z internetowych forów, że z powodu choroby nie była w stanie napisać egzaminów kończących studia. Nie mogła siedzieć - mdlała z bólu. By odzyskać zdrowie, poddała się operacji. Chirurdzy usunęli warstwę tkanki z nadwrażliwymi zakończeniami nerwowymi. Już dwa miesiące po zabiegu mogła nie tylko siedzieć, ale wreszcie bez bólu kochać się ze swoim mężem.

Operacja to skrajne rozwiązanie. Według Amerykańskiego Stowarzyszenia Położników i Ginekologów równie skuteczne powinny być indywidualnie dobrane leki przeciwbólowe, rozluźniające i blokujące zakończenia nerwowe. Kurację warto też połączyć z psychoterapią - radzą specjaliści.

- Przewlekły stres sprawia, że u kobiet z wulwodynią mięśnie okolic miednicy są stale mocno napięte. To powoduje wtórny ból, ucisk na chore okolice, niedokrwienie i uwrażliwienie nerwów. Koło się zamyka. Zaczynamy więc od tego, by oswoić pacjentki z ciałem i nauczyć rozluźniać właściwe partie mięśni - tłumaczy Agnieszka Serafin. Podczas terapii kobiety zaczynają się dotykać i reagować na dotyk. Uczą się technik relaksacyjnych, m.in. prawidłowego oddychania, które niweluje napięcie.

Regina dzięki facebookowej grupie wsparcia niedawno trafiła do polecanej ginekolog specjalizującej się w leczeniu bólu. Jeździ do niej raz w miesiącu do Lublina. Leczy się i jak mówi, widzi efekty. Na nowo zaczyna cieszyć się życiem intymnym. - A jeszcze bardziej cieszy się z tego mój mąż - opowiada Regina. O tym, jak wyglądał ich związek przez ostatnie pięć lat, oboje wolą zapomnieć.

Więcej o tej chorobie na vulvodynia.pl.

Irena Cieślińska

Twój Styl 3/2011

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: seks
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy