Reklama

Katarzyna Utracka o uczestniczkach Powstania Warszawskiego: Otrzymały rozkazy i bardzo nie chciały zawieść

- Powiem coś, co słyszałam od niejednego powstańca-mężczyzny. Otóż oni wielokrotnie podkreślali, że to właśnie obecność kobiet napędzała ich do działania. Kiedy widzieli, jakie kobiety są dzielne, w walce, w areszcie, podczas tortur na Pawiaku – oni sami chcieli być odważni. Myślę, że mogę powiedzieć, że kobiety ich motywowały i nie pozwalały się załamać - mówi Katarzyna Utracka, historyczka, zastępca kierownika Działu historycznego w Muzeum Powstania Warszawskiego w Warszawie.

Katarzyna Pruszkowska: Umówiłyśmy się na rozmowę o roli kobiet w Powstaniu Warszawskim, jednak na początku chciałabym pomówić o tym, jak mogło wyglądać ich przygotowanie do udziału w Powstaniu - zwłaszcza, że przed II wojną światową kobiety nie mogły służyć w wojsku.  

Katarzyna Utracka: - Rzeczywiście, służby wojskowej zakazano im na mocy uchwały przyjętej przez Sejm w 1924 roku. Jednak wcześniej zdarzało się, że kobiety walczyły, i to ramię w ramię z mężczyznami. Tak było w przypadku major Wojska Polskiego Wandy Gertz, która w 1916 roku w męskim przebraniu wstąpiła do Legionów Polskich i brała udział w kilku bitwach, a następnie organizowała żeńskie oddziały Polskiej Organizacji Wojskowej. Dwa lata później powstała Ochotnicza Legia Kobiet (z inicjatywy podpułkownik Wojska Polskiego Aleksandry "Magda" Zagórskiej - przyp. red.), której członkinie walczyły z bolszewikami we Lwowie i w Wilnie. Tak więc choć jesienią 1939 roku Polki nie służyły czynnie, były kobiety, które przed wojną działały w organizacjach społecznych czy w Przysposobieniu Wojskowym Kobiet, czyli kobiecej organizacji paramilitarnej, która miała przygotowywać kobiety do ew. konfliktu zbrojnego - a więc miały doświadczenie i wiedzę potrzebne do tego, by szkolić młodsze koleżanki. Tak się zresztą stało np. w przypadku Wandy Gertz, która w 1942 roku zorganizowała i dowodziła konspiracyjnym oddziałem kobiecym AK "Dysk" (Dywersja i Sabotaż Kobiet - przyp. red.), działającym w ramach Kedywu Komendy Głównej AK.

Reklama

- Już od początku wojny wiele kobiet włączało się w działania na rzecz armii, np. opiekowało się rannymi żołnierzami czy sierotami, pomagało cywilom. Dla wielu z nich to był pierwszy krok by włączyć się do konspiracji, a potem wstąpić do Armii Krajowej. Szybko okazało się, że kobiety stanowią dużą część jednej z największych armii podziemnych w okupowanej Europie, a więc trzeba było jakoś uregulować ich status. W 1941 roku ukazał się rozkaz komendanta głównego Związku Walki Zbrojnej, który uznał kobiety pozostające w czynnej służbie wojskowej za żołnierzy. Rok później kolejny rozkaz nadał im te same prawa i obowiązki, które mieli mężczyźni; zezwolono również, by kobiety pełniły funkcje kierownicze w AK, pod warunkiem, że będą miały stosowne kompetencje i doświadczenie. Jeśli chodzi o kobiety, które rzeczywiście piastowały ważne stanowiska, warto wspomnieć o major Wojska Polskiego Janinie Karaś, pseudonim "Bronka", która przez cały okres konspiracji i Powstania Warszawskiego kierowała łącznością konspiracyjną KG AK. Wreszcie, już w  trakcie Powstania zdecydowano, że kobietom będą nadawane stopnie wojskowe, a po jego upadku, że mają prawo iść razem z mężczyznami do niewoli, a więc zagwarantowano im prawa jenieckie i kombatanckie, które były uznawane na arenie międzynarodowej.

Czyli część kobiet, które przyłączały się do Powstania, była przygotowana do pełnienia służby.

Tak, to kobiety, które wcześniej szkoliły się w ramach Wojskowej Służby Kobiet oraz członkinie podziemnego harcerstwa, które należały do "Związku Koniczyn", później przemianowanego na "Bądź Gotów" (żeński odpowiednik "Szarych Szeregów" - przyp. red.). Żeby dołączyć do konspiracyjnego harcerstwa, dziewczęta musiały mieć ukończone 12 lat, jednak zdarzało się, że albo zawyżały wiek i podawały się za osoby starsze, albo twierdziły, że są sierotami. Z tego powodu widzimy czasem na zdjęciach dzieci, które zdecydowanie nie wyglądają, jakby miały 12 lat, choć trzeba przyznać, że są to najczęściej chłopcy. W każdym razie  harcerki od początku odgrywały w Powstaniu ważną rolę, miały nawet wyznaczone zadania na godzinę "W", choć, wbrew niektórym opiniom, nie walczyły z bronią w ręku na barykadach. Młodsi konspiratorzy zajmowali się głównie kolportażem prasy i listów w ramach Harcerskiej Poczty Polowej, co również było niebezpiecznym zajęciem.

- Wojskowa Służba Kobiet działająca w ramach Komendy Głównej Armii Krajowej szkoliła kobiety do walki konspiracyjnej i otwartej walki z okupantem; inne - które można nazwać "ochotniczkami", które nie miały wcześniej żadnego doświadczenia wojskowego, kierowano do pełnienia rozmaitych zadań. Jeszcze przed wybuchem Powstania to kobiety w głównej mierze organizowały i prowadziły lokale konspiracyjne, zakładały skrzynki pocztowe, działały w łączności kurierskiej i wywiadzie. Podczas Powstania były sanitariuszkami i łączniczkami, prowadziły gospody żołnierskie (tzw. peżetki), organizowały kuchnie dla żołnierzy, pracowały w szwalniach, powstańczych rusznikarniach, organizowały kwatery żołnierskie, a jak trzeba było chwytały za broń. Nieoceniona była także rola pielęgniarek i lekarek, które pracowały w szpitalach powstańczych czy punktach sanitarnych i w skrajnie trudnych warunkach ratowały życie żołnierzy. Warto również dodać, że decyzja o udziale w Powstaniu nie była łatwa i wiązała się z wieloma konsekwencjami.

Na przykład takimi, że można już było nigdy nie zobaczyć swoich bliskich.

- To właśnie miałam na myśli. Wiele uczestniczek Powstania wspominało, że brały w nim udział wbrew woli rodziców. Oczywiście nikt nie wymagał od nich formalnej zgody, ale mogli np. próbować zatrzymywać córki w domu. Słyszałam historie o tym, że dziewczyny wymykały się z domów przez okno albo nawet drzwiami, ale bez pożegnania. Szły do Powstania w kwiecistych spódnicach, przekonane, że wrócą za dwa-trzy dni, bo przecież początkowo nikt nie zakładał, że walki potrwają dłużej.  Jednak wszystko potoczyło się inaczej, dziewczęta i kobiety dowiadywały się, że ich rodzice czy rodzeństwo zginęli, od kul albo pod gruzami. Wiele z nich do końca życia nie mogło sobie darować, że nie zdecydowały się na pożegnanie, na ostatnią krótką rozmowę, którą mogłyby zapamiętać. Były też takie rodziny, w których walczyli wszyscy - ojciec, matka, córką. Tak było np. w przypadku Ewy Matuszewskiej, sanitariuszki, która walczyła na Mokotowie w pułku "Baszta", podobnie jak jej mama, Stanisława. Ewa przebywała z rannymi powstańcami w budynku przy alei Niepodległości. Kiedy obrońcy Mokotowa ewakuowali się kanałami do Śródmieścia, zdecydowała się zostać ze swoimi podopiecznymi. Została razem z nimi rozstrzelana 26 września. Jej matka przeżyła Powstanie, ale nigdy nie pogodziła się ze śmiercią Ewy, która była jej jedynym dzieckiem.

Wiadomo, ile kobiet wzięło udział w Powstaniu i ile w nim zginęło?

- Na potrzeby wystawy "Podróż bohaterek. Powstanie kobiet", którą prezentowaliśmy w ubiegłym roku w Muzeum Powstania Warszawskiego, próbowaliśmy ustalić te liczby, choć w literaturze przedmiotu natrafialiśmy na ogromne rozbieżności. Z naszych szacunków wynika, że kobiet, które wcześniej działały w konspiracyjnej Wojskowej Służbie Kobiet, poszło do Powstania około siedem tysięcy. Do tej liczby należy doliczyć ochotniczki. W sumie wychodzi, że w walkach powstańczych wzięło udział blisko 12 tys. kobiet, co stanowi około 20 procent wszystkich uczestników Powstania. Natomiast jeśli chodzi o to, ile kobiet zginęło, to przyjmuje się, że ok. 1200. Skoro już rozmawiamy o liczbach wspomnę, że zjawiskiem, które dotknęło wiele kobiet, a  umyka wszelkim statystykom, są gwałty. Wiemy, że najwięcej miało miejsce na Ochocie, gdzie działała formacja kolaborancka RONA (Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa), ale zdarzały się nie tylko tam. Wiele ofiar nie przeżyło, zostały zamordowane. Inne po latach nie chciały wracać do tamtych wydarzeń, milczały o tym, co je spotkało.

Co nie jest niczym niezwykłym w przypadku traumy - choć powstańcy pewnie nie użyliby tego słowa.

- Pewnie nie, ale bez wątpienia trauma jest czymś, co wielu z nich towarzyszyło do końca życia. Nie mieli narzędzi, by sobie poradzić. Milczeli, bo nie znajdowali słów, które oddałyby to, co przeżyli; bo sądzili, że o niektórych rzeczach mówić nie wypada; bo się bali. Jednak milczenie nie oznacza pogodzenia. Niedawno rozmawiałam z Barbarą Gancarczyk, która w Powstaniu służyła jako sanitariuszka "Pająk" w harcerskim batalionie "Wigry" na Starym Mieście. Przeżyła, ale żołnierze, których uratowała, zostali później zamordowani. Pani Barbara dowiedziała się o tym dopiero po wojnie, kiedy chciała ich odnaleźć. Powiedziała mi, że najpierw przeżyła szok, a potem próbowała sobie poradzić tak, że spotykała się z koleżankami i kolegami, i rozmawiali. A do tych, którzy nie wrócili do Warszawy, słała listy. Choć przed Powstaniem ci młodzi ludzie znali się krótko, a potem spędzili razem raptem kilkadziesiąt dni, udało im się po wojnie utrzymać relacje i razem radzić sobie z traumą, jakoś oswoić te doświadczenia. Tym, którzy zostali "samotnymi satelitami", z wyboru lub zrządzenia losu, było znacznie trudniej. Nie mieli obok siebie nikogo, kto mógłby ich wysłuchać i zrozumieć ich przeżycia, więc całe życie tłumili je w sobie. Zdarza się, że trafiają do mnie rodziny powstańców, którzy dopiero od historyków dowiadują się, że ich bliscy brali udział w Powstaniu lub mieszkali np. na Starym Mieście czy Woli i byli świadkami masowych mordów. Wcześniej w domu nigdy nie było takiego tematu, słowem nie odezwali się o tym, co przeżyli. My oczywiście dzielimy się informacjami, które mamy, mogąc się tylko domyślać, jak straszne mogło być dla powstańców to, co przeżyli, a co zdecydowali się przemilczeć.

Mam podobne doświadczenia - kilka lat temu spotykałam się ze Sprawiedliwymi wśród Narodów i niektórzy mówili mi, że przez lata nie opowiadali swoich historii. Mieli wiele różnych powodów, jednym z nich był strach - bo czasy powojenne nie były przecież ani dla nich, ani dla powstańców łaskawe.

- To prawda. Zaraz po upadku Powstania kobietom dano wybór - mogły wyjść z miasta z ludnością cywilną lub trafić do niewoli. 2,5 tys. z nich wybrało niewolę, co było niespotykanym zjawiskiem, na które Niemcy kompletnie nie byli przygotowani. Musieli naprędce stworzyć oddzielne oflagi dla kobiet-oficerów i stalagi dla kobiet-żołnierzy. Największym był obóz Oberlangen, wyzwolony przez 1 Dywizję Pancerną gen. Stanisława Maczka (w dniu wyzwolenia w obozie przebywało  ponad 1700 kobiet - przyp. red.). Kobiety, które postanowiły zostać z cywilami, trafiły do obozu przejściowego Dulag 121 w Pruszkowie, gdzie odbywała się selekcja. Jedne zostały zesłane na roboty przymusowe, inne do obozów koncentracyjnych. Pozostałe, zwłaszcza niezdolne do pracy, zostały przesiedlone w głąb Generalnego Gubernatorstwa, gdzieś pod Kraków czy Częstochowę. To często kobiety z małymi dziećmi i starszymi rodzicami, które musiały poradzić sobie w nowych miejscowościach, w których nikogo nie znały.

- Oczywiście niedługo później zaczęły się aresztowania polityczne, bo po wycofywaniu się Niemców pierwszymi ofiarami nowej władzy komunistycznej stali się żołnierze Polskiego Państwa Podziemnego, w tym powstańcy warszawscy. Pierwsze aresztowania miały miejsce już w 1944 roku przez NKWD. Tak było w przypadku chociażby Haliny Wacław (po wojnie Szopińskiej), uczestniczki Powstania Warszawskiego, którą miałam okazję poznać. Wkrótce po aresztowaniu przez NKWD została przekazana w ręce Urzędu Bezpieczeństwa i skazana na 10 lat więzienia za "próbę obalenia ustroju ludowego". Gdy upadło Powstanie miała 25 lat i męża, a po wyjściu 35, bo nie objęła jej amnestia, i nie miała już żadnej rodziny. Po latach opowiadała mi, że choć zawsze miała w sobie dużo optymizmu, w więzieniu myślała o samobójstwie. Nie znam dokładnych danych mówiących o tym, ile kobiet, które walczyły w Powstaniu, trafiło do komunistycznych więzień czy spędziło kolejne lata na wygnaniu, ale wcale nie dziwię się pani bohaterom, którzy nawet po latach bali się wracać do przeszłości i o niej mówić.

Przyszło mi do głowy, że zapytałam panią o kobiety, które służyły w wojsku, sanitariuszki, lekarki, organizatorki całego zaplecza. Ale nie o kobiety, które także brały udział w Powstaniu i toczyły codzienną walkę o przeżycie - o cywilów.

- Ma pani rację, to grupa, o której nie wolno nam zapominać. W Powstaniu walczyło ok. 55-60 tys. żołnierzy obojga płci, a mieszkańców Warszawy było wówczas 900 tys., z czego większość stanowiły kobiety, dzieci i ludzie starsi. Mężczyźni albo walczyli na wojnie lub w Powstaniu, albo zginęli. Podczas gdy żołnierze mieli zapewnione posiłki, nic nadzwyczajnego, ale trzy razy dziennie mogli zjeść, cywile musieli radzić sobie sami. A konkretniej - zazwyczaj to kobiety musiały sobie radzić. Oczywiście na początku ludzie mieli jakieś zapasy, ale po kilku-kilkunastu dniach zaczęły się wyczerpywać i trzeba było jakoś zdobywać jedzenie i wodę. Na zdjęciach z Powstania często można zobaczyć kobiety, które przemierzają ulice z wiadrami wody, po którą musiały iść do studni i odstać swoje w kolejce. Oczywiście Niemcy wiedzieli, gdzie zbiera się ludność cywilna i bombardowali te miejsca, a więc zwykłe wyjście po wodę mogło skończyć się, i często kończyło, śmiercią. 

- To na barkach kobiet spoczywało  zapewnienie wyżywienia, gotowanie posiłków "z niczego". To była codzienna walka o przetrwanie, swoje i rodzin, zwłaszcza dzieci. Kto wie, czy to właśnie te kobiety nie pełniły najtrudniejszej roli w Powstaniu? Czy to nie był najtrudniejszy "front"? Myślę, że szczególnie ciężko musiało być kobietom, które były w ciąży, niedawno urodziły lub miały pod opieka malutkie dzieci. Jak bez pomocy mogły je zostawić? Jak z nimi błąkać się po ulicach w poszukiwaniu jedzenia? Oczywiście organizowano kuchnie mleczne, w których gromadzono mleko krowie, jakieś odżywki dla niemowląt, mleko w proszku - bo osłabione, niedożywione i przerażone matki traciły pokarm i nie mogły wykarmić swoich dzieci. Jednak to była tylko kropla w morzu potrzeb. Trudno mi sobie wyobrazić, ile te kobiety musiały mieć w sobie siły, samozaparcia i odwagi, by przetrwać, by codziennie walczyć o to, by zapewnić byt najbliższym. 

Wspomniała pani, że rozmawiała z kobietami, które wzięły udział w Powstaniu. Jak dziś patrzą na tamte wydarzenia?

- Z moich rozmów wynika, a rzeczywiście przeprowadziłam ich sporo, że rozumieją, jaką rolę przyszło im odegrać w Powstaniu. Otrzymały wtedy rozkazy i bardzo nie chciały zawieść, robiły co mogły, by dobrze wywiązać się ze swoich obowiązków. Wspomniana już Barbara Gancarczyk powiedziała mi kiedyś, że one nie szły do Powstania, żeby ginąć. Szły, tak samo, jak mężczyźni, bo chciały realizować swoje marzenia, plany, podróżować, uczyć się, rozwijać. Ale żeby to było możliwe, musieli być wolni. To właśnie po tę wolność szli do Powstania. Nie po śmierć.

- Powiem pani coś, co słyszałam od niejednego powstańca-mężczyzny. Otóż oni wielokrotnie podkreślali, że to właśnie obecność kobiet napędzała ich do działania. Kiedy widzieli, jakie kobiety są dzielne, w walce, w areszcie, podczas tortur na Pawiaku - oni sami chcieli być odważni. Myślę, że mogę powiedzieć, że kobiety ich motywowały i nie pozwalały się załamać. Poza tym prawda jest taka, że bez kobiet zorganizowanie tak świetnie działającej armii podziemnej i prowadzenie walk nie przez dwa-trzy dni, ale przez 63, nie byłoby możliwe bez pracy kobiet.

Na koniec zostawiłam sobie pytanie o to, jak, pani zdaniem, mówić o Powstaniu, które dla młodszych pokoleń jest coraz odleglejsze w czasie, tak, by jego bohaterowie nie wydawali się "papierowymi postaciami", ale ludźmi z krwi i kości.

- Myślę, że odpowiedzią może być właśnie wspomniana wystawa, która, niestety, niedawno się skończyła. Zdecydowaliśmy się zaprezentować nie tylko zdjęcia i biogramy kobiet, ale także ich przedmioty osobiste, które mieliśmy w zbiorach Muzeum. Niektóre towarzyszyły posiadaczkom w ich ostatnich chwilach, znajdowano je bowiem podczas ekshumacji. Inne pamiątki przekazywali sami powstańcy lub ich rodziny - na przykład nieduża puderniczka, w której do dziś zachowały się resztki pudru. Myślę, że to świadczy o tym, że te młode kobiety, które zazwyczaj miały od 18 do 22 lat, myślały nie tylko o wojnie, ale i o przyziemnych rzeczach, takich jak wygląd. Ktoś mógłby powiedzieć, że to oznaka próżności. Ja się z tym nie zgadzam - moim zdaniem możliwość włożenia czystej bluzki, uczesania się czy zrobienia makijażu pomagała im przetrwać ten okrutny czas i mogła dawać namiastkę normalności.

Jedna z moich rozmówczyń dość często mówiła mi tak: "wojna była straszna, ale myśmy wtedy były młode. A młodość to zupełnie co innego". I opowiadała, jak starały się sprawić, by ta przygnębiająca codzienność nabrała choć trochę barw.

- No właśnie, myślę, że właśnie o to chodziło - o próby zachowania normalności w tym "nienormalnym" świecie. A wracając do pani pytania - proszę zobaczyć, jak wiele historii może "opowiedzieć" zwykła puderniczka. Na wystawie miałyśmy też pukiel włosów, który należał do 18-letniej Danuty Remiszewskiej "Remi", która była sanitariuszką na Przyczółku Czerniakowskim. Zginęła 16 sierpnia, niosąc pomoc rannemu koledze. Jej przyjaciółka, która była świadkiem śmierci, obcięła Danucie na pamiątkę warkoczyk. Przechowała go przez wszystkie te lata, a następnie przekazała do Muzeum. To także historia przyjaźni, pewnie i tęsknoty, jakiegoś żalu. Jeśli chcemy, żeby ludzie, którzy walczyli w Powstaniu, nie byli, jak pani powiedziała "postaciami z papieru", powinniśmy mówić nie tylko o roli, jaką pełnili w walkach, ale także i o tym, co było wcześniej - o czym marzyli, co planowali, i co było potem - jak potoczyło się ich życie. Jeśli oczywiście nie zakończyło się w Powstaniu.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Powstanie Warszawskie | Wojsko Polskie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy