Była pokojówką w szlacheckim dworze. Stulatka opowiada o Wielkanocy za dawnych lat
W 1941 roku miała osiemnaście lat, gdy jej imię i nazwisko trafiło na listę przymusowych robotników wywożonych do Niemiec. Na rodzinę padł blady strach, szukali sposobu, by uratować swą jedyną córkę. Pan ze dworu zlitował się nad nią i zatrudnił jako pokojówkę. Dostała kenkartę, dzięki czemu uniknęła wywózki. - Było ciężko, ale jakoś się przeżyło - mówi Janina Tabisz, która 6 września 2023 roku skończyła 100 lat.
Spis treści:
Mogły położyć się, dopiero gdy wielmożni państwo posnęli
Jako pokojówka, Janina musiała stawiać się we dworze skoro świt, nim jeszcze słońce na dobre rozświetliło niebo. Było nie do pomyślenia, że jaśniepaństwo wstaną, a służących nie będzie pod ręką. Wbrew pozorom, to nie pracownicy polowi najwcześniej zaczynali krzątaninę, ale właśnie pokojówki we dworze. Wszyscy inni przychodzili na siódmą, podczas gdy one musiały być w pogotowiu od bladego świtu. Ich praca nie kończyła się jednak wraz z zachodem słońca, ale z kaprysem arystokratów — mogły udać się na nocny spoczynek, dopiero gdy cała rodzina jaśniepaństwa położyła się do łóżek. Czasem była to 22, czasem 23. A od 6 (czasem nawet wcześniej) znów zaczynała się codzienna praca.
Od tej reguły nie było wyjątków, ani niedziele, ani święta nie były dniami wolnymi od pracy. - W niedzielę tak samo trzeba było być do dyspozycji od rana, ale starsza pani Sokólska zawsze puszczała mnie na sumę — wspomina Janina. Przypomina sobie też niedzielne popołudnia, kiedy większość służby miała wychodne, ale ktoś zawsze musiał czuwać, by być na każde skinienie państwa. Ta, która dyżurowała, musiała w niedzielę obrać ziemniaki na poniedziałkowy obiad dla państwa i wszystkich robotników we dworze.
- Pamiętam, jak jednego razu mama przyszła mi pomóc obierać ziemniaki — wspomina Janina z wdzięcznością, choć zatarło się jej w pamięci, dlaczego rodzicielka postanowiła wesprzeć nastoletnią córkę w tej pracy.
“Nie było sensu kłaść się spać"
Przed Wielkanocą, podobnie jak przed innymi znaczącymi świętami, wielmożna pani zarządzała generalne porządki. Wymagało to odkurzenia wszystkich zakamarków domu, wypastowania podłóg, przetarcia piaskiem metalowych elementów. Janina i pomocnica kucharki, Zofia, najczęściej zajmowały się tym we dwie. Dwór Feliksa i Zofii Sokólskich nie był rezydencją, a raczej drewnianym wiejskim dworkiem, ale pracy przy generalnych porządkach było tu w bród. Za dużo, jak na jeden dzień pracy, gdzie jeszcze musiały wykonywać swoje codzienne obowiązki, dlatego przed każdymi świętami pracowały całą noc, by wszystko dokładnie wysprzątać.
- Kończyłyśmy nad ranem, więc nie było sensu kłaść się spać. Rano wstawała pani i skrupulatnie wszystko sprawdzała, nawet metalowe obręcze w baliach do mycia naczyń musiały lśnić. Wtedy była zadowolona.
Całuje rączki wielmożnego pana
Do codziennych zadań Janiny należało sprzątanie pokoi, ścielenie i rozścielanie łóżek, usługiwanie państwu przy stole. Gdy po raz pierwszy widziała się danego dnia, z którymś z domowników musiała przywitać go słowami "całuję rączki" niezależnie od tego, czy był to mężczyzna, czy kobieta. - Nie mówiło się dzień dobry, tylko całuje rączki — wspomina Janina. Zapytana, którego ze swoich obowiązków nie lubiła najbardziej, odpowiada bez namysłu — "wynoszenia nocników".
Wstydziła się tego tak bardzo, że opróżniając je rano, przykrywała nocniki szmatką, aby nikt nie widział, co niesie w ręku. W czasie gdy we dworze stacjonowali Niemcy, przyłapał ją na tym ordynans jednego z oficerów. Franc był Ślązakiem i mówił po polsku:
"Na co to dziecko przykrywasz. To też praca i ktoś ją musi zrobić" - pouczył młodą dziewczynę.
Zobacz również: Zakazany element w wielkanocnym koszyczku. Nigdy go nie wkładaj
Wyrabianie ciasta
Choć Janina nie była kucharką, ani pomocą kuchenną, do jej obowiązków należało wyrabianie ciasta na chleb. Wielmożna pani miała w tym względzie jasne wymagania. Ciasto należało wyrabiać przez godzinę z taką siła, żeby trzaskanie było słyszalne przez sień aż do bawialni, w której przebywała. Jeśli przez chwilę zapanowała cisza, pani natychmiast przychodziła sprawdzić, co się dzieje. Wyrabianie bułek było nieco łatwiejsze — Janina musiała robić to przez trzy kwadranse. Dziś nie pamięta już, dlaczego to ona wyrabiała ciasto na chleb, choć podejrzewa, że pokrzywione palce głównej kucharki mogły w tym przeszkadzać.
Służba nie tylko jada oddzielnie
W kuchni dworu Sokólskich była główna kucharka — Jula, która odpowiadała za przygotowanie potraw dla państwa i jej pomocnica, Zosia. Wszystkie posiłki gotowane były oddzielnie, co oczywiste z innych składników, robiły to inne służące i nawet naczynia po posiłkach zmywały w oddzielnych baliach. Nic, co dotykało pańskiego stołu, nie powinno mieć kontaktu z jedzeniem dla służby.
Przygotowania do Wielkanocy we dworze
Do dworu na Wielkanoc często przyjeżdżali goście. Bywało i tak, że trzy służące musiały obsłużyć kilkanaście, czasem nawet dwadzieścia osób. Janina wspomina, że oprócz pieczenia chleba i ciast, przygotowano wówczas dużo sera — był to jeden z ulubionych przysmaków jaśniepaństwa i ich gości. Barwieniem jajek zajmowała się młoda pani Sokólska, która straciwszy dorobek życia w Busku-Zdroju, uciekła z mężem i dziećmi do Trześniowa i tutaj pomagała matce gospodarować.
Świąteczny stół nie mógł obyć się bez jajek, którymi dzielili się podczas wielkanocnego śniadania. Janina wspomina, że w czasie świąt nie jedli ich aż tak dużo, w porównaniu do zwykłych dni w roku.
Celebracja Wielkanocy wymagała też wędlin — nawet podczas niemieckiej okupacji państwo "ze dwora" mogli legalnie zabić świnie i przygotować z niej przetwory mięsne, w przeciwieństwie do zwykłych chłopów, którzy przyłapani na uboju mogli przypłacić go życiem. Z mieleniem zboża było podobnie, ale to temat na inną opowieść.
Gdy święconka była gotowa, jedna ze służących zabierała koszyk w Wielką Sobotę i szła poświęcić pokarmy. Janina wspomina także święta, kiedy wielmożni państwo zaprosili do siebie księdza, który poświęcił pokarmy rozłożone na stole.
Zabili człowieka na jej oczach
W początkowym okresie swojej służby, Janina po skończonym dniu pracy szła do domu na noc. Musiała robić to potajemnie, bo gdyby złapano ją podczas godziny policyjnej na zewnątrz, czekał ją tylko jeden los — śmierć. W zupełnej ciemności, przy świetle księżyca, pokonywała park przy dworze, po czym przykucała przed dziurą w żywopłocie i bacznie obserwowała drogę. Jeśli nikogo na niej nie widziała, przebiegała na sąsiednią parcelę, a stamtąd do domu miała już niedaleko.
Jednak trasa ta stała się dla niej o wiele straszniejsza, gdy podczas pobytu Niemców we dworze zabito tam jednego z mieszkańców wsi. Gdy okupanci przebywali w Trześniowie, Janina nie wracała do domu, ale nocowała razem z Zosią we dworze. Jednego wieczoru w nocy usłyszały najpierw huk, a potem zrobiło się ogromne zamieszanie. Zakradły się do ogrodu i zobaczyły, że Niemcy odwracają ciało Wiktora Proroka — człowieka, którego znały od urodzenia. Naziści skrupulatnie przeszukiwali mężczyznę. Dlaczego znalazł się tej nocy wśród niemieckich żołnierzy? Jakie wydarzenia stały za jego śmiercią? Tego nigdy się nie dowiedziała, ale widok bezsensownej śmierci człowieka, którego znała, pozostał w niej na zawsze. Gdy Niemcy opuścili wieś, a ona powróciła do przekradania się nocą do rodzinnej chaty, musiała codziennie minąć miejsce, w którym zabito Wiktora — nieprzyjemne uczucie towarzyszyło jej za każdym razem, gdy tamtędy przechodziła.
“Jedna sroka z płotu, siedem na płot"
Janina za pracę w niedziele i święta nie dostawała wynagrodzenia. Pewnego dnia zebrała się w sobie i zwróciła na to uwagę Feliksa Sokólskiego, na co usłyszała "jedna sroka z płotu, siedem na płot". Wielmożny pan temat uważał za zakończony.
Janina służyła we dworze w bardzo specyficznych czasach — wojna na każdym odcisnęła piętno. Z jednej strony była wdzięczna, że dzięki kenkarcie uniknęła wywózki do Niemiec, z drugiej — praca od świtu do późnej nocy bez godziwego wynagrodzenia powodowała w niej poczucie krzywdy, szczególnie gdy widziała na własne oczy przywileje, jakimi cieszyli się mówiący po niemiecku arystokraci. Choć wspomina ten okres jako trudny, to o wielmożnych państwu do dziś wypowiada się z szacunkiem.
Nie pomija w swoim świadectwie wyzysku pracowników (tak to przynajmniej wyglądało z jej perspektywy), ale zwraca też uwagę, że Sokólscy mieli ogromne poczucie odpowiedzialności za los ludzi przetrzymywanych w obozach pracy i koncentracyjnych. Wspomina, że wielmożna pani często suszyła chleb, dbała by ser zgliwiał i przygotowywała żywność w taki sposób, aby mogła długo przetrwać, po czym wspólnie pakowały paczki, które następnie wysyłano do obozów. Janina wspomina, że robiły to tak często, iż doszła do niebywałej wprawy w przygotowywaniu takich darów.
Janina z pracy we dworze wyniosła jeszcze jedną wartość — obcując z arystokratami, którzy wymagali ogłady, nabyła wielu podobnych zachowań, poszerzyła swoje horyzonty i podpatrzyła sposoby gospodarowania domem, które potem wcieliła we własnej rodzinie. Jako pokojówka w szlacheckim dworze nauczyła się wielu zasad etykiety i wysławiania się, których w innych okolicznościach nie miałaby szansy poznać.
O tragicznej Wielkanocy 1944 roku, gdy 1 kwietnia wypadł w lany poniedziałek, opowiedziała Interii, Janina Tabisz w ubiegłym roku w tekście: "Nie przeczytasz o tym w żadnym podręczniku. Stulatka opowiada o wojnie i Wielkanocy".