Jak być kochaną
Tryska energią, poczucie humoru ma ostre jak brzytwa i z niesłabnącym zaciekawieniem przygląda się ludziom oraz światu. Barbara Krafftówna, niezwykła kobieta i niezrównana aktorka.
Umówić się z nią nie jest łatwo. Bo wywiady, spektakle, życie kulturalne i czasem towarzyskie... Barbara Krafftówna jest nieustannie zajęta.
Z niczego nie rezygnuje, choć, jak mówi, czasem czuje "udręczenie kalendarzem". Mimo to opowiada wesołym, nieco ironicznym tonem.
Uśmiecha się figlarnie. I wciąż ma ognistorude włosy z ulubioną grzywką. Ich kolor przez lata był zaskoczeniem dla tych, którzy oglądali ją tylko w czarno-białych filmach.
- W zasadzie nie mogę się doliczyć swojej aktualnej końcówki. Bo raz mi wychodzi, że jestem o rok starsza, a raz, że o rok młodsza. Więc pilnie słucham, co mówią na temat mojego wieku inni - śmieje się aktorka, która niedawno obchodziła 89. urodziny.
- Istnieją pewnie jakieś tradycyjne wyobrażenia o tym, jak powinno wyglądać życie, a jednak ono często wymyka się schematom. Ja chętnie zaburzam konwencjonalne myślenie o starszych paniach.
Smakować życie
- Basia? W ogóle nie mam poczucia, że jest ode mnie starsza - mówi Monika Buczyńska, przyjaciółka aktorki i sąsiadka. Poznały się, kiedy do warszawskiej kamienicy przy Kredytowej wprowadzili się rodzice pani Moniki i Barbara Krafftówna z mężem Michałem Gazdą, aktorem.
- Były lata 60. Chodziłam wtedy do czwartej klasy podstawówki, a Basia była już gwiazdą kina. Poznanie z moimi rodzicami było dość zabawne. Zorganizowali parapetówkę, a że nasza kamienica jest dosyć akustyczna, odgłosy zabawy było słychać piętro niżej. Mąż Basi uznał, że hałas jest nie do wytrzymania, więc postanowili dołączyć do zabawy - wspomina Monika Buczyńska. Tak zaczęła się przyjaźń. Dzisiaj panie często spędzają ze sobą czas.
- Basia wpada i mówi, że tu jest ciekawa wystawa, a tam musimy pójść na wieczór autorski. Potem zazwyczaj kolacja albo lody. A czasami większą grupą wybieramy się na interesujące nas wydarzenie kulturalne poza Warszawę - dodaje Buczyńska.
Ostatnio grupą pojechały samochodem na wystawę Fridy Kahlo do Poznania. Barbara Krafftówna z żalem musiała z wyprawy zrezygnować z powodu innych obowiązków. Ale jej zdaniem nie ma żadnego powodu, by z wiekiem rezygnować z zainteresowań.
- Wiele wystaw obejrzałem właśnie z panią Barbarą - przyznaje pisarz i dziennikarz Remigiusz Grzela. Autor "Krafftówny w krainie czarów", wywiadu rzeki z aktorką.
- To zawsze jest wymagająca czasu wyprawa. Każdy obraz musi być omówiony: styl, światło, tematyka, autor... Po wystawie obowiązkowo posiłek lub chociaż deser - śmieje się.
Barbara Krafftówna ma ulubione słodkości. Jest stałą bywalczynią pijalni czekolady oraz wielbicielką coca-coli i lodów. Oraz życia nocnego.
- Nie ma mowy o zmęczeniu - przyznaje Grzela. I wspomina, że po jednym ze spotkań autorskich gdzieś w Polsce okazało się, że jest już tak późno, że wszystkie restauracje w mieście są zamknięte.
- Pani Barbara była niepocieszona. Bo jak to? Naprawdę u was nic nie ma? Musi być, upierała się. Co wy tu robicie wieczorami? Panie bibliotekarki długo myślały, aż jedna krzyknęła: "KFC na autostradzie". "Jedziemy", ucieszyła się Krafftówna. I pojechaliśmy na rogatki miasta. Byliśmy tam po 23. Pani Barbara wyciskała saszetki z ketchupem na kurczaka z taką radością i smakiem, jakby to był kawior - opowiada.
Anna Wielchorska, która poznała Barbarę Krafftównę przez rodzinę męża, uwielbia spotkania z aktorką.
- Basia ma zawsze w zanadrzu fascynujące historie. Ostatnio jesteśmy obie dość zajęte, więc miałyśmy mniej okazji, żeby wybrać się razem do kina. Ale opowiedziałam jej o filmie "Mój Vincent". Postanowiła go zobaczyć. Akurat nikt ze znajomych nie miał czasu, więc poszła sama. Wróciła zachwycona. Zdaniem Remigiusza Grzeli właśnie ta ciekawość świata to najważniejsza cecha natury Barbary Krafftówny. Co czasem skutkuje nieoczekiwanymi wydarzeniami.
- Kiedyś po wydaniu naszej książki pani Barbara pojechała na spotkanie autorskie wcześniej. I nagle dostaję telefon. Dzwonią organizatorzy: Krafftówna zaginęła, a tu burza z piorunami... Hotel znajdował się w środku lasu, więc wyobraźnia podsuwała scenariusze jak z thrillera. W mieście niemal zarządzono poszukiwania.
Kiedy burza minęła, pani Basia taksówką wróciła do hotelu. Na pytanie, gdzie była, odpowiedziała: "Pojechałam mecz obejrzeć, piłkarski. W bardzo eleganckim hotelu. Usiadłam sobie w pierwszym rzędzie z kibicami i obejrzałam go na telebimie. To był świetny mecz". Cała ona! - śmieje się dziennikarz.
Ja, aktorka
Barbara Krafftówna nadal gra, kiedy tylko ma okazję. Choć, jak mówi, każda rola to wielka odpowiedzialność, bez względu na wiek i doświadczenie. A to ma ogromne. Grała u Hasa, Wajdy, Kutza, Rybkowskiego i Morgensterna. Jest ważną częścią historii Kabaretu Starszych Panów.
W teatrze pracowała z najwybitniejszymi polskimi reżyserami: jej mistrzem Iwo Gallem, Konradem Swinarskim, Kazimierzem Dejmkiem i Erwinem Axerem. Stała się specjalistką od ról w sztukach Witkacego i Gombrowicza. Z potrzeby grania wynikło jej spotkanie z Remigiuszem Grzelą.
- Pani Barbara usłyszała mnie w radiu, kiedy mówiłem o swoim monodramie. A szukała kogoś, kto napisze jej sztukę na 60-lecie pracy artystycznej. Znalazła mój numer, zadzwoniła. Od razu rozpoznałem jej dźwięczny głos. Zaprosiła mnie do Wedla. Namawiałem ją na monodram. Usłyszałem: "Ja z mną? To jak masturbacja na scenie!". Ale zaakceptowała mój pomysł. Tak powstał tekst o Marlenie Dietrich "Błękitny diabeł". Najbardziej bałem się pokazać jej tekst sceny sekstelefonu. Producent powiedział mi później, że właśnie jej na uczyła się jako pierwszej - wspomina. Potem napisał jeszcze sztukę "Oczy Brigitte Bardot".
- Barbara Krafftówna zagrała 108-letnią ześwirowaną ocaloną córkę Romanowów, która jedzie taksówką na Lazurowe Wybrzeże. Szoferem był Marian Kociniak. - Sama wybrała sobie partnera. Ciekawe było obserwowanie tak skrajnie odmiennych w pracy aktorów. Kociniak wchodzi i wie wszystko, Krafftówna nie wie nic, zaczyna od zera. To było pyszne spotkanie - przyznaje Remigiusz Grzela.
Barbara Krafftówna przyjaźniła się z matką aktora Marcina Trońskiego, Izabelą Wilczyńską-Szalawską, dlatego jest w jego życiu od zawsze.
- Spotkały się jeszcze w szkole aktorskiej Iwo Galla. Potem ich drogi się rozeszły, każda grała w innym teatrze, w innym mieście. Od kiedy umarła moja mama pięć lat temu, zbliżyliśmy się do siebie z panią Basią. Nie ukrywam, że traktuję ją po synowsku, a ona stara się w swojej przyjaźni dawać mi coś matczynego - przyznaje aktor. - Ale przyszedł moment, kiedy znaleźliśmy się w jednym zespole aktorskim w Teatrze Współczesnym w Warszawie. A potem stanęliśmy razem na scenie Och-Teatru. Imponuje mi swoim profesjonalizmem: skupieniem, umiejętnością partnerowania, uważnością. I jako jedyna znana mi aktorka odmawia grania dwa razy dziennie. To zazwyczaj jest nieakceptowane z powodów organizacyjnych i finansowych, bo podnosi koszty produkcji. Ona jednak uważa, że jeden z tych spektakli musiałaby zagrać nieuczciwe, nie dając z siebie wszystkiego.
Teraz Barbarę Krafftównę można oglądać w Och-Teatrze, gdzie gra w sztuce "Trzeba zabić starszą panią" w reżyserii Cezarego Żaka.
A przed nami spektakl Teatru Telewizji - "Biesiada u Hrabiny Kotłubaj" Witolda Gombrowicza w reżyserii Roberta Glińskiego (premiera w styczniu). Dokładnie dwie dekady temu też grała w tym przedstawieniu, tyle że po angielsku. Współpracowała wtedy na zaproszenie prof. Michaela Hacketta z teatrem University of California.
- To ceniony teatr uniwersytecki. Przedstawienie się udało, przywieźliśmy je też do Polski - wspomina jedną ze swoich amerykańskich przygód (aktorka za oceanem mieszkała przez 20 lat). O pracy przy spektaklu Teatru Telewizji mówi z entuzjazmem:
- Było wspaniale! Świetna obsada. Plus Gombrowicz, czyli doskonały materiał. Tym razem gram Markizę, a Anna Polony - Hrabinę Kotłubaj.
I jeszcze cudowny Bohdan Łazuka w roli Barona Apfelbauma. Przy okazji realizacji spektaklu w pałacu w Otwocku powstały też dwa programy: jeden o Barbarze Krafftównie, drugi o Bohdanie Łazuce.
- Będzie rozmowa z nami i gośćmi oraz przegląd naszego dorobku. Mój wygląda dobrze, ale Łazuka? Toż to gwiazda światowa! - zachwyca się. Zrobiła na niej wrażenie także współczesna technika.
- Mnóstwo kamer. Aż mnie to nieco przerażało. Twórcy mają dzisiaj naprawdę nieskończone możliwości. Świetny był pomysł reżysera Roberta Glińskiego, żeby od pierwszej próby towarzyszyli nam studenci szkoły filmowej. Byli z nami cały dzień, jedynie z przerwą na zupę. Stali z mikrofonami, za kamerami, i uczyli się realizacji, tych instrumentów, na których będą kiedyś pracować - opowiada aktorka.
Sama zaczynała pracę w telewizji w czasach, gdy możliwości techniczne były dużo skromniejsze.
- Jak program był realizowany przez pięć kamer, to już było bogato. Aktor musiał się orientować, do której mówić. Kwestie w scenariuszu były oznaczone numerami kamer, ale często nie szło to zgodnie z planem. Wtedy trzeba było szybko znaleźć tę, która akurat ma włączone czerwone światełko. Ale nie tylko technika zawodziła. I wówczas liczył się refleks.
- Pamiętam, jak podczas spektaklu nagrywanego na żywo kolega, aktor Józio Nowak, zapomniał tekstu. Scena przy stole. Wszyscy aktorzy widzą, że on ma dziurę w pamięci. Próbujemy coś ratować. I wtedy Józio zaczyna mówić, tylko bezgłośnie. Po prostu poruszał ustami. W reżyserce szaleństwo. Aktor mówi, a nic nie słychać. Potem się okazało, że cała Polska waliła w telewizory, przekonana, że na chwilę wysiadł dźwięk - śmieje się aktorka.
Spodnie? Nie!
Skąd Barbara Krafftówna bierze tę niewyczerpywalną energię?
- Zdecydowanie geny. Najbardziej po matce - twierdzi. - Reszta to wychowanie. Matka, uwielbiana przez wszystkich, była zwolenniczką solennej dyscypliny. Pierwsza zasada: wszystkie humory, zmartwienia, sprawy trudne zostawiasz w domu. Nie zabierasz ich na zewnątrz. To, że masz zły humor, boli cię, jesteś wściekła, co to kogo obchodzi? - przekonuje zdecydowanym tonem. Próby buntu? - A gdzie tam. Moja matka widziała wszystko, nawet jak nie patrzyła. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że mnie obserwuje - śmieje się. - Choć z drugiej strony na pewno ma z tym coś wspólnego indywidualny charakter. Moja siostra była zupełnie inna. Jak coś ją złościło, to cały świat o tym wiedział: windziarz, sąsiedzi, znajomi, rodzina. Wiadomo było, że coś się wydarzyło - mówi.
Zdaniem aktorki powściągliwość pomaga w życiu. Trudniej sobie pobłażać, łatwiej trzymać się w ryzach.
- Są sytuacje, które wymagają pomocy. Wtedy trzeba mówić, czego się potrzebuje i pomoc przyjąć - dodaje. Barbara Krafftówna jest znana z wielkiego poczucia humoru.
- Dorastałam w obliczu przygotowań do wojny. To i późniejsze doświadczenia wojenne z każdego uczyniłyby natychmiast osobę dorosłą. Niemniej nawet tamte czasy nie były pozbawione żartowania. Ćwiczenie zbiegania do piwnicy na wypadek nalotów traktowałam jak zabawę. Poczucie humoru pomaga przetrwać nawet to, co najgorsze. I trzeba się go uczyć. Najlepiej od dziecka. Element irracjonalny znajdzie się we wszystkim - przekonuje.
Żeby go zobaczyć, wystarczy mieć trochę fantazji.
- Moją wyobraźnię budowało wszystko, czego doświadczałam od dziecka. Jak dźwięki. Ojciec mówił basem, wujek dyszkantem, ktoś się jąkał albo zacinał. Matka, wykształcona muzycznie, przepięknie grała na skrzypcach i pianinie, siostra tak samo. Niemożliwe, żeby to nie zostało w pamięci - opowiada. Potem pokochała literaturę.
- Słowo ma wielki wpływ na wyobraźnię. W fenomenalnej szkole Gallowskiej, która mnie ukształtowała, przywiązywano do formy wielką wagę. Do słowa, kostiumu stosownego czy przekornego do stylu literackiego. Twórczej czujności.
W życiu Barbara Krafftówna zawsze chodziła własnymi drogami. Podejmowała ryzyko. Bywała w swoich wyborach niekonwencjonalna. Jak to kobieta niezależna i wyzwolona.
- Zawsze jestem zdumiona, kiedy spotykam się z takimi opiniami. Bo, powiedzmy to sobie, ja jestem z pokolenia, które było intensywnie tresowane. Uczono nas, co wolno, a czego nie. Ale może mój zawód dodawał mi odwagi? - zastanawia się aktorka.
Co sądzi o wzbudzającej dzisiaj wiele emocji akcji MeToo? - To zjawisko epokowe. akt, że kobiety mówią głośno o sytuacjach, w których czuły się molestowane, stanowi przewrót, rewolucję. Bo przecież spotykały się z takimi sytuacjami od wieków. Pamiętam opowiadania starszych aktorek, jeszcze przedwojennych, kiedy ja byłam smarkulą. Jak dyrektor angażował aktorkę, pierwsze, co słyszała w gabinecie, to "zadrzyj spódnicę i pokaż nogi". Chociaż nie wiem, czy to jest już molestowanie - zastanawia się aktorka.
Z tezą, że Barbara Krafftówna jest wyzwoloną kobietą, zgadza się Remigiusz Grzela.
- Wydaje mi się, że zawsze taka była. Opowiadała mi, jak po wojnie, kiedy pojechała do Gdyni grać w teatrze Iwo Galla, miała trzech "wzdychulców" jednocześnie. I musiała ukrywać przed każdym, że spotyka się z innym. Lubiła trochę namotać - śmieje się Grzela. - W dzieciństwie była poskramiana przez surowych rodziców, więc potem sobie to odbijała - twierdzi Marcin Troński. I dodaje: - Pani Basia potrafi być niecenzuralna, ale z takim wdziękiem, że nie ma
w tym cienia wulgarności. I uwielbia erotyczne żarty.
W jednym Barbara Krafftówna pozostaje tradycjonalistką. To ubiór. Nie może zaakceptować dziewczyn w spodniach. I nie przekonuje jej, że kobiety już dawno pokochały tę część kiedyś męskiej garderoby.
- Kochanie spodni to właściwy kierunek. Tak powinno być, ale po co zaraz je na siebie wkładać? - śmieje się. - One ujawniają wszystkie wady! Musimy mieć dzwonek ostrzegawczy... Przecież właśnie dzięki kamuflowaniu rozwijała się piękna moda. Spodnie tylko z okazji sportowych i może kiedy jest bardzo zimno. Na nartach, proszę bardzo. Ale już na łyżwach tylko w spódniczkach. Jakież to rajcowne jest! - przekonuje aktorka.
Najważniejszą kinową rolą Barbary Krafftówny stała się Felicja w "Jak być kochaną" Wojciecha Hasa. Filmie niezmiennie uwielbianym przez kobiety.
- Nie dziwię się, bo to jest piękna historia opowiedziana z kobiecego punktu widzenia. Podstawą scenariusza były autentyczne losy dziewczyny nazywanej przez przyjaciół Kropeczką. Po wojnie wyjechała do Londynu. Na podstawie jej przeżyć z czasów wojny i okupacji Brandys napisał opowiadanie, a Has zwrócił się do niego z propozycją stworzenia scenariusza - wspomina aktorka. - Zasługą Hasa było to, że zobaczył we mnie materiał aktorski. Jestem wielbicielką jego genialnego, malarskiego widzenia obrazu filmowego. I precyzji. Żadna epoka, żadne zmiany nie naruszają ich wartości - mówi Krafftówna, która tak jak Felicja zdecydowała się na wyjazd za granicę.
Miała wtedy 55 lat i pokazała, co to znaczy prawdziwa odwaga. Pojechała bowiem do Los Angeles grać w "Matce" Witkacego po angielsku, mimo że... nie umiała mówić w tym języku. Tekstu, który znała na pamięć po polsku, uczyła się fonetycznie. Przez kilka miesięcy, słowo po słowie. Pomogło jej nagranie, które dzięki ambasadzie USA przygotował dla niej amerykański aktor.
- To musiał być tekst czytany przez mężczyznę, żebym nie zasugerowała się kobiecą ekspresją. Tylko tak mogłam pracować nad nim od zera - dodaje. W Los Angeles spektakl okazał się sukcesem.
- Zgłosiło się do pracy przy nim wielu młodych aktorów. Dla nich to był eksperyment i ciekawostka. Polka mająca grać główną rolę. I Witkacy, który zachwycił ich formą oraz treścią literacką - opowiada Krafftówna. Właśnie w Stanach zakochała się od pierwszego wejrzenia. W Arnoldzie Seidnerze, dyrektorze międzynarodowego instytutu ds. imigrantów, organizatorze jednego z jej recitali.
Podczas występu potknęła się i wpadła w jego ramiona. Niedługo potem wzięli ślub. Niestety, Seidner zmarł po pół roku na zawał serca.
Wcześniej Barbara Krafftówna przez 16 lat była sama po śmierci pierwszego męża Michała Gazdy. On oświadczył się jej po dwóch tygodniach znajomości. Ich syn Piotr, archeolog, który mieszkał z rodziną w Kanadzie, zmarł w 2009 roku.
Po śmierci drugiego męża aktorka nie wróciła do Polski. Zbudowała sobie w Stanach nowe życie. Poznała język. Występowała w teatrach, dawała recitale dla Polonii. Przez pewien czas mieszkała w domu seniora, gdzie z pokoju miała widok na napis "Hollywood".
- Czy dobrze mi się tam żyło? We wszystkim inaczej i we wszystkim jednakowo. Gdybym musiała chodzić tylko na czworaka albo jakbym się znalazła w Japonii, pewnie byłoby inaczej. Ameryka to kraj łopatologiczny. Jak jest czerwone światło, to pojawia się nie tylko kolor, ale także obrazek. Debila można wypuścić na ulicę - żartuje. Tęskniła za domem, za przyjaciółmi?
- Nie była to sytuacja idealna. Ale kiedy podejmuje się taką decyzję świadomie, trzeba zaakceptować konsekwencje. Elżbieta Czyżewska nie znalazła za oceanem szczęścia, ale ona była sama sobą obciążona. I własną słabością, czyli alkoholem. Wielka szkoda i strata. Może gdyby została, jej kariera by się inaczej potoczyła? Ja wszystko na "p" w życiu robiłam, poza piciem. W dużych ilościach nie mogę, a w małych mnie nie urządza. Ale to nie miało wpływu na moje zamiłowanie do draki - śmieje się.
ANITA ZUCHORA
PANI 1/2018