Jarosław Kret: Już nie uciekam
Po co mu „Agent”? Jakim jest rodzicem i jakim (prawie) ojczymem? Dlaczego nienawidzi alkoholu i nie odzywa się do brata? Odpowiedzi, bez owijania w bawełnę, tylko w SHOW.
Po takich programach jak "Agent" czy "Azja Express" uczestnicy wracają wymizerowani. A ty?
Jarosław Kret: - Przytyłem. Rano porządne śniadanie, bo ruszaliśmy do ciężkiej pracy, potem obiad. Jedyne przerwy, jakie tam mieliśmy, były właśnie na przemieszczanie się lub posiłki. Reszta - to ciężka robota. Wszyscy mówią: "Jej, ale to był wspaniały wyjazd, egzotyka, cudowne krajobrazy". Ludzie! My tam zasuwaliśmy od rana do wieczora. To było jak plan filmowy, gigantyczna produkcja z 50 osobami ekipy, ciężarówki ze sprzętem filmowym i survivalowym.
Po co pojechałeś do Argentyny? Dla podróży? Przygody?
- Chciałem zrobić w telewizji coś nowego. Nie znałem tego programu wcześniej, widziałem tylko fragment programu brytyjskiego czy francuskiego ze zwyczajnymi ludźmi. Chociaż, chciałem zaznaczyć, my też mimo wszystko jesteśmy normalni. Gdy dostałem telefon z propozycją, odpowiedziałem "tak" dosłownie po półtorej sekundy zastanawiania się.
Nie konsultowałeś decyzji z partnerką?
- Do Beaty zadzwoniono w tej sprawie kilka dni wcześniej, ale musiała odmówić, bo zaczynała nową pracę. Mówiłem: "Bećka, szkoda, bo to musi być przygoda!". A ona na to: "Wiesz, nagranie może trwać nawet półtora miesiąca". Pomyślałem, że to niesamowite wyjechać w cholerę tak daleko. Kilka dni później odezwali się i do mnie. Nie zastanawiałem się ani chwili, bo miałem czyste konto. Pozbyto się mnie z, obecnie nieciekawej, moim zdaniem, instytucji, jaką stała się TVP. Pojechałem na wakacje z synem. Wróciłem bardzo zadowolony, skończyłem książkę o Izraelu. I wtedy przyszła propozycja z TVN, więc powiedziałem sobie: "Wskakujemy do nowego basenu i płyniemy dalej".
Czy wziąłeś pod uwagę, że to nie jest jednak program podróżniczy, tylko brutalne reality show, którego realizatorzy będą się starali pokazywać najgorsze cechy uczestników?
- Wziąłem. Pomyślałem: jadę do Argentyny, wykorzystam to jak najbardziej dla siebie i zagram w te szachy połączone z brydżem, w których trzeba kalkulować i uprzedzać ruchy przeciwników, których nie znałem.
Poważnie?
- Wiedziałem, kim są dwie osoby. Ale z nikim przed programem nie kolegowałem się. Dla telewidza to były gwiazdy, dla mnie - obcy ludzie. Musiałem tak zbudować relacje, żeby nie odpaść w pierwszym odcinku, zobaczyć piękną Argentynę. Jestem przecież zwierzęciem telewizyjnym, więc chciałem pokazać siebie w ten sposób, żeby i widzom to się podobało.
Wróćmy do momentu podjęcia decyzji. Musisz powiedzieć o tym Beacie i Frankowi. Synek, jak podejrzewam, nie był szczęśliwy.
- Nie był nieszczęśliwy. Powiedziałem mu, że jadę do pracy i że albo się zobaczymy za tydzień, albo za miesiąc, i że będę starał się kontaktować z nim przez internet. Teoretycznie mieliśmy 20 minut dziennie na komunikację z najbliższymi, rodziną, ale z tym był duży problem. W wielu miejscach nie było zasięgu. Pierwszy raz miałem z nim kontakt po trzech tygodniach. Rozmawialiśmy ze łzami w oczach. Na szczęście sześciolatek inaczej to odbiera. Cieszył się, że widzi palmę i basen, w którym nawet nie zanurzyłem nogi.
Jak ci szła integracja na miejscu?
- Jestem samotnikiem, a nie zwierzęciem stadnym. Lubię przebywać wśród ludzi do pewnego momentu, a potem się wycofuję, stoję z boku i obserwuję. "Agent" był dla mnie takim powrotem do czasów dzieciństwa, kiedy jeździłem na kolonie i byłem rzucony w grupę ludzi, w której musiałem sobie radzić. Niekoniecznie integrować... Wiesz, na przykład ja nie piję alkoholu i nigdy tego nie robiłem...
Czemu?
- Bo się wychowałem na warszawskim Muranowie i tam obserwowałem mnóstwo pijaków, którzy mi się nie podobali. Nie chciałem być taki jak oni. Nie piję, choć w domu alkohol jest i częstuję nim gości. Z kumplami na piwo też nie chodzę.
Zawsze możesz zamówić wodę...
- Umówmy się, nie jestem typem balangowicza. Dla mnie ta integracja tam nie była najważniejsza. Nie było na nią ani czasu, ani siły. Na półtora miesiąca pracy mieliśmy zaledwie trzy wolne dni, a i to tylko dlatego, że czekaliśmy na dowóz sprzętu. Poza tym była rąbanka, czasem zdjęcia kończyły się o trzeciej w nocy.
Mówisz, że jesteś samotnikiem, a jednocześnie przynależysz do takiego stadka rodzinnego.
- To tylko Bećka, Franio, Janek i ja.
Jak sobie układacie stosunki? Zwłaszcza z Jankiem, który dorasta i może mieć problem z akceptowaniem ciebie jako partnera swojej mamy?
- Nauczyłem się jednego: dawać innym przestrzeń w życiu. Janek jest nastolatkiem, targa nim burza hormonów i czasem zdarzają mu się zachowania, których mógłbym nie akceptować, ale staram się patrzeć na nie przez pryzmat własnej młodości. W pewnych sytuacjach zachowuje się dokładnie tak, jak ja kiedyś, choć przecież nie jest moim dzieckiem. Czasem słyszę, że Beata, która jest szalenie odpowiedzialną mamą, beszta go. On wznosi wzrok do niebios, potem patrzy na mnie. Wtedy mrużę oko i on wie, że ja wiem, że nabroił, ale akurat w tym momencie ma moją przychylność. Nie ingeruję, taką mam zasadę. I myślę, że Beata też to ceni, że nie wchodzę między nich. To są ich relacje, ich życie, jej wychowanie. Beata jest cholernie samodzielna, ambitna i inteligentna, więc po co wsadzać mój palec między szprychy. Mogę się ewentualnie znacząco uśmiechnąć.
Prawdę mówiąc, nie pasował mi do ciebie obraz zasadniczego prawie ojczyma wychowującego przybranego syna.
- Przede wszystkim muszę zbudować relację z moim dzieckiem, mając świadomość tego, co się będzie działo za kilka lat, kiedy Franek zacznie dorastać. Gromadzę spostrzeżenia, trochę jak w "Agencie", i wyciągam wnioski.
W przypadku Franka masz to szczęście, że możesz mu poświęcać więcej czasu niż pracujący na etatach ojcowie. O ile oczywiście sprawia ci to przyjemność.
- Jak najbardziej! Czas z Franiem jest dla mnie święty. Pracuję dużo, ale są zaplanowane w moim kalendarzu dni, kiedy jesteśmy we dwóch, choćby się waliło i paliło. Gdy na przykład ktoś się rozchorował i muszę poprowadzić prognozę pogody, choć są to rzadkie sytuacje, Franek idzie ze ze mną do pracy. Ale nie przyjmuję propozycji, które by kolidowały ze spotkaniami z synem. Chyba że umówię się z mamą Frania, że ten dzień zastąpię innym. Chwile z dzieckiem są niezastąpione. Czas biegnie cholernie szybko - dopiero co się urodził, a już ma siedem lat.
Pokazujesz mu świat? Polskę?
- Moim zdaniem pokazywanie świata maluchowi nie ma sensu, bo on niewiele zapamięta. Kluczowa jest natomiast więź z ojcem. Dlatego nieważne jest, gdzie jedziemy, ważne z kim. Chcę, żeby nauczył się ode mnie czegoś.
Czego na przykład?
- Tego, że siła jest w spokoju. Bo mnie ciężko jest wyprowadzić z równowagi. Trzeba mi na odcisk nadepnąć albo zaczepić o jakiś zadzior w duszy, najczęściej z dzieciństwa. Od początku starałem się otoczyć syna taką opieką, żeby nie miał niepotrzebnych złych doświadczeń, na przykład w przedszkolu czy szkole.
A jakie tobie się przydarzyły?
- Wychowałem się z bratem bliźniakiem i w związku z tym byłem traktowany inaczej niż każde inne dziecko. Bliźniaki postrzega się jak jedną jednostkę, bo zazwyczaj i tak nie wiadomo, który jest który. Czasem jeden zostaje posądzony o coś, czego nie zrobił, ale też pochwalony za coś, czego nie dokonał. To nie wydaje się sprawiedliwe. Byliśmy przecież dwiema niezależnymi osobami. Nie chcę, żeby w duszy Frania też powstały zadry, niepotrzebne rany, które się nigdy nie zasklepią. Ale nie jest tak, że chcę synka przykryć kloszem.
Wspomniałeś o bracie, z którym od dawna nie utrzymujecie kontaktów. Może powinniście pogodzić się, porozmawiać...
- Gdybym mógł i miał wybór, to wolałbym jeszcze porozmawiać kilka razy z moim ojcem, z którym rozmawiało mi się najlepiej na świecie. To był niezwykle porządny człowiek, harcerz Szarych Szeregów. Bardzo mądry i kochający. Jeżeli Franio będzie kiedykolwiek myślał o mnie z taką czułością i sentymentem, jak ja o moim tacie, to będę szczęśliwy. A brat... pogubił się i nie mam ochoty pomagać mu w odnalezieniu się. Sam to musi zrobić, a nie wciągać i mnie w swoje bagno. Bywają czasem niezdrowe, toksyczne związki, także między rodzeństwem. Jeśli jedna jednostka jest słabsza, wchodzi tej silniejszej na plecy i jest jej hubą. Dlatego trzeba zrobić odcięcie syjamskie. Ja to zrobiłem, choć dosyć późno.
Godziliście się i zrywaliście kontakty.
- Bo były naciski zewnętrzne, żeby się zjednoczyć, co nie wychodziło mi na dobre. W pewnym momencie jednak brat tak przegiął, że powiedziałem ostatecznie "do widzenia".
Mama naciskała, żebyście się pogodzili?
- Mama podchodzi do nas emocjonalnie, obaj jesteśmy jej synami, obu kocha, ale niestety wypiera pewne fakty. Brat też nie rozumie, o co mi chodzi. I tak od ośmiu lat z nim nie rozmawiam, wiem tylko, że jest moim złym cieniem i czasem się potykam o to błoto, które zostawia. Raz zrobił ostrą balangę w hotelu, a potem wzięto mnie za niego...
Wydaje mi się, że ten splot wydarzeń: narodziny syna, związek z Beatą Tadlą sprawiły, że stałeś się bardziej odpowiedzialny.
- To wszystko osadziło mnie tu i kazało zmierzyć się z rzeczywistością. Wcześniej uciekałem: od związków, od problemów, ale przede wszystkim od brata. Siedziałem pięć lat w Indiach. Uciekałem w świat tam, gdzie on nie mógł dotrzeć. To działanie podświadome. Bliźnięta, gdy chcą powalczyć o autonomię, zazwyczaj zrywają więzi i czmychają. A kiedy tego nie zrobią, jedno tłamsi drugie.
Mam wrażenie, że ten temat masz już teoretycznie opracowany, a psychologicznie częściowo przepracowany.
- Chciałbym o tym napisać książkę. To jednak melodia przyszłości. Muszę jeszcze wiele rzeczy przegryźć i przeanalizować, żeby nie tylko przetrwać, ale i przeżyć ciekawe, dobre życie. Z moim małym stadkiem.
Katarzyna Jaraczewska
SHOW 8/2017