Reklama

Bloki jak gwiazdy, jak bramy słońca. Jak za żelazną kurtyną budowano nowoczesność

Powojenną nowoczesność zwykliśmy dzielić na dwoje. Po zachodniej stronie żelaznej kurtyny – modernizm zaawansowanych technologii i imponującej estetyki. Po wschodniej – socmodernizm, jego gorszy brat. Tymczasem, jak przekonują twórcy wystawy „Socmodernizm. Architektura w Europie Środkowej czasu zimnej wojny”, taki podział jest nie tylko jest zbędny, ale i niesprawiedliwy. Twórcy w Bloku Wschodnim, tak samo jak ci na Zachodzie, szukali recepty na idealne miasta, ekscytowali się podbojem kosmosu, pokładali nadzieje w technologii. „Byliśmy częścią globalnego doświadczenia nowoczesności, jednak opowiadaliśmy o niej na swoich zasadach” – mówi dr Łukasz Galusek, współautor ekspozycji, którą można oglądać w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie.

 Niekiedy udaje się nam zobaczyć dzieło techniki czy plastyki, w którym czujemy "oddech przyszłości". Czasem będzie to "szklany dom", [...] czasem będzie to cudowny, mocny kolor i kształt drobnego wyrobu galanteryjnego, czasem ten kształt przyszłości mignie nam w błysku karoserii samochodowej" - pisał w 1956 roku architekt, Jerzy Hryniewiecki. Dużo w tych słowach nadziei i optymizmu. Te dwie emocje mogłyby być kluczem do zrozumienia powojennego modernizmu?

dr Łukasz Galusek:   - W XX wieku mieliśmy kilka momentów oddechu, "okienek pogodowych", kiedy można było uwierzyć, że uda się zbudować lepszy świat. Najpierw: koniec pierwszej wojny światowej, niepodległość. Potem: koniec kolejnej wojny, zapatrzenie w socjalistyczne postulaty, jeszcze te w duchu międzywojennym, głęboko lewicowym, empatycznym, sprawiedliwościowym. Wreszcie: 1956 rok, odwilż, ulga. Trochę światła, trochę słońca. Można zapomnieć o socrealizmie, nareszcie tworzyć zgodnie z duchem czasu.

Reklama

Ta ulga miała swoje polityczne uzasadnienie. Chruszczow potępiał nie tylko stalinowski terror i kult jednostki, ale również krytykował socrealizm. Architektoniczny język stalinizmu stał się symbolem niegospodarności i niewydolności budownictwa.

  - Chruszczow w pewnym stopniu traktował modernizm jako symbol powrotu socjalizmu na właściwe tory. Jednak architekci, tak jak Hryniewiecki, myśleli o odwilży w innych, apolitycznych kategoriach. "Przestańmy zajmować się ideologią, którą próbuje się dopisywać do naszej pracy". "Pokażmy, że architektura ma moc wychodzenia poza politykę". "Spróbujmy stworzyć miasta, budynki, przedmioty, które będą jednocześnie szeroko dostępne i świetnie zaprojektowane". "Po prostu bądźmy nowocześni", "Skupmy się wreszcie na robocie" - tak mogłyby brzmieć ich postulaty.

Zobacz również: Quiz historyczny dla bystrzaków

Jednym z najważniejszych zadań, jakie stawiał sobie powojenny modernizm było wymyślenie nowej formuły dla miast. Takiej, która pozwoliłaby zażegnać głód mieszkaniowy.  Problem aktualny i dzisiaj, ale mam wrażenie, że kiedyś podchodzono do jego rozwiązywania z większą śmiałością i większym entuzjazmem.

  - "Na tym polega wartość tego czasu, żeśmy odkrywali nowe lądy, nowe światy, nowe pojęcia" - pisał Jerzy Gottfried, twórca m.in. pawilonów Ośrodka Postępu Technicznego w Chorzowie. Powojenne dekady to czas, gdy architekci dostają narzędzia, o jakich przed wojną nie mogli nawet marzyć: nowe materiały, nowe technologie. Nowa jest też skala - to już nie pojedyncze domy, niewielkie, eksperymentalne zespoły mieszkaniowe, ale całe miasta.

 - Rodzą się też nieznane dotąd formy kształtowania przestrzeni, na przykład osiedle. Dziś, rzecz oczywista, a wtedy zastanawiano się, czym ono właściwie jest? Czy ma być konkurencją dla miasta już istniejącego? Czy może tworem, który miasto dopełnia? Czym ma być to, co nie jest ani wsią, ani dzielnicą, ani miasteczkiem? Z jakich form ma się składać? Dziś trudno nam pojąć tę perspektywę, ten przeskok.

Komunistyczną mieszkaniówkę zwykło się kojarzyć z powtarzalnymi blokami z wielkiej płyty. Tymczasem na wystawie poszukiwania form, z jakich mają składać się nowe miasta, symbolizuje kostka Rubika. Prosta zabawka, w której z ograniczonej liczby elementów można tworzyć niemal nieograniczoną liczbę układów.

  - I o to też chodziło powojennym architektom - znaleźć absolutnie uniwersalny system budowania, który pozwoli z czegoś niesłychanie prostego, tworzyć jak największą liczbę wariantów i mutacji. Tym architektonicznym "kamieniem filozoficznym" miała być prefabrykacja, z którą eksperymentowano nie tylko u nas, ale również na zachodzie, szczególnie w Stanach Zjednoczonych. Tyle, że socjalizm wziął to zadanie na poważnie, na dobre i na złe. Stworzył powtarzalne bloki, ale też bloki jak gwiazdy, jak kolby kukurydzy, jak bramy słońca.

Zobacz również: Eksperymentalny blok z PRL. Miał być domem dla 3 tysięcy ludzi

Można powiedzieć, że któryś z socjalistycznych krajów przodował w tych eksperymentach?

  - Nie chciałbym tworzyć żadnego rankingu, mogę jednak powiedzieć, kogo ja cenię najbardziej. Ciekawych eksperymentów dokonywali Czechosłowacy, którzy już przed wojną mieli świetne, modernistyczne realizacje. Za przykład niech posłuży Zlin. Przez 1939 rokiem - wzorcowe miasto zbudowane w ramach kapitalistycznego systemu, wyrosłe na potrzeby pracowników fabryki obuwia Tomasza Baty. Po wojnie, już w nowej rzeczywistości, kontynuowano poszukiwania nowoczesnych rozwiązań. To w Zlinie powstał system budowy, w którym dźwig miał poruszać się po szynach, wypuszczając z sobie kolejne moduły. Dziś porównalibyśmy to pewnie do drukarki 3D. Inny przykład: Praga, gdzie jeden ze studentów zaproponował montowanie mieszkań czy kapsuł mieszkalnych w rozpiętych wzdłuż ulic kratownicach. To miały być miasta, które same się budują, same się wznoszą.

Można by powiedzieć "kosmiczna technologia".

  - Bo i kosmos rozpalał wtedy wyobraźnię, po obu stronach żelaznej kurtyny.  

W 2019 roku, w 50. rocznicę misji Apollo 11 pytałam ludzi, którzy byli wtedy dziećmi, jak wspominają to wydarzenie. "Obudziła mnie mama i powiedziała: wstawaj i chodź przed telewizor. Zobaczysz, jak człowiek ląduje na Księżycu" - odpowiadali. Wspomnienia były bliźniaczo podobne, niezależnie od tego, po której stronie żelaznej kurtyny się żyło.

  - Podbój kosmosu miał swoją warstwę polityczną i propagandową, ale miał też warstwę ogólnoludzką. Gagarin był człowiekiem radzieckim, ale przede wszystkim człowiekiem. Armstrong - człowiekiem amerykańskim, ale przede wszystkim człowiekiem. I oto człowiek spełniał właśnie swoje wielkie, odwieczne marzenie, pokonywał grawitację, spoglądał z góry na glob. Nie wiem, z czym porównać takie osiągnięcie. Na wystawie prezentujemy tomik litewskiego poety Eduardasa Mieželaitisa, który opisał Ikara w dotychczas nieznany sposób. Jego bohater dociera tam, gdzie nikt dotąd nie był, niemal sięga słońca i nic złego się nie dzieje. Człowiek nie tylko wzlatuje do gwiazd, ale i wraca bezpiecznie.

Zobacz również: Jak budowano domy jednorodzinne w PRL?

Pycha, zupełnie inaczej niż przez stulecia wpajały nam mity i religia, nie zostaje ukarana. Jak podbój kosmosu - druga wielka lokomotywa modernizmu  - wpłynął na język architektury?

  - Dla twórców była to ogromna inspiracja, ale i ogromne wyzwanie. Jedną z podstawowych cech architektury jest tektonika  -  kompozycja elementów, wynikająca ze spływania sił ku ziemi, dająca wrażenie stabilności. Przez wieki w tym "uziemieniu" znajdowaliśmy piękno, a tu nagle pojawia się pytanie: czy można inaczej? Oczywiście, wiadomo, że budynek nie może wzlecieć, ale przecież można zaprojektować go tak, by sprawiał wrażenie ruchu, wznoszenia się, pokonywania grawitacji.

I dało to spektakularne efekty. Heliopolis, miasteczko olimpijskie w formie złotego pierścienia, wspartego na szczytach Tatr. Akustikon, konstrukcja do generowania dźwięku, zamknięta w kształcie srebrnego jaja. Obserwatorium, którego elementy przypominają kosmiczne statki, lądujące na Śnieżce. Nadajnik telewizyjny na górze Ještěd, niczym startująca rakieta. To tylko kilka przykładów. Kiedy patrzy się na ich zdjęcia i makiety, inspiracja lotem to jedno, ale czasem trudno ocenić czy to budynek czy może rzeźba albo jubilerski wyrób.

  - Długo mówiło się, że tutaj w bloku komunistycznym nie było nic ciekawego, żadnych interesujących form, tylko bezduszna powtarzalność i gonienie Zachodu. A tymczasem, jak pokazują powyższe przykłady, wręcz przeciwnie. To czas, kiedy rzeźba staje się architekturą, a architektura rzeźbą. Forma budynków przestaje wynikać z odpowiedzi na pytania "jak ozdobimy fasadę"? "w jakim kształcie będą okna"? a zaczyna być konsekwencją wykorzystanych materiałów, sił, naprężeń.

  - Takie rozwiązania na polskim gruncie testował m.in. wspomniany już Jerzy Gottfried. W projektowanych przez niego pawilonach Ośrodka Postępu Technicznego w Chorzowie, dachy przypominają napięte żagle. Spośród zagranicznych artystów przywołać można Ivana Vitića, który w projekcie hali na targach zagrzebskich odchylał ściany od pionu i podpierał je skarpami. Kształty ich budynków, wynikające z równowagi sił, są piękne jak gotycka katedra, a jednocześnie wyrastają ze swojej epoki, wchodzą w dialog z wzornictwem, malarstwem, modą, poszukiwaniami optycznymi, kinetycznymi. Mają też sporą dozę lekkości, zabawy. Bo przecież taka wieża na Ještěd może kojarzyć się ze startującą do lotu rakietą, ale może też wydawać się zabawką, dziecięcym bączkiem.

W świecie prefabrykowanych miast i lotów w kosmos Boga miało nie być.  Jednak ludzie nadal potrzebowali rytuałów. Gdzie znaleziono dla nich miejsce?

 - Nowoczesny świat rodził się tak szybko, że w pewnych kwestiach ludzie musieli dopiero do niego dojrzeć, nauczyć się go. Aby było im nieco łatwiej, należało przerzucić most między nowoczesnością, a tradycją. Wymyślono więc dla nich coś, co nazwano "usługą rytualną". Uznano, że pewne momenty w życiu człowieka są na tyle istotne, że państwo powinno zapewniać usługi w zakresie ich celebracji. I tak zaczęły powstawać pałace ślubów i domy pożegnań, przybierające niezwykłe, nieznane dotąd formy. Na przykład krematorium Ferdinanda Milučký’ego, w którym geometryczne elementy, symbolizujące świat ludzki, pięknie kontrastują z naturą, do której człowiek po śmierci ma wrócić.

  - Budynki stricte sakralne też powstawały, wznosiliśmy kościoły, zbory, meczety. Dziś często pozostają niedoceniane, niedostrzegane nawet, a tymczasem ich twórcom udało się coś niezwykłego. Cały duch tej architektury, poczucie przebywania w przestrzeni należącej do porządku innego niż ziemski, jest kreowane tylko i wyłącznie światłem. Mury są zaledwie instrumentem do działania światła. Może to też jest rodzaj nowoczesnej odpowiedzi na wiarę. Już nie Bóg z brodą, ale niematerialny absolut.

Rytuał to również pamięć. Nie raz słyszę, jak ktoś z pewnym skrępowaniem mówi, że bardzo ludzi architekturę miejsc pamięci. Bo chociaż upamiętnia ona straszne wydarzenia, trudno nie zwrócić uwagi na sposób komemoracji.  

  - Opowieść o modernizmie jest opowieścią o wiecznej młodości, o patrzeniu w przyszłość, jednak to tu, w Europie Środkowej, jeszcze kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat wcześniej stały fabryki śmierci, tutaj została skrwawiona ziemia, tu trzeba było opłakać ofiary. Należało uporać się z tą traumą i zrobiono to w absolutnie nowoczesny, a jednocześnie humanistyczny sposób. Ja ciągle nie znajduję słów, żeby powiedzieć, z jaką głębią, a jednocześnie bez wpadania w pułapkę anachronizmu, upamiętniono te miejsca. W Polsce mamy drogę Oskara Hansena dla Brzezinki, która tak dużo mówi o ludzkiej pamięci, niemożności upamiętnienia niewyobrażalnego. Wybitne realizacje powstawały w Jugosławi, gdzie posługiwano się językiem jak na owe czasy szalenie nowoczesnym, kojarzącym się z instalacjami, land artem, site specific, a jednocześnie sięgającym do marzeń, snów, łączącym śmierć z życiem. Najwspanialsze stworzył Bogdan Bogdanović. To jest geniusz, którego musimy na nowo odkryć i docenić.

Na początku wystawy można zobaczyć zdjęcie: grupa osób stoi na platformie po zachodniej stronie muru berlińskiego i spogląda na wschód. Co widzi? Jak w oczach ludzi Zachodu wygląda przestrzeń wschodniego bloku?

  - Pokazujemy też "odwrotne" zdjęcie, fotografię, na której ludzie z Berlina wschodniego stoją za szlabanem i przez Bramę Brandenburską patrzą na Zachód. Zaskakujące, jaką ciekawość potrafi wzbudzić sam fakt wytyczenia granicy. Jednak, wbrew stereotypom, wschodni i zachodni świat wyglądały bardzo podobnie. Ludzie mówią czasem: dobrze, skoro istnieje termin jak "socmodernizm", to powiedzcie mi, czy on się różni od zachodniego modernizmu? Kiedy spojrzę na budynek to po czym poznam, że to socmodernizm? No właśnie, po niczym. Na tym polegał cały paradoks tego okresu, że niezależnie od żelaznej kurtyny, mimo tego, że funkcjonowaliśmy w pewnym zamkniętym systemie, byliśmy częścią globalnego doświadczenia nowoczesności. Modernizm był jeden, tylko obie strony próbowały go udoskonalić, wznieść na wyższy poziom, podglądając, co dzieje się po drugiej stronie barykady.

Jakiś czas temu przeglądałam magazyny z PRL poświęcone architekturze. "Jak się mieszka we Francji", "Akademiki w Danii", "Co nowego u Włochów" - mniej więcej tak brzmiały tytuły publikowanych w nich artykułów. Niby żelazna kurtyna, a perspektywa szeroka.

  - Zaryzykowałbym stwierdzenie, że szersza niż dziś, gdy niby mamy dostęp do wszystkiego, a nie ciekawi nas nic. W tamtym czasie obie strony nie tylko podglądały się wzajemnie, ale też uczyły od siebie. Blok komunistyczny przyswajał lekcję o tym, że nie można bez końca dokręcać śruby, że trzeba znaleźć pewne porozumienie z ludźmi, przynajmniej w kwestii standardu życia. Kapitalizm zaś, świadom alternatywy na wschodzie, hamował się w swej drapieżności. Ludzie mogli przecież powiedzieć: zobaczcie, jakie prawa mają pracownicy w tamtym systemie, urlopy, bezpłatna opieka zdrowotna, darmowe studia dla dzieci, wczasy.

Ale zazdrościliśmy Zachodowi możliwości.

  - Do dzisiaj niektórzy jak mantrę powtarzają: gdyby u nas były takie możliwości jak na Zachodzie, taka swoboda, takie pieniądze, takie materiały, to wszystko by lepiej wyglądało. Uważam, że to złudne przekonanie. Po pierwsze ograniczenia w niezwykły sposób pobudzają kreatywność. Po drugie, dziś w teorii mamy pełną paletę możliwości, ale czy w praktyce naprawdę możemy wszystko? Czy raczej wolno nam robić tylko to, co ma ekonomiczne uzasadnienie? Po trzecie: "lepiej wyglądało", a przecież we wszystkich przypadkach, o których tu rozmawiamy, wyglądało nie tylko dobrze, ale imponująco. Środkowoeuropejscy twórcy okresu zimnej wojny wielokrotnie pokazali, że architektura mówi językiem osobnym, niezależnym od ideologii, że ma swoją moc większą niż okoliczności, w których jest zrodzona.

Byliśmy częścią globalnego doświadczenia nowoczesności, ale czy jesteśmy częścią globalnej opowieści o nowoczesności? Kanonu, który zna Włoch, Francuz czy Hiszpan?

  - Odpowiem za siebie. Zrobiliśmy tę wystawę przede wszystkim dla nas, Polaków, Czechów, Słowaków, mieszkańców byłej Jugosławii. Chciałbym, aby po jej obejrzeniu pomyśleli: wow, jakie w naszym kawałku Europy mamy super rzeczy!

  - Mamy skłonność, do szukania aprobaty u innych, nawet nasza dyplomacja kulturalna zbudowana jest na komunikacie "zauważcie Polskę, powiedzcie, że i my mam coś fajnego". Tymczasem, gdybyśmy razem z innymi narodami zyskali pewność siebie, startowalibyśmy w takich rozmowach z zupełnie innej pozycji, nie niższej, a partnerskiej. Mówilibyśmy: patrzcie, jakie u nas są perełki, słyszałem, że u was też znajdują się ciekawe obiekty. Może wzajemnie opowiemy sobie o nich? Bardzo bym chciał, żebyśmy nauczyli się dostrzegać, czytać i rozmawiać o cudach, które mamy dookoła. Nie traktować ich jako gorszej odmiany nowoczesności, ale nowoczesności, którą odkrywaliśmy i tworzyliśmy na własnych zasadach.

Kiedyś nowoczesność budziła nadzieję, dzisiaj rozwój technologii wywołuje lęk. Kiedy zaczęliśmy bać się przyszłości?

  - Powiedziałbym, że w momencie, gdy zdaliśmy sobie sprawę z ograniczeń. W latach 50. i 60., gdy człowiek znalazł się na Księżycu, mieliśmy poczucie, że granice się rozszerzają. Wraz z kryzysami lat 80., zdaliśmy sobie sprawę, że możliwości nie są i nie będą nieskończone. Na Zachodzie za symboliczny koniec modernizmu uznaje się wyburzenie osiedla osiedle Pruitt-Igoe w St. Louis. Długo zastanawialiśmy się, co mogłoby być odpowiednikiem tego wydarzenia na Wschodzie. Wybór padł na Czarnobyl i Prypeć, moment, w którym nowoczesność wymknęła się spod kontroli. Konstatacja, że granice jednak istnieją, a człowiek nie może dyrygować wszystkim i wszystkimi, było granicą nowoczesnego myślenia.

Upadek komunizmu nie był wystarczającym zastrzykiem optymizmu, by dalej wierzyć w przyszłość?

  - Jego siły wystarczyło na moment. Nadzieję rozpalała wtedy perspektywa świata bez politycznych podziałów, oddalonego na zawsze widma wojny. Szybko jednak okazało się, że w tej perspektywie brakuje konturów, brakuje konkretów. Modernizm miał wizję przyszłości. Niezależnie od tego, czy była ona weryfikowalna, czy się sprawdziła czy nie, była czymś, w co można było wierzyć. Można było pomyśleć sobie: w porządku, dzisiaj jest mi źle, ale moim dzieciom będzie lepiej. To dawało poczucie, że świat zmierza w dobrą stronę, że rozwój, postęp, poprawa warunków życia są jedynym możliwym kierunkiem. Kapitalizm wybił nam to z głowy. Nauczył, że warto działać tylko w tych obszarach, które szybko przyniosą efekt. Patrzeć nie dalej, niż w perspektywie własnego życia. Nie mamy wizji przyszłości i jest to dla mnie bardzo niepokojące.

Wystawa "Socmodernizm. Architektura w Europie Środkowej czasu zimnej wojny", Międzynarodowe Centrum Kultury w Krakowie. Kuratorzy:  dr Łukasz Galusek, dr Michał Wiśniewski, Natalia Żak. Wystawę można oglądać do 19 stycznia 2025 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: architektura | modernizm | design
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy