Reklama

Zamieszkanie: Wielka przygoda z małym domkiem

Są ludzie z bloków – wiadomo. Ale są też ludzie z domów-kostek. Wiecznie remontujący, w piwnicy przechowujący materiały na „kiedyś się przyda”, a w albumach zdjęcia z ciągnącej się latami budowy. Nawykli do szumu wiertarki, stukotu młotka, dźwięku piły. Podczas rodzinnych spotkań chętnie opowiadają anegdoty o przydziałach, znajomościach, pracy „systemem gospodarskim”, stalowych nerwach i złotych rączkach. Warto ich posłuchać.

"Zamieszkanie"  - autorski cykl realizowany przez Aleksandrę Suławę.  Seria wywiadów, reportaży i felietonów, w których autorka wraz z zaproszonymi ekspertami, poszukuje odpowiedzi na pytania o jakość przestrzeni, w której żyjemy.

 ***

Parkieciarza znalazła po rodzinie. Jak masz setkę kuzynów, to i parkieciarz się znajdzie. Odwiedziła biuro jego spółdzielni, a gdy nikogo nie zastała, zostawiła kartkę: zainteresowana usługą, prosi o kontakt, podaje adres.

Przyszedł. Nietrzeźwy, ale dobili targu. Chociaż nietrzeźwość ją martwiła.

Reklama

W pracy stawił się punktualnie, klepki kładł równo, a ona patrzyła i myślała: "Roboty jest co najmniej na trzy dni, co jeśli weźmie zaliczkę i jutro nie wróci?". Zwierzyła się siostrze, siostra z pracy zadzwoniła do brata. Jak masz szóstkę rodzeństwa, to i rada się znajdzie.

Południe minęło, patrzy przez okno, a tam brat autem z przyczepką jedzie. Na przyczepce łóżko żelazne, zaścielone. - Proszę pana. Pan po robocie nigdzie nie idzie. Pan tu zostanie, łóżko jest, jedzenie jest, łazienka jest, ogród jest, można spacerować. Jak pan skończy, to pan pójdzie. Z premią - zaproponowała, został. 

Kiedy wyszedł po tygodniu, parkiet leżał równiutko. Leży zresztą do dziś, a Agnieszka, suwając po nim stopami w miękkich pantoflach, lubi opowiadać tę historię. Tak jak dziesiątki innych, bo budowa domu jednorodzinnego w PRL to było coś. To była wielka przygoda.

Zobacz również: Eksperymentalny blok z PRL. Miał być domem dla 3 tys. ludzi

Prywatne marzenie

"Buduje się ciągle za mało. Wszystko jest kroplą w morzu" - pisali w połowie lat 50. roku dziennikarze tygodnika "Stolica", w jednym z wielu artykułów, analizujących warunki życia w Warszawie. W ich tekstach było trochę dramatyzmu, ale niewiele przesady. Warunki lokalowe, tak w stolicy, jak i w całym kraju, prezentowały się fatalnie. Polska w wyniku II wojny światowej straciła dwa miliony mieszkań. W miastach, w których na 4,5 mln izb mieszkalnych przypadało 8 mln ludzi, standardem było dzielenie pokoju ze współlokatorem, a i sytuacje zamieszkiwania po cztery czy pięć osób w jednym pomieszczeniu nie należały do rzadkości. Na wsiach było lepiej, chociaż niewiele.

Podstawową strategią zaspokajania tego gigantycznego głodu mieszkaniowego była, przez cały PRL, budowa osiedli. Duże zespoły, najpierw realizowane wyłącznie z publicznych środków, później głownie przez budownictwo spółdzielcze, pozwalały nie tylko dostarczać lokali względnie szybko i tanio, ale też miały spory potencjał propagandowy. Wbicia pierwszej łopaty, ukończenia inwestycji, wydawanie kluczy - to obrazki, które świetnie prezentowały się w gazetach i kronice filmowej. Ten priorytetowy model potrzebował jednak uzupełnienia. Scenariusza dla tych, którzy z jednej strony nie chcą lub nie mogą wprowadzić się do bloków, a z drugiej posiadają dość środków i determinacji, by samodzielnie zatroszczyć się o swoje cztery kąty.

Tą alternatywą miały być domki jednorodzinne. Teoretycznie ich realizacja wspierana była przez państwo, m.in. poprzez dostęp do kredytowania czy typowych projektów i kosztorysów. W praktyce jednak trud budowy w zdecydowanej większości spoczywał na barkach indywidualnych inwestorów. W optyce władz budownictwo jednorodzinne przez cały PRL pozostawało rozwiązaniem drugorzędnym, stojącym w cieniu wielkich inwestycji. Prywatny dom pozostawał prywatną ambicją, prywatnym przedsięwzięciem i prywatnym wyzwaniem. Marzeniem na własną odpowiedzialność.

- "Myśmy we trzech budowali: Edward, Stachwiak i ja" - cytuje Monika dyżurny żart swojego teścia, Edwarda Stachwiaka (budowa w latach 70., na Podkarpaciu), który jednorodzinny dom postawił samodzielnie. Choć roboty było tyle, że i sześciu by nią obdzielił.

Zobacz również: "Może się ugnie, ale przecież nie zawali". Tak powstają polskie osiedla

"Mój dziadek był powstańcem, ja posiadam zapas cementu"

Edward samotny w budowaniu był od początku, gdyż już na etapie pozyskiwania gruntu rodzina go opuściła. W przeciwieństwie do swoich braci i sióstr, niczego nie otrzymał w darowiźnie, niczego nie odziedziczył. Pozostał mu zakup na rynku prywatnym - najmniej popularna, bo najdroższa opcja pozyskania gruntu. Dodatkowo zwykle oznaczająca konieczność postawienia domu w mniej atrakcyjnych rejonach miasta, bo to właśnie tam, w sąsiedztwie dawnych rolniczych obszarów, najczęściej znajdowały się wystawiane na sprzedaż działki.

Poza zakupem czy otrzymaniem działki od rodziny była jeszcze jedna droga, prowadząca do pozyskania gruntu - wystąpienie o państwowy przydział.

- W tym celu trzeba było jednak wykazać się pewnymi zasługami - mówi Wojciech Polko, architekt, prowadzący pracownię Dekop, autor projektu Kostka Polska, w ramach którego modernizuje domy jednorodzinne z PRL. - Czytałem kiedyś podanie, którego autorka, starająca się o parcelę w Katowicach, powołuje się na fakt, że jej dziadek walczył w Powstaniach Śląskich, a ojciec w Kampanii Wrześniowej. Ona zaś ma w garażu zapas worków cementu i dokumenty, potwierdzające ich nabycie.

Polko dodaje, że wspomniana argumentacja musiała zrobić wrażenie. Autorka podania najpierw wywalczyła spotkanie z gen. Jerzym Ziętkiem, ówczesnym wojewodą śląskim, a podczas spotkania działkę w całkiem niezłej dzielnicy.

Tyle grunt. A skąd pieniądze? Wachlarz możliwości był podobny do współczesnego: z oszczędności, pożyczek od rodziny, likwidowanych książeczek mieszkaniowych (rezygnowano z nich zwłaszcza w latach 80., gdy czas oczekiwania na mieszkanie wydłużył się do kilkunastu lat) lub kredytu. Warunki tego ostatniego z dzisiejszej perspektywy wydają się luksusowe. Uchwała Rady Ministrów z 1957 roku mówi o rocznych odsetkach w wysokości 1 proc. Co ciekawe - im mniejszy metraż planowało się zbudować, tym większy procent planowanych wydatków można było zakredytować. Za wkład własny mogły posłużyć posiadane materiały budowlane lub wykonana już praca. Maksymalny okres kredytowania wynosił 20 lat.

Edward wziął kredyt na 80 tys., sąsiadka na 250 tys. Obydwoje kredytowali się w latach 70., kiedy średnie zarobki wahały się od 2,5 tys. zł na początku dekady do 3,5 tys. zł na jej końcu (ciekawostka: gdy w okresie transformacji rozszalała się inflacja, wielu kredytobiorców spłaciło zobowiązanie jedną wypłatą). 

Pozostawała jeszcze kwestia projektu. - Teść dostał dwa do wyboru, później dokonywał adaptacji. Wyszedł z tego dziwny dom, pokoje małe, kuchnia mała. Największy  był w nim korytarz - mówi Monika.

Zobacz również: Eksperyment budowalny z PRL. Trzonolinowiec był fenomenem na międzynarodową skalę

Fantazja do 110 metrów

 "Mały i tani" - taki w oczach władz miał być idealny jednorodzinny dom, a nad ubraniem ideału w formę architekci zastanawiali się od pierwszych powojennych lat. Już w 1948 SARP zorganizował konkurs na projekty domów jednorodzinnych do masowej prefabrykacji, później wielokrotnie powtarzany. Pod koniec lat 50. w dużym nakładzie publikowano serię zeszytów "Domek Jednorodzinny", przez cały PRL ukazywały się katalogi typowych projektów, w prasie branżowej prezentowano przykłady jednorodzinnych domów wznoszonych we Francji, Danii, Szwajcarii, a nawet w Stanach Zjednoczonych.

Powyższa wyliczanka może brzmieć jak festiwal swobodnej kreatywności. Hamulcem dla niej były jednak przepisy - w połowie lat 50. w ustawodawstwie znalazła się definicja domu jednorodzinnego, określanego jako " budynek służący zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych właściciela i jego bliskich, poza pomieszczeniami pomocniczymi obejmujący maksymalnie pięć izb mieszkalnych o powierzchni nie większej niż 110 m". Owe 110 metrów w dużym stopniu zdeterminowało wygląd i formę wznoszonych przez następne 30 lat domków.

Jak mogły wyglądać budynki pasujące do tych wytycznych? Przeglądam wydany w latach 70. "Album projektów domów jednorodzinnych do powszechnego stosowania". Tam - rozmaitości: strome, przypominające góralskie dachy, nawiązujące do modernizmu modułowe bryły, minimalistyczne sześciany o dużych przeszkleniach, budynki parterowe lub dwukondygnacyjne, domy z tarasem albo z użytkowym poddaszem. W większości zgrabne, przy wielu rysunkach łapię się na myśli: właściwie mogłabym tu zamieszkać.

 - Projektów tworzono bardzo dużo, w każdym z katalogów można znaleźć ponad setkę propozycji. Jeśli ktoś miał środki i dojścia do materiałów, mógł pozwolić sobie na ciekawe eksperymenty, jednak zdecydowana większość budujących musiała zadowolić się programem minimum, który można by określić jako brutalny funkcjonalizm - tłumaczy Wojciech Polko. - Każdy z przepisowych 110 metrów próbował wycisnąć tyle, ile się dało - dodaje. - W parterze budowano pomieszczenia o wysokości 220 cm według prawa kwalifikowane jako piwnica czy pralnia, a w praktyce pełniące rolę mieszkania. Zabudowywano loggie, konstruowano kurniki czy składy na opał, które potem, po drobnych modyfikacjach, przekształcano w garaże.

Dojścia do wanien

Pierwszego dnia murarz zamurował w rogu złotówkę: żeby szczęścia i pieniędzy w domu Ryszarda i Urszuli nie brakło. Trudno było im od tego momentu codziennie, przez osiem lat budowy. Strach pomyśleć, co by było bez tej złotówki.

W swoich wspomnieniach Ryszard (budowa w latach 80., w Małopolsce) materiały dzieli na te, które wystał i na te, które załatwił. Wystane: okna, cement, pustaki, parkiet, meble. Załatwione: kafelki do kuchni, płytki do łazienki, kuchenka gazowa, blacha na dach. A co materiał, to historia. - Za cementem kierowca stał całą noc - wieczorem przyjechał do cementowni, bo rano mieli wydawać. Okna z ojcem złapaliśmy w Pagedzie (Państwowej Agencji Eksportu Drewna - przy. red.) jakie były -  ja dwie sztuki, on dwie sztuki. Po meble stała żona, specjalnie wzięła urlop. Umówiliśmy się, że kiedy będzie zbliżała się jej kolej, przywiozę pieniądze. Mieliśmy dolary na wymianę, wziąłem je do pracy, wsunąłem do kieszeni kurtki, kurtkę nieopatrznie zostawiłem na wieszaku. Ukradli i na nic całe stanie. Taki pech - opowiada. - Chociaż bywało też szczęście. Kuzynka kiedyś zadzwoniła, żebym przyjeżdżał, bo będą płytki do kuchni. Kupiłem je w jakiejś w piwnicy, to nawet nie był sklep, raczej magazyn. Do wanien dojścia miała inna kuzynka, do piecyków gazowych jeszcze inna. Blachę na dach załatwiła w pracy żona, przysługiwał nam eternit, ale już wtedy mówiło się o azbeście więc woleliśmy blachę.

"Załatwiliśmy" i "po znajomości" - dwie najczęstsze odpowiedzi na pytanie o pochodzenie materiałów budowalnych w PRL. Oficjalne przydziały, wydawane na podstawie pozwoleń na budowę, zawsze były za małe, często też niemożliwe do zrealizowania. - Z planem budowy szło się do urzędu i mówiło np. "w tym roku planujemy stawiać pierwszą kondygnację". A urzędnicy odpowiadali: "to możemy wam przydzielić tyle i tyle cegieł", przy czym zawsze była to liczba odległa od wystarczającej. My na cały dom dostaliśmy 6 tysięcy cegieł i trochę pustaków - wspomina Agnieszka (budowa w latach 60.-80. w Małopolsce). - Czym łatało się niedobory? Niektórzy robili pustaki sami, szlakę mieszkali z cementem i wypalali. My po znajomości dostaliśmy trochę połamanych cegieł, połówek, ćwiartek, cały parter powstał z takich odpadów. Nasz dom śnił mi się po nocach, był piękny, ze spadzistym dachem. Tylko skąd drewno na taki dach? Zostaliśmy przy płaskim.

W teorii, pewnej pomocy stawiającym domy powinny udzielać też zakłady pracy: na mocy wspomnianej już uchwały z 1957 roku mogły udostępniać swoim pracownikom nadwyżki materiałów budowalnych, użyczać maszyn czy nawet siły roboczej. Choć zwykle kończyło się na deklaracjach. - Razem z żoną pracowaliśmy w fabryce kabli. Akurat na ten materiał przydziału nam odmówiono i to bez podania powodu - wspomina Ryszard.

"A z pana jest blacharz"?

Dzień Ryszarda na budowie. - Najpierw przychodziłem ja. Wstawałem o czwartej i szykowałem materiały na cały dzień. Potem szedłem na siódmą do pracy, a na budowę przychodził murarz i jego pomocnik, czyli mój tata. Koło południa z drugiego końca miasta przyjeżdżała mama z obiadem, co istotne - mięsnym, bo na czas budowy całe mięso z kartek szło dla ekipy. Po południu wracałem z pracy i znów na budowę - wspomina.  - Większość prac wykonywaliśmy sami. Tata był emerytowanym budowlańcem, ja trochę się przyuczałem, podpatrywałem, czytałem "Muratora". Poza tym pomagali nam - zaprzyjaźniony cieśla, znajomy hydraulik i spec od gazu, wujek tynkarz, właściwie nie było nikogo obcego. "Z łapanki" mieliśmy tylko dekarzy. Idę kiedyś osiedlem i widzę, że dach kładą, to zagadałem, czy nie przyszliby i do nas. "Na fuchę", tak się wtedy mówiło.

"Łapanka" była dość popularnym sposobem rekrutacji. W teorii można było do budowy zaangażować fachowców ze spółdzielni, ale taka usługa zwykle wykraczała poza możliwości finansowe większości budujących się rodzin. Zaczepiało się więc fachowców i zlecało im pracę nieformalnie.  - Siostra wracała z pracy, minęła mężczyznę z kawałkiem blachy. Zrobiła kilka kroków, nagle odwraca się i krzyczy: "Panie! Czekaj pan! Pan jesteś blacharz"? Był, parapety nam zrobił - wspomina Agnieszka. - Mieszkaliśmy wtedy na drugim końcu Polski, więc budowaliśmy właściwie tylko przez trzy tygodnie w roku, na urlopie, latami. Pierwszy rok - wyrównanie terenu, drugi: fundamenty, trzeci: ściany parteru i płyta. Najlepsze, że wtedy nawet nie czuliśmy znużenia. Po prostu robiło się, byle do przodu. 

Rosły więc domy - niby wznoszone indywidualne, a jednak bliźniaczo do siebie podobne. Jeśli któryś z gospodarzy chciał się wyróżnić, pozostawała mu jedna droga - dekoracja. Uczynienie z elewacji swojej wizytówki.

Mieć dom inny niż inne

Kiedy dzieci w szkole pytały "gdzie mieszkasz"?, Marysia odpowiadała "w domu z okiem" i już wszystko było wiadome. Bo takiego domu nie miał nikt w okolicy.

Oko pyszniło się od zachodniej strony, kiedy docierały do niego promienie, zaczynało płonąć kolorami: pomarańczem, brązem, czerwienią. Po przeciwnej stronie, od wschodu, miało swój odpowiednik - ludzką postać o głowie w kształcie słońca, niezwykłą jak słowiański totem. Dwie gigantyczne mozaiki ze szklanych odłamków.

 - To była ambicja mojego taty, Stanisława Bukowca: mieć dom inny niż te w sąsiedztwie - mówi Maria (budowa w latach 70., Małopolska). - Pomysł ze szklaną mozaiką podpatrzył prawdopodobnie w Nowym Targu - pochodził z tych okolic. Do górskiego budownictwa nawiązuje też okładzina parteru z otoczaków. Była również brama, którą tata, mistrz konstrukcji stalowych, sam zespawał.

W tych, jakbyśmy dziś powiedzieli, upcyklingowych praktykach tata Marii nie był odosobniony: potłuczone, kolorowe szkło, nieoszlifowany marmur, nawet ceramiczne płytki, były w PRL popularnym zdobniczym materiałem. Bywało, że sąsiedztwo huty szkła czy fabryki kamionki prowadziło do wykształcenia ciekawych lokalizmów, które dzisiaj można zaobserwować np. w Łysej Górze czy Krośnie. A gdy tego rodzaju materiałów nie było, sięgało się po płukane tynki, drewno, czy nawet... denka od butelek.

Sfera estetyki pozostawała kwestia indywidualną, nieregulowaną przez przepisy. Bywało jednak, że i tutaj polityka zapląta się w wyjątkowo niepożądany sposób.

- Rodzice budowali dom, przy wydatnej pomocy dziadka, który dzięki swoim znajomościom sprowadził, Bóg wie skąd, piękną, frezowaną cegłę. I ten nasz dom zbudowano z pięknej, frezowanej cegły - opowiada Bartosz (budowa w latach 70., Lubelszczyzna). - Źle się jednak złożyło, bo w roku ukończenia budowy planowano u nas Dożynki Centralne, na które miał przyjechać Gierek. Wydano więc polecenie: wszystkie domy na Śląskiej mają być otynkowane, bo Gierek przyjedzie i będzie oglądał. Rodzice poszli do aktywu i mówią: "taka piękna cegła! Z drugiego końca Polski". Aktyw: "Jaka cegła? Gierek"! I otynkowali ten nasz piękny dom z frezowanej cegły.

A Gierek nie przyjechał.

Niby w Polsce, a jak w Skandynawii

Tak jak zbyt dużym uproszczeniem byłoby sprowadzanie wielorodzinnej zabudowy w PRL wyłącznie do osiedli z wielkiej płyty, tak i jednorodzinne realizacje z tego okresu nie ograniczały się do tzw. domów-kostek. Wśród wznoszonych wtedy jednorodzinnych budynków były i takie, w których można by się zakochać. A przynajmniej, w których chciałoby się zamieszkać.

Dr inż. Zuzanna Napieralska z Wydziału Architektury Politechniki Wrocławskiej, autorka pracy doktorskiej o zespołach domów jednorodzinnych we Wrocławiu, miała takie pragnienie wielokrotnie. - W tych siermiężnych, niedofinansowanych czasach, udawało się czasem stworzyć coś niezwykłego - opowiada.

Rzeczywiście, wśród opisywanych przez nią realizacji znalazły się realizacje zdecydowanie przewyższające standardy PRL. Przykłady? Zabudowa atrialna (proj. Andrzej Karp), w której każdy z budynków zaprojektowano na planie kwadratu, w środku umieszczając niewielki teren zielony. Albo osiedle na Bartoszowicach (domy dla pracowników uczelni, różni architekci), gdzie motywem przewodnim było drewno - niby Polska, a można poczuć się tam jak w Skandynawii. Czy wreszcie osiedle na Partynicach ( proj. Witold Molicki i Ryszard Spławski), złożone z bliźniaczych domów, których elewację zdobiły wyraźne, geometryczne podziału.

-Moim ulubionym przykładem jest jednak Kolonia domów jednorodzinnych w osiedlu Oporów we Wrocławiu projektu Leszka Konarzewskiego - unikalny przykład "zabudowy dywanowej", gdzie układy budynków tworzą wzór przypominający splot tkaniny - opowiada Zuzanna Napieralska. - Co więcej, w tym założeniu domy skoncentrowano wokół tzw. sięgaczy - ślepych uliczek, pełniących zarazem funkcję parkingu i dziedzińca. Takie rozwiązanie z jednej strony dawało poczucie prywatności, z drugiej stawało się strefą sąsiedzkich interakcji. Same domy zaś występowały w kilku typach, dostosowanych do potrzeb mieszkańców. Znalazły się tu np. budynki dla małżeństw mieszkających z rodzicami albo takie, w których wydzielono pomieszczenia pod wynajem.

"Jak to możliwe?" - chciałoby się zapytać. Dlaczego, kiedy jedni wznosili najprostsze bryły, inni w perspektywie mieli wprowadzenie się do atrialnego domu czy zamieszkanie na terenie przypominającym skandynawskie przedmieście? Czynników na pewno było sporo, ale jednym z decydujących mógł być sposób organizacji. Na potrzeby budowy zespołu jednorodzinnych domów powoływano zwykle niewielką spółdzielnię, której sprawczość, możliwości organizacyjne i finansowe były o wiele większe od tych, którymi dysponowała osoba prywatna.  - Bywało, że członkowie spółdzielni brali udział w pracach budowlanych, korzystali też ze wsparcia w zakładach pracy - ktoś załatwiał przyłącza, ktoś inny materiały, jeszcze inna osoba zajmowała się transportem. Zaangażowania i wkładu w inwestycję wpływał na "pozycję" w spółdzielni - ci najbardziej aktywni mogli np. w pierwszej kolejności wybrać sobie mieszkania - tłumaczy Zuzanna Napieralska.

Ponadprzeciętna estetyka nie oznaczała jednak, że wszystkie wspomniane projekty wolne były od typowych dla PRL bolączek. - W niektórych przypadkach okazywało się, że pierwotny projekt jest zbyt drogi albo zbyt oryginalny, by udawało się go zrealizować w nastawionym na standaryzację systemie - mówi badaczka. - Nie raz trzeba było dopasować marzenia do rzeczywistości.

Nowa przygoda

Ile domów jednorodzinnych powstało w PRL? Na podstawie dostępnych opracowań trudno podać dokładną liczbę. Eksperci od rynku nieruchomości wskazują jedynie, że około ¼ wystawianych dziś na sprzedaż domów powstała właśnie w Polsce Ludowej.

Nieco łatwiejsze wydaje się pytanie, o to, jak się w nich mieszka, choć i w tym przypadku odpowiedź nie będzie oczywista. W pierwszym odruchu chciałoby się powiedzieć - źle. Prawne i materiałowe ograniczenia skutkowały wznoszeniem budynków niefunkcjonalnych, zaklitkowanych, o słabej izolacji, wymagających wiecznych remontów. Z czasem coraz wyraźniejsze stawały się też ich estetyczne deficyty - skromne bryły źle się starzały, a amatorskie przebudowy, w założeniu mające poprawiać ich wygląd,  nierzadko nadawały im karykaturalny charakter.

Ocena zmienia się jednak diametralnie, gdy o zdanie zapyta się samych mieszkańców. Agnieszka, Edward, Ryszard, Maria, Bartosz, wszyscy odpowiadają, że mieszka im się dobrze. Owszem, dostrzegają mankamenty, ale doceniają lokalizację, zieleń, infrastrukturę. Luksus jakim jest połączenie miasta i domu z ogrodem.

Co więcej, te same walory zdają się doceniać ci, którzy dziś szukają swojego miejsca do życia. Jednorodzinne domy z PRL powoli stają się modnymi nieruchomościami. Ich nabywcy poddają je metamorfozom, które drobiazgowo relacjonują w mediach społecznościowych, w postach tłumaczą, że to ich odpowiedź na deweloperską zabudowę. Tak samo jak pokolenie ich rodziców czy dziadków ruszają na wielką przygodę z jednorodzinnym domkiem z PRL.

***

O cyku "Zamieszkanie"

Mieszka nam się źle. Kto wynajmuje - narzeka na czynsz. Kto kupił - na niepewność (bo czy uda się spłacić) i warunki kredytu. Kto żyje w nowym budownictwie - na niedoróbki, kto w starym -  na zużycie budynku. Wszystkim doskwiera niedobór przestrzeni, niefunkcjonalne układy lokali, niedostatek światła. Często nie podoba nam się też to, co poza domem - betonowa, nieprzyjazna, niedostosowane do potrzeb większości przestrzeń publiczna. Czujemy, że dobre, czyli komfortowe, estetyczne i higieniczne miejsce do życia staje się czymś coraz mniej osiągalnym, dostępnym tylko dla osób o najwyższych dochodach. 

Dlaczego tak jest? Czy to przepisy, czy brak naszej zaradności czy może praktyki graczy rynku mieszkaniowego sprawiają, że tak trudno zaspokoić potrzeby mieszkaniowe? Jak wyglądają prognozy na przyszłość? A może inspiracji należy poszukać za granicą lub w praktykach z przeszłości?

"Zamieszkanie"  - autorski cykl realizowany przez Aleksandrę Suławę, to seria wywiadów, reportaży i felietonów, w których autorka wraz z zaproszonymi ekspertami, poszukuje odpowiedzi na te pytania.

O autorce:

Aleksandra Suława - absolwentka historii sztuki oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Z Interią związana od 2020 roku, obecnie team leaderka redakcji lifestyle. Za swoje teksty otrzymała nagrodę Kryształowe Pióro oraz nominacje do nagród Grand Press i Nagrody Dziennikarzy Małopolski. Od dawna interesuje się architekturą i urbanistyką, zwłaszcza w ich społecznym ujęciu. Lubi przyglądać się przestrzeni i temu, w jaki sposób wpływa ona na życie jej użytkowników. Wierzy, że dobrze zaprojektowane mieszkanie, dzielnica, miasto mogą w znaczącym stopniu przyczynić się do poprawy niemal wszystkich obszarów życia od samopoczucia, przez relacje społeczne po sytuację zawodową.  W realizowanym w serwisach Kobieta oraz Styl cyklu "Zamieszkanie" wskazuje warte naśladowania przykłady i przestrzega przed praktykami, których lepiej unikać.


Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: architektura | design prlu | Polska Rzeczpospolita Ludowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy