Ilona Łepkowska: Nie udawajmy, że jesteśmy młodzi...
...apeluje autorka największych serialowych hitów. W rozmowie z SHOW zdradza też, dlaczego ma męża bez ślubu i co myśli o polskich aktorach.
Złoty krążek na pani palcu to obrączka?
Ilona Łepkowska: - Nie, nie mamy ślubu z Czesławem (Bieleckim, architektem i politykiem, przyp. red.), ale mamy obrączki i uważamy się za małżeństwo. Ślub do tego nie jest konieczny. Poza tym za dużo byłoby komplikacji, gdybyśmy chcieli zalegalizować związek. Pewnie musielibyśmy spisać intercyzę. Bo inaczej co? Jestem jego żoną i nie daj Boże dziedziczę razem z jego synami dom, który on wybudował ze swoją zmarłą żoną? Według mnie to byłoby po prostu niewłaściwe. A tak żyjemy jak małżeństwo, mamy wspólne plany i finanse, nawet mieszkanie na spółkę w Warszawie, ale dom na wsi jest domem Czesława i jego synów. Ja o ten dom staram się dbać, bo to bardzo bliskie mi miejsce. I tak moim zdaniem jest najlepiej.
Mieszkanie poza Warszawą i pozbycie się wielu obowiązków zawodowych pani służy.
- Był taki moment, kiedy byłam jeszcze bardzo zaangażowana w pracę i zdecydowałam się robić "Wszystko przed nami" - mój jedyny serial, który nie doczekał się kontynuacji po stu odcinkach. Czułam, że nie powinnam się za to brać, a potem byłam zła na siebie, że dałam się wmanewrować. Z poczucia obowiązku i lojalności robiłam coś, co mnie nie bawiło, nie cieszyło i nie rozwijało. Więc zostawiłam seriale. Teraz wolę pisać książki. Bardzo podoba mi się też praca script doctora, która polega na uzdrawianiu scenariuszy. Można to czasem zrobić kilkoma celnymi ruchami. Mam satysfakcję z tego, że umiem pomóc. Pojawiam się jednak co jakiś czas na spotkaniach scenarzystów "Barw szczęścia" i coś podpowiadam.
Teraz wychodzą "Rozmowy nad rodzinnym albumem", które napisałyście z Teresą Lipowską.
- Wiele razy proponowano jej, żeby napisała autobiografię. W końcu, z okazji przypadających w tym roku 80. urodzin i 60-lecia pracy artystycznej, dała się przekonać. Powiedziała jednak, że jeśli te rozmowy mają być fajne i szczere, to nie wyobraża sobie, żeby z nią pracowała obca osoba. Stwierdziła, że tylko ja mogę to zrobić tak, żeby była zadowolona.
To dowód zaufania i przyjaźni.
- I dlatego nie mogłam odmówić. Bardzo uważam, żeby nie angażować się w prywatne kontakty z aktorami, którzy u mnie pracują, bo to czasem może przeszkadzać w ich sprawiedliwym traktowaniu i ocenianiu. Ale już wiele lat nie pracuję przy "M jak miłość", więc nie czułam tu dyskomfortu. A z Teresą zawsze miałam serdeczne stosunki.
Teresa Lipowska to przykład aktorki, której karierę pani reaktywowała.
- Teresa była wtedy właściwie zapomniana. Bo generalnie jest mniej ról dla kobiet w tym wieku - mogą grać tylko matki dorosłych dzieci albo babcie. Zawsze jednak uważałam, że starsze pokolenie powinno być obecne w serialach. Nie można udawać, że wszyscy jesteśmy młodzi, zdrowi, szczupli i bogaci. Telewizja naciska, by rozwijać wątki młodszych bohaterów.
Czemu obsadza się tych samych aktorów?
- Bo tego, niestety, chcą telewizje. Chcą mieć w obsadzie wyłącznie osoby, które są popularne. W każdym serialu starałam się odkryć nowych aktorów albo przypomnieć zapomnianych. I często się to udawało, ale było też okupione walką o to, że nie bierzemy kogoś, kto zaliczył trzy podobne seriale, tańczył na lodzie, gotował i co wieczór stoi na ściankach.
Jednym z najbardziej zapomnianych jest Zbigniew Zamachowski.
- Kiedyś ciężko było go zatrudnić, bo miał bardzo wysoką stawkę, co zniechęcało producentów. Był też - i słusznie - wybredny. Uważam, że to bardzo dobry aktor, podobnie jak Wojciech Malajkat, który spełnia się jako nauczyciel i dyrektor teatru, a mniej jako aktor. A potrafi zagrać piękne rzeczy. Wreszcie jednak wychodzą na pierwszy plan nowi aktorzy, którym nawet jeden epizod pozwala zabłysnąć i dostać kolejne role. Tak jak jest dziś w przypadku Piotra Głowackiego czy Pawła Domagały. Co do tego ostatniego, to sobie pochlebiam, że go "odkryłam", bo zagrał we "Wszystko przed nami", a za tym poszły następne propozycje. Teraz może gra za dużo, ale trzeba zrozumieć - ma swoje pięć minut.
Pani sporo takich osób odkryła dla serialu, na przykład Małaszyńskiego.
- Zobaczyłam go w "Białej sukience". Zagrał w "M jak miłość" młodzieńczą miłość Hanki Mostowiak. Wszyscy się potem śmialiśmy, że mając taką perłę, uśmierciłam go po 10 odcinkach. Ale taka była między nami umowa i dlatego tę rolę przyjął.
Zapewne obejrzała go pani w najbardziej hejtowanej i najintensywniej reklamowanej polskiej produkcji, czyli "Belle Epoque".
- Przyznam ze smutkiem, że w ogóle mnie on nie wciągnął. Chciałam go oglądać, ale wydał mi się wydumany, sztuczny i wtórny, na przykład w stosunku do "Tabu". A Paweł Małaszyński grał jakby z łaski.
Jego bohater chyba umarł. A stacja przerwała prace nad serialem.
- Mogę coś poradzić. Jest tam taka młoda dziewczyna, siostra patomorfologa. Gdyby chcieli robić drugą serię, to według mnie z niej powinni zrobić główną bohaterkę.
Czy w Polsce są aktorki, które uważa pani za gwiazdy pierwszej wody?
- Bez wątpienia Krystyna Janda i Grażyna Szapołowska, które są wieczne. Dla mnie gwiazdą jest Stanisława Celińska. Ale młoda publiczność uważa, że jeśli ktoś skończył 60 lat, to powinien szybkim krokiem udawać się w stronę najbliższego cmentarza...
A z młodszego pokolenia?
- Agata Kulesza. To świetna aktorka, nawet pójście do "Tańca z gwiazdami" uszło jej płazem, bo nie zrobiła tego, by budować ściankową popularność. I dalej już bym się mocno zastanawiała. Nie ma wielu wybitnych osobowości, jest wiele celebrytek i sporo dobrych aktorek, jak Cielecka, Kuna czy Ostaszewska.
Pomyślałam o Małgorzacie Kożuchowskiej. Chyba nie pała do niej pani sympatią.
- Nie, Małgosię bardzo lubię. Ale szkoda mi jej, powiem szczerze. Angażowaliśmy ją do "M jak miłość" jako aktorkę teatralną, jedną z ulubionych aktorek Jerzego Jarockiego. Serial w pewnym momencie zaczął jej ciążyć. I ja to rozumiałam. Rozumiem też, że gdy była w ciąży, przestała grać w teatrze, ale mam wrażenie, że ona już teraz nie chce do tego teatru wrócić. Gra kolejny sezon "Drugiej szansy", choć to próba wyciskania cytryny, w której nie ma już kropli soku. Rozumiem, że to buduje jej wartość marketingową i reklamową, że życie ma swoje prawa i trzeba płacić rachunki, ale mi jej szkoda. Ona powinna wrócić do teatru. Gdy ją widzę kolejny rok jako Borecką na zmianę z Boską, to muszę przyznać, że jej decyzja o odejściu z "M jak miłość" przestała mieć swoją wagę.
A panowie? Myślę, że jako kobieta, a nie tylko jako producentka, zwraca pani uwagę na to, kto jest i dobrym aktorem, i amantem.
- Bartłomiej Topa. Fabijański też się podoba, bardzo zdolni są Banasiuk i Ogrodnik. I niezmiennie Stuhr oraz Dorociński. Wolałabym go tylko nie oglądać w złych reklamach.
Katarzyna Jaraczewska
SHOW 11/2017