Nie przeczytasz o tym w żadnym podręczniku. Stulatka opowiada o wojnie i Wielkanocy
Janina Tabisz urodziła się w 1923 roku, 6 września skończy 100 lat. Jej doskonała pamięć obejmuje nie jedną Wielkanoc: są wśród nich święta za prezydenta Ignacego Mościckiego, Wielkanoce w czasach II wojny światowej, wszystkie święta z okresu PRL-u, te z lat 90 i ostatnie “covidowe”. Nie każda Wielkanoc, którą zachowała w pamięci, była czasem radości i obfitych posiłków. O świętach, które większość z nas zna jedynie z podręczników, opowiedział Interii nie historyk bazujący na źródłach, ale świadek tamtych wydarzeń.
Spis treści:
- "Normalnie jak na okupowane ziemie"
- "Głód był tak wielki, że ssało się skórzane paski swoich butów"
- Pierwsza Wielkanoc pod hitlerowskim jarzmem
- Wieść ogarniała niczym pożoga chłopskie chałupy
- Pokojówka wielmożnego pana
- "Każdy myślał, że to zwodziciela"
- Najtrudniejsza Wielkanoc w życiu
- Wielkanoc po wojnie
- To nie jest opowieść o głodzie i łapankach
"Normalnie jak na okupowane ziemie"
Kiedy zapytałam, jak wyglądała Wielkanoc w czasie II wojny światowej, pierwszą odpowiedzią Janiny Tabisz było: normalnie. Jednak, gdy zaczynam drążyć temat, bardzo szybko okazuje się, że ta odpowiedź oznacza: “normalnie, jak na okupowane ziemie".
Trześniów — wieś, w której urodziła się i dorastała Janina (dzisiejsze województwo podkarpackie) — leży daleko od centrum kraju, głównych szklaków handlowych, wielkiej polityki i strategicznych punktów militarnych. Jego mieszkańcy przez wieki mogli żyć tutaj w spokoju, omijani przez zachłanność władców tego świata i wywoływane przez nich krwawe wojny. Jednak 1 września 1939 roku to się zmieniło.
Zobacz również: Krystyna Krahelska: Zna ją każdy Polak, choć nie każdy o tym wie
"Głód był tak wielki, że ssało się skórzane paski swoich butów"
Wszyscy mężczyźni zdolni do pracy, a zatem także do noszenia broni, zostali powołani do wojska, by bronić kraju w czasie kampanii wrześniowej. Wielu nigdy nie powróciło w rodzinne strony. Spoczęli w bezimiennych mogiłach, których niewyraźne ślady do dziś znaleźć można w niejednym polskim lesie.
Inni, wracali długie miesiące kryjąc się w rowach, przemykając w środku nocy między chatami. Jak wspominał za życia mąż Janiny — Józef, który walczył w Lasach Janowskich — często przez wiele dni nie mieli nic w ustach, "głód był tak wielki, że ssało się skórzane paski swoich butów".
Najpierw we wsi zabrakło mężczyzn, potem pojawiła się niemiecka armia — tego roku nie było wykopków — ziemniaki zostały na polach, a do misek wielu mieszkańców zajrzał głód.
Pierwsza Wielkanoc pod hitlerowskim jarzmem
Co mogli czuć gospodarze, którzy rok wcześniej biesiadowali przy wielkanocnych stołach, gdzie królowały słodkie bułki, wielkie kołacze, wędzona kiełbasa, świeże jajka i masło, chrzan, ćwikła, ser zapiekany z czarnuszką, barszcz biały na własnym zakwasie, domowej roboty zbożowa kawa z mlekiem i jakże luksusowym w tamtych czasach, cukrem?
Minął rok, a duże wieloosobowe rodziny zasiadały nad miską zeszłorocznych ziemniaków wykopanych o wiele za późno z grządek, małym chlebem upieczonym z resztek ziarna, a przy odrobinie szczęścia kubku mleka czy kilku jajkach. Gdyby ktoś wspomniał im wtedy o cukrze, którym jeszcze rok temu słodzili swoją kawę, zapewne wybuchnęliby gorzkim śmiechem. Niezebrane plony w 1939 roku, oznaczały głodowe święta w 1940. “Normalna" Wielkanoc — normalna, jak na okupowane ziemie. Jednak w Trześniowie to nie Wielkanoc czterdziestego roku była najgorsza. Najsmutniejsze czasy miały dopiero nadejść...
Wieść ogarniała niczym pożoga chłopskie chałupy
W chwili wybuchu II wojny światowej Janina miała szesnaście lat — młoda, żwawa i robotna dziewczyna to idealny cel dla niemieckich łapanek. Robili je we wsi często, ale raczej z marnym skutkiem. Mieszkańcy byli doskonale zorganizowani, gdy tylko z jednej strony wjeżdżały niemieckie samochody, natychmiast uruchamiała się sieć informacyjna: co tchu w płucach i sił w nogach ludzie pędzili do sąsiadów, by ich ostrzec. Tym sposobem wieść niczym pożoga rozprzestrzeniała się po drewnianych chałupach. Gdy Niemcy docierali do końca osady, nie mieli już kogo łapać.
Hitlerowcy mogli nadejść w każdej chwili i nikt nie wiedział, z której strony wkroczą do wsi. Dlatego młodzi chłopcy i dziewczęta nie sypiali w swoich łóżkach. Noce spędzali w leśnych ostępach, na strychach i w piwnicach, bardzo często nie swoich domów. Strach przed łapanką towarzyszył im każdego dnia. Nie dziwi więc, że młodzi ludzie zrobiliby wiele, żeby tylko zapewnić sobie bezpieczeństwo.
Pokojówka wielmożnego pana
Dla dużej grupy mieszkańców szansą na zabezpieczenie przed łapanką okazała się praca dla pana ze dworu. Małżeństwo Sokólskich w 1941 roku ogłosiło nabór na służbę. Każdy, kto dla nich pracował, otrzymywał Arbeitskarte (kartę pracy) - dokument, który chronił jego posiadacza przed wywózką, bo zaświadczał, że jest on zatrudniony. Liczba chętnych znacznie przewyższała możliwości zatrudnienia Feliksa i Zofii Sokólskich, toteż komu udało się zgłosić w pierwszej kolejności, mógł myśleć o sobie jako o szczęściarzu. W tej grupie znalazła się także Janina Tabisz. “Wielmożni państwo" wybrali ją na swoją pokojówkę.
Dzięki temu Janina mogła czuć się bezpiecznie, a byt jej rodziny się polepszył. Nie tylko rodzice nie musieli już jej karmić — jako służąca stołowała się we dworze — ale także dostawała wypłatę w zbożu, dzięki czemu dodatkowo pomagała w wyżywieniu rodziny. Nie wszyscy mieli jednak tyle szczęścia: robotnicy polowi musieli sami się wyżywić, ale w najgorszej sytuacji byli młodzi ludzie, dla których zabrakło miejsca we dworze.
Oni nadal, każdego dnia mogli nie zdążyć przed niemieckimi samochodami. Chwytani przy domach, na polach czy w drodze, tak jak stali pakowani byli na paki i wywożeni w nieznane. Nikt nie dbał, by byli odpowiednio ubrani, nie było mowy o pożegnaniu z rodziną czy zabraniu najpotrzebniejszych rzeczy. Hitlerowskie samochody wywoziły ich do obozów pracy bądź jako niewolników dla niemieckiej szlachty. A rodziny w napięciu wyglądały przez okna w nadziei, że ich siostrze, bratu, córce lub synowi udało się umknąć przed łapanką.
"Każdy myślał, że to zwodziciela"
W 1942 roku w wyjątkowo wielu trześniowskich domach matki i ojcowie bezskutecznie wyglądali swoich dzieci. Był to jeden jedyny raz, gdy sieć informacyjna nie zadziałała tak jak zazwyczaj. W Wielkim Tygodniu, 1 kwietnia 1942 roku, niemieckie samochody wjechały do wsi, polując na młodych silnych mężczyzn i robotne dziewczęta. Mieszkający na skraju osady mieszkańcy zaczęli biegać po domach sąsiadów, by ich ostrzec. Mówili, żeby uciekać, bo Niemcy łapią, ale spotykali się z niedowierzaniem i powątpiewaniem.
Wpadli pierwszego kwietnia. Poszło po wsi, że Niemcy łapią, ale każdy myślał, że tak mówią, bo to zwodziciela. Ile oni wtedy ludzi nałapali...
Cztery dni później mieszkańcy wsi, jak co roku odkąd Janina pamięta, tłumnie pojawili się w kościele na procesji rezurekcyjnej. Nie było to jednak tak radosne wydarzenie, jakim być powinno. W wielu domach panowała żałoba po stracie najbliższych, których wywieziono w nieznane, tylko dlatego, że wieść o łapance potraktowali jako żart na prima aprilis.
Najtrudniejsza Wielkanoc w życiu
Ta Wielkanoc mogła być wyjątkowo trudna także dla Janiny. Pierwszego kwietnia naziści urządzili łapankę także w sąsiedniej wsi, gdzie mieszkał jej kawaler — Rudek Adamczak. Gdy Janina wspomina o Rudolfie, pomimo że za kilka miesięcy skończy sto lat, doczekała się czwórki dzieci, siedmiorga wnuków, dziesięciorga prawnuków i dwojga praprawnuków, to nadal mówi o ukochanym z pewną młodzieńczą nieśmiałością, jakimś rodzajem zakłopotania.
Janina, zasiadając do wielkanocnego śniadania, wiedziała już, że Rudolfowi udało się uciec z obozu w Płaszowie i po trzech dniach krycia się po lasach i rowach dotarł do domu. Jednak dla wielu trześniowskich rodzin, Wielkanoc 1942 roku była najgorszą, jaką przeżyli.
Historia Janiny i Rudolfa nie ma jednak szczęśliwego zakończenia. Mężczyzna w 1944 r. postanowił walczyć za wolny kraj i nigdy z wojny już nie wrócił, jego nagrobek odnaleźli bratankowie w Kołobrzegu w 1990 roku. W tym samym roku rodzice Janiny postanowili wydać ją za mąż za 14 lat od niej starszego Józefa, ale to temat na inną historię.
Wielkanoc po wojnie
Wojna skończyła się w 1945 roku, ale przechodzący przez miejscowość front, padające na pola i domy artyleryjskie pociski — raz niemieckie, raz radzieckie — a potem żołnierze Armii Czerwonej, którzy własność polskiego chłopa traktowali jak swoją — sprawili, że kolejnych kilka Wielkanocy także trudno byłoby nazwać szczęśliwymi czy obfitymi.
To nie jest opowieść o głodzie i łapankach
Jest jeszcze jeden powód, dla którego Janina Tabisza zapytana o święta w czasie II wojny światowej odpowiedziała: “normalne". Dla niej Wielkanoc to przede wszystkim przeżycie duchowe. Jej pierwszym skojarzeniem były: rezurekcja i doświadczanie zmartwychwstania Jezusa Chrystusa, a nie śniadanie wielkanocne czy brak “lanego poniedziałku" (w Trześniowie nie było zwyczaju bicia rózgami po łydkach panien, natomiast woda lała się strumieniami). Kościelne uroczystości związane z Triduum Paschalnym i Zmartwychwstaniem Pańskim odbywały się w zasadzie według typowego porządku — z tą różnicą, że kościół nie był otwarty całą noc, a nabożeństwa musiały zakończyć się przed godziną policyjną.
Obchodzenie Wielkanocy w taki “normalny" sposób było zapewne dla mieszkańców sygnałem, że pewne rzeczy są niezmienne, że pomimo okrucieństw, których są świadkami, świat się nie kończy. To była jakaś namiastka normalności i obietnica, że kiedyś rzeczywistość nie będzie tylko jej strzępem. Była symbolem nadziei — nie tylko na życie wieczne, ale także na powrót ziemskiej egzystencji na stare, spokojne tory. Jak pokazała historia, nadzieja ta się ziściła. Opowieść o Wielkanocy w czasie wojny, choć ma w sobie głód, przerażenie i okrucieństwo, to w istocie jest opowieścią o tym, czym jest Wielkanoc dla chrześcijan — o spełnionej obietnicy i nadziei.