Izabela Trojanowska: mimo nadwrażliwości jestem jednak twarda

"Wszystko, czego dziś chcę" to jej najpopularniejszy przebój, a grana przez nią postać Moniki Ross z "Klanu" wciąż wzbudza emocje w widzach. Ale to przecież nie cała Izabela Trojanowska. - Odwaga jest kluczowa. Nawet jeśli coś wydaje się nieosiągalne, tym bardziej warto próbować. Jeśli boisz się, bo poprzeczka jest zbyt wysoko zawieszona, niepotrzebnie, bo może nie uda ci się jej przeskoczyć, ale jak zrobisz wysiłek i spróbujesz, będziesz zawsze wyżej niż przedtem - mówi Izabela Trojanowska. Spotykamy się przy okazji nagrań do nowego sezonu "W bliskim planie" na antenie Polsat Cafe i rozmawiamy z nią o jej muzycznych ścieżkach, inspiracjach i najbliższych planach.

Izabela Trojanowska
Izabela TrojanowskaArtur Zawadzki/REPORTEREast News

Gdy debiutowała pani na rynku muzycznym, mówiono o powiewie świeżości, czymś dotąd nieznanym. To przecieranie szlaków: tak w muzyce, jak i w modzie, było ciężkie?

Na początku, jak każdy, dostałam kilka ciosów, ale jednak było warto. I myślę, że to, że "wyszło", może dawać odwagę do poszukiwania rzeczy nowych osobom, które zaczynają dzisiaj w tym zawodzie. Odwaga jest kluczowa. Nawet jeśli coś wydaje się nieosiągalne, tym bardziej warto próbować. Jeśli boisz się, bo poprzeczka jest zbyt wysoko zawieszona, niepotrzebnie, bo może nie uda ci się jej przeskoczyć, ale jak zrobisz wysiłek i spróbujesz, będziesz zawsze wyżej niż przedtem.

Nawet gdy poprzeczka była zawieszona wysoko, przeskakiwała ją pani i stawiała ją innym coraz wyżej. Niewiele jest takich ikon w muzyce czy stylu. Podejmowała pani to ryzyko.

Zgadza się, ale trafiałam w swoim życiu na ludzi, którzy mnie rozumieli i myśleli podobnie, jak ja. Wierzyli we mnie. Miałam akceptację i zrozumienie.

Podobno to pani mąż wiele lat temu przekonał panią do współpracy z Romualdem Lipką, który z kolei doprowadził panią do Andrzeja Mogielskiego, autora tekstów większości pani piosenek.

Mój mąż, Marek Trojanowski, pochodzi z Lublina, tak samo jak zespół Budka Suflera. Zresztą chodził z Romualdem Lipko do tej samej szkoły. Gdy musiałam wybrać zespół rockowy, który miał zaaranżować na nowo piosenkę "Liczy się tylko czas" do programu telewizyjnego "Studio Gama", wybór był prosty - i szczęśliwie Romuald zgodził się na współpracę. Zbieg okoliczności sprawił, że w dniu spotkania z Romualdem Lipką w studio pojawił się także Andrzej Mogielnicki. Później to oni sami zaproponowali mi nagranie płyty, na której mogłam pokazać swoje możliwości.

Miała pani to szczęście, że mogła wyjechać za granicę i tam się dalej rozwijać.

Tak, dostałam zgodę na wyjazd, co w tamtych czasach nie było takie oczywiste. Wyjeżdżałam za granicę i chodziłam na koncerty swoich ukochanych artystów: Bryana Ferry'ego z Roxy Music, ABC, Debbie Harry, Ultravox. Odwiedzałam Londyn, który wówczas był prawdziwą mekką mody i muzyki - np.: marki Club na Soho, Wembley czy Hammersmith Odeon w dzielnicy Hammersmith, gdzie pomieszkiwałam u przyjaciół: Ewuni i Januszka, razem z moim mężem.

Oglądając to, rodziły mi się w głowie różne nowe pomysły, które trudno było w kraju wdrażać, bo ludzie mieli swoje przyzwyczajenia, a przede wszystkim była cenzura, która podcinała skrzydła wszystkim artystom. Tak więc Andrzej Mogielnicki, który wówczas pisał mi teksty, musiał się nieźle natrudzić, żeby cenzorów wyprowadzić w pole...

Izabela Trojanowska
Izabela TrojanowskaMWMedia

Co też nie jest tak często spotykane, żeby piosenkarka była tak wierna jednemu autorowi tekstów przez tyle lat.

Patrząc wstecz, bywam wierna, to fakt.

Bo też lepsze jest wrogiem dobrego.

Dokładnie tak. Tyle, że po drodze w życiu traci się wielu ważnych znajomych, przyjaciół... Często odchodzą na zawsze lub wyjeżdżają za granicę. Mam świadomość, że wszystko jest nam dane tylko na chwilę, ale godzenie się z tym - to jest wielka sztuka. To też dotyczy postępu technicznego. Świat pędzi jak szalony. Gdy byłam parę lat temu w Ameryce, odwiedziłam na Manhattanie mój ulubiony sklep muzyczny. Zobaczyłam, że na półkach stoją tam głównie kalendarze i e-booki, a do tego wielki komputer, na którym można było zamawiać płyty. Byłam przerażona tym, w jakim kierunku zmierza świat.

Rozumiem, że nośniki się zmieniają, technologia idzie do przodu. Ale wszystko staje się powoli w całości wirtualne. Kiedyś artystę oceniało się na podstawie ilości sprzedanych płyt, dziś trochę to bardziej skomplikowane. Jakość technicznie jest zdecydowanie coraz lepsza, nie można więc stać w miejscu i tupać nogą, negując rozwój.

Ale czy sztuka, jak ważne relacje w życiu, nie powinna jednak nieść za sobą wysiłku? Czy łatwo dostępne rzeczy nie spłaszczają wyjątkowości?

Pewnie, że tak. Bardzo trudno jest zrobić coś nowego, dlatego tak często sięga się do lat 80., gdy było w kraju bardzo źle i artyści się przeciwko temu buntowali, walcząc jednocześnie z cenzurą, bo wygładzała tak, aby nikt się nie wyróżniał. Wtedy trzeba było rzeczywiście wielu karkołomności, żeby zaistnieć. Moja druga płyta nosiła tytuł "Układy". Domyśli się pani, co Andrzej Mogielnicki miał na myśli?

Obstawiałabym kwestie polityczne.

Poniekąd słusznie, ale chodziło tu o "UK", czyli United Kingdom i Lady - markę rosyjskich samochodów. Spryt ukrywał się w tytule, dziś już nie trzeba tego robić, nie ma potrzeby, bo nie ma cenzury. Trudności, które wówczas się piętrzyły, powodowały, że dawaliśmy z siebie więcej, niż myśleliśmy, że mamy. Młodzież spotykała się w małych klubach, a emocje powodowały, że tworzyły się formacje muzyczne i zespoły, które przetrwały do dziś.

Jednak dając więcej, niż się ma, tworzy się deficyt, co dla wrażliwców nie jest łatwe. Wielokrotnie podkreślała pani, że jest osobą nadwrażliwą. Jak to się ma do tej scenicznej bezczelności?

Sama się nad tym zastanawiam, ale daję radę. To znaczy, że mimo nadwrażliwości jestem jednak twarda. Okoliczności są często niesprzyjające istnieniu takiej postaci jak ja.

Tak naprawdę z tych emocji powinnam już dawno spłonąć sama w sobie.

A zamiast spłonąć, przecierała pani szlaki odwagi i zadziorności dla innych kobiet. Zmagała się pani czasem z ich zazdrością?

To bardzo ciekawy wątek. Tak bywało, czasem widziałam, że moje znajome zachowywały się bardzo fajnie do momentu, w którym ich partner nie powiedział mi komplementu. Jakby nie widziały mojego życiorysu, a przecież cały czas jestem żoną chłopaka, którego poznałam, jak miałam 17 lat. Czego się zatem obawiać?

Izbela Trojanowska
Izbela TrojanowskaMWMedia

Wojciech Jagielski w 1998 roku zapytał panią o to, jak godzi pani bycie żoną, która gotuje i sprząta, z kreowaniem wizerunku wyzwolonej kobiety na scenie. Odpowiedziała pani wówczas: "Jestem jednym i drugim, zależy kim chcę być". Dalej towarzyszy pani ta wolność?

Zdecydowanie, ale wiem, że to zawsze wynikało z faktu, że mój mąż nie jest moim wrogiem. Zawsze rozumiał moje sceniczne ambicje i pozwalał mi na "rozwój". Raz jestem artystką, a raz żoną i kucharką, w zależności od tego, co chcę robić. Cenimy sobie z mężem wolność. Polega ona na tym, że mogę swobodnie myśleć o tym, co chcę robić, planować dzień jak mam ochotę, sterować sobą tak, jak czuję. Mam na to akceptację najbliższych. Poza tym, mądrość zawsze była dla mnie sexy, a mój mąż jest naukowcem. Przyjemnie jest usiąść i porozmawiać z kimś, kto ma tak szerokie horyzonty i wspólną pasję - muzykę.

W piosence "Tyle samo prawd ile kłamstw" dużo jest z pani? Czy to wybieranie każdego dnia kim chce pani być, zawiera się w sprzecznościach, o których pani śpiewa w tej piosence?

To dobre skojarzenie. Ale tu bardziej pasowałaby inna moja piosenka, z tej samej płyty "Pytanie o siebie" - czy to ciągle ja, czy to inny już ktoś, jedna z moich ról. Podczas wywiadu z Alicją Resich-Modlińską puszczono krótką rozmowę z autorem tego tekstu, Andrzejem Mogielnickim, w której twierdził, że współpraca ze mną dała mu wentyl, dzięki któremu mógł uwolnić różne emocje. A ja do dziś nie potrafię śpiewać piosenek o niczym, nie wiedziałabym, po co mam wychodzić na scenę. Żeby pokazać nową fryzurę, sukienkę? Wychodząc na scenę, wypadałoby wiedzieć, po co się to robi. Muszę przyznać, że bardzo pomaga mi w interpretacji piosenek sztuka aktorska. Bez niej, nie miałabym łatwości w dobieraniu środków technicznych, aby przekazywać sensu piosenek na scenie. Bardzo wiele zawdzięczam mojemu profesorowi i wspaniałemu aktorowi, Henrykowi Biście.

I to jego spotkała pani przypadkowo w SPATI-ie, gdy zastanawiała się pani nad przyjęciem roli w "Klanie".

Tak jest, siedziałam ze scenariuszami i zastanawiałam się, który wybrać. Usiadłam w restauracji i musiałam zdecydować z dnia na dzień. Siedziałam z grymasem totalnego niepowodzenia na twarzy i zobaczyłam, że przy drugim stoliku siedzi mój profesor i mówi: "Co tam masz? Pokaż szybko". Przejrzał scenariusze i wybrał: "Klan". Wydawało mi się, że źle wybrał, choć i tak go posłuchałam, bo miałam do niego ogromne zaufanie - miałam z nim zajęcia codziennie przez cztery lata. "Klan" miał stanąć do konkursu z "Zaklętą" i "Złotopolskimi". Wybrałam "Klan", choć to było niepewne. A gramy go do dziś.

Role czarnych charakterów chyba panią lubią. Ale prywatnie jest pani raczej przeciwieństwem postaci, które gra?

Nie znoszę intryg. Ale wiem, że to się fajnie uzupełnia, gdy w życiu jest się inną osobą, a na scenie można "dowalić do pieca." Tak było w "Dyzmie" i "Strachach", gdzie miałam możliwość "otwierania drzwi z kopa."

Czy z upływem lat ma pani więcej przestrzeni, żeby skupiać się wyłącznie na sobie?

Robię to dostatecznie często. Bardzo lubię podróżować. Ale w pandemii uświadomiłam sobie, że zwiedzanie świata bywa trudne. A teraz zagranicą mamy wojnę, która może się różnie potoczyć. Jednak snuję swoje marzenia, jestem potwornie głodna zwiedzania.

A podróży introspektywnych?

Taką podróżą niewątpliwie było pisanie mojej biografii z Leszkiem Gnoińskim. Trwało to trzy lata, bo wielu ludzi, którzy towarzyszyli mi w mojej drodze zarówno zawodowo, jak i prywatnie, jest nieuchwytnych: bo już ich nie ma albo mieszkają zagranicą. Chciałam rzetelnie opowiedzieć o tym, jak było. Ta podróż uporządkowała mi moje życie w głowie. Potrzebowałam tego, aby uświadomić sobie, jak wiele się wydarzyło.

Przy okazji zauważyłam, że nie zdawałam sobie do końca sprawy z tego, ile zawdzięczam osobom, które nawet nie mają o tym pojęcia. Które w pewnych momentach mnie ośmielały, uśmiechnęły się w odpowiedniej chwili, co dawało mi odwagę, by iść własną drogą. I... dalej nią podążam.
„Zbliżenia”. Krystyna Demska-Olbrychska – żona i agentka Daniela Olbrychskiego. O blaskach i cieniach życia wśród gwiazd kinaINTERIA.PL
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas