Martyna Wojciechowska. Potrafi walczyć o siebie
Odważna, niepokorna. Tak o niej często myślimy. Chociaż uparcie dąży do celu, tez miała momenty, kiedy wątpiła w siebie. Już tego nie ukrywała. Z polska podróżniczką i dziennikarka rozmawiała Iga Nyc.
Iga Nyc, PANI: Niedawno wrzuciłaś na Instagram zdjęcie pięknej brunetki na motocyklu i napisałaś, że to ty niemal 30 lat temu. Pamiętasz, o czym marzyła tamta dziewczyna?
Martyna Wojciechowska: - Miałam 17 lat i marzyłam o ekscytującym życiu. Jest takie powiedzenie: "Ciekawość to pierwszy stopień do piekła", a moim zdaniem ciekawość to pierwszy stopień do wszystkiego.
- To ciekawość zawsze mnie napędzała. Dlatego poszukiwałam i buntowałam się. Gdy miałam 10 lat, wymyśliłam, że będę wyścigowym kierowcą motocyklowym i zrealizowałam ten plan jako 17-latka.
- Wtedy wydawało mi się to życiowym celem, dziś wiem, że to był tylko wstęp do czegoś więcej. Symbol, że chciałam żyć niestandardowo, robić rzeczy, których wtedy dorastające dziewczynki w Polsce nie robiły. Jazda jednośladem i wyścigi to były zajęcia zarezerwowane dla chłopców. A ja chciałam więcej, niż było mi wolno i niż wypadało.
Dzisiaj już się nie ścigasz, ale wciąż jeździsz sportowym motocyklem.
- Kiedy zaczynałam ponad 30 lat temu, byłam chyba jedyna, więc traktowano mnie jak dziwoląga. Spotykałam się albo z ostracyzmem, albo pobłażliwymi uśmiechami i podszczypywaniem po tyłku. Ludzie nie wiedzieli, jak na mnie reagować.
- Przebijanie kolejnych szklanych sufitów momentami było trudne, ale wiedziałam, że jeśli chcę żyć inaczej, niż oczekuje otoczenie, muszę być na to gotowa. Z jednej strony spotykałam się z szyderstwami, ale z drugiej był podziw. A mnie imponowało, że imponuję chłopakom. Chciałam sobie zaskarbić nie tyle ich zainteresowanie czy względy, ile szacunek.
We wstępie do jednej ze swoich książek napisałaś nawet: "Jestem mężczyzną".
- Kiedy myślę o sobie sprzed 30 lat, to widzę dziewczynę, która chce być tak dobra jak faceci. Ukrywałam swoje kobiece cechy, dosłownie i w przenośni. Byłam bardziej przebojowa, niż umiałam być, przepychałam się łokciami, chociaż nie miałam takiej natury.
- Zmuszałam się do tego, wierząc, że aby cokolwiek osiągnąć, muszę tak działać. I płaciłam za to wysoką cenę. Momentami dopadało mnie poczucie frustracji i pustki, czułam się sama przeciwko całemu światu. Ale to się zmieniło - dzisiaj chcę być najlepszą wersją siebie.
- Wiem już, że przejmowanie męskich cech i agresywnego sposobu bycia mija się z celem. My, kobiety, mamy swoją własną drogę i nie potrzebujemy rywalizować z mężczyznami.
Kiedy dokonała się w tobie zmiana myślenia?
- Punktem zwrotnym było urodzenie Marysi. Odkryłam w sobie pokłady miłości, empatii, zrozumiałam, czym jest tęsknota. Wcześniej za nikim nie tęskniłam, świat pochłaniał mnie tak bardzo, że nie miałam na to czasu.
- Ale najpierw zalała mnie fala gigantycznego poczucia obowiązku. Musiałam sobie wiele rzeczy przewartościować i to był bolesny proces. Na początku chciałam, żeby ktoś mi zwrócił moje poprzednie życie. Brakowało mi dzikości, wolności, niezależności, nieoglądania się na nikogo. A potem przyszedł etap, kiedy wszystkie decyzje podejmowałam w oparciu o dobro córki, swoje potrzeby odsunęłam na dalszy plan.
- Czułam, że ja sama znikam. Długo szukałam balansu między jednym a drugim. Dzisiaj mogę powiedzieć, że nie jestem idealna i popełniam błędy, ale jestem bardzo dobrą mamą, najlepszą, jaką potrafię być. Także dlatego, że umiem zadbać o siebie. Jeśli chcę wychować córkę na silną kobietę, muszę jej dawać odpowiedni przykład.
Osiem miesięcy po urodzeniu Marysi pojechałaś na Antarktydę. Spotkałaś się wtedy z ogromną falą hejtu, również ze strony kobiet. Pisano, że realizujesz swoje pasje kosztem córki. Czy dziś, dekadę później, jest już inaczej?
- Na Antarktydzie nie miałam kontaktu ze światem, więc nie wiedziałam, co się tutaj dzieje. Myślałam, że reakcje będą pozytywne, w końcu to był mój osobisty, ale też sportowy sukces. Zdobyłam masyw Vinsona, szósty szczyt w Koronie Ziemi, czyli w projekcie zdobycia najwyższych gór na wszystkich siedmiu kontynentach. I udowodniłam sobie, że jestem sumienna i konsekwentna, bo jeśli coś się zaczyna, to się kończy - taką mam filozofię.
- Dlatego kiedy wylądowałam w Warszawie, byłam zaskoczona krytyką. Dzisiaj zdecydowanie częściej spotykam kobiety, które mówią: "Martyna, dziękuję za inspirację. Mamy z koleżankami grupę wyjazdową, podróżujemy. Dzięki tobie zrozumiałyśmy, że możemy realizować swoje pasje i to nie znaczy, że jesteśmy złymi matkami". Bo naprawdę zła i toksyczna potrafi być relacja z matką, która jest nieszczęśliwa i niespełniona. Ale to tylko moja opinia, nie każdy musi się z tym zgadzać.
Marysię niemal od początku wychowywałaś sama. Duże wyzwanie?
- Jak dla każdej kobiety. Oczywiście, gdy ma się większe zaplecze finansowe, jest łatwiej, ale emocjonalnie to zawsze trudne. Nie planowałam samodzielnego macierzyństwa, jak zresztą większość kobiet. Tak się po prostu stało.
- Wierzę jednak, że nawet jeśli rodzice nie żyją razem, można stworzyć dziecku bezpieczną, dobrą rodzinę. Moim zdaniem to lepsze niż obserwowanie z boku dwójki ludzi, którzy nie powinni żyć pod jednym dachem.
Trzy lata temu zmarł tata Marysi. Starasz się w jakiś sposób zastąpić jej ojca?
- Nie da się, nic nie wypełni tej pustki. Przejście przez taką stratę jest trudnym i bolesnym procesem. Wtedy największe wyzwanie to nie próbować czegoś dziecku rekompensować, nie dawać więcej "zamiast".
- Wydaje mi się, że to jeszcze bardziej pogłębia poczucie braku. Ale często mamy, które znalazły się w takiej sytuacji, mają tę skłonność. Ja też się tego nie ustrzegłam.
Co jest dla ciebie najtrudniejsze w wychowywaniu córki?
- Nigdy nie podnoszę głosu, nie krzyczę, nie kłócę się. Potrafię kontrolować negatywne emocje, zachować kamienną twarz. To dotyczy również przeżywania porażek. Paradoksalnie największym wyzwaniem okazało się pokazanie córce mojej słabości.
- Tego, że ja też czasem czegoś nie wiem, że jest mi źle, że poszukuję. Czułam, że tylko tak mogę w niej rozwijać empatię. A przede wszystkim, że też płaczę. W oczach mojego dziecka byłam niezłomną wojowniczką, a stworzenie skaz i zadrapań na tej mojej zbroi stanowiło trudne zadanie.
- I wciąż jest bardzo świadomą pracą. Dzisiaj rano, tuż po przebudzeniu Mania zadała mi zaskakujące pytanie, na które nie znałam odpowiedzi i rzuciłam od niechcenia: "A skąd miałabym to wiedzieć?". A ona odpowiedziała: "Mamo, przecież ty wiesz wszystko! Jesteś wszechmogąca". No więc jeszcze dużo pracy przede mną.
Bycie wszechmogącą to odpowiedzialność...
- Można ją interpretować na różne sposoby. Chciałabym, żeby moja córka zdawała sobie sprawę, że nie znam odpowiedzi na wszystkie pytania, bo nikt ich nie zna, ale żeby jednocześnie wiedziała, że będę ich szukała do skutku. A kto szuka, ten znajduje. I to też jest wszechmoc.
Co dla ciebie oznacza bycie wojowniczką?
- Walkę o siebie, o swoje przekonania. Nie poddaję się łatwo, jednak też potrafię spotkać się z własną słabością. Sporo było w moim życiu momentów tak trudnych, że padałam na kolana. Sztuka polega na tym, żeby mimo wszystko podnieść głowę, wyprostować się i iść dalej. Dzisiaj wiem, że poradzę sobie w każdej sytuacji, nawet jeżeli zajmie to trochę więcej czasu. I że się nie poddam.
- Jednak ja także, jak każdy wojownik, potrzebuję czasem odpocząć. Dla mnie dom to miejsce, w którym zdejmuję zbroję, odkładam miecz i zwyczajnie kładę komuś głowę na kolanach. To dla mnie nowe doświadczenie. Mam wielkie szczęście, że mój partner ma niesłabnące poczucie humoru i niezależnie od dramatyzmu sytuacji zawsze potrafi spojrzeć na nią z dystansu.
- Mnie ten dystans pomagają złapać doświadczenia ze spotkań z kobietami z krańców świata. Kiedy jestem w najgorszych miejscach na ziemi, gdy widzę ogrom cierpienia i realnych problemów, to po powrocie do domu inaczej patrzę na to, co mi się przytrafia. To się nazywa pokora.
Twój program "Kobieta na krańcu świata" ma 11 lat. Tyle samo, co twoja córka. Przypadek?
- Absolutnie nie. Już wcześniej wiedziałam, że bycie dziennikarzem w podróży i na krańcach świata to moja droga. Od 2003 r. realizowałam program "Misja Martyna", gdzie doświadczałam, czyli wchodziłam wszędzie, jadłam wszystko i opowiadałam o tych ekstremalnych doświadczeniach. W tym czasie był jeszcze Rajd Dakar, wypadek na planie programu, w którym złamałam kręgosłup, postanowienie, że wrócę do formy i zdobędę Mount Everest.
- Ale kiedy urodziła się Marysia, spojrzałam na siebie trochę z dystansu i stwierdziłam: "Hej, w twoim zachłystywaniu się światem nie ma potencjału dla widza. Lepiej pokaż, jaki jest niezwykły poprzez ludzi i ich historie". Pomyślałam, że skoro macierzyństwo otworzyło we mnie ogrom nowych emocji, to chciałabym połączyć poznawanie świata z poznawaniem kobiet i inspirowaniem innych do zmiany. Jesteśmy różne, ale właściwie bardzo podobne. W Boliwii zrealizowaliśmy program o Carmen Rojas, która opowiedziała o tym, że przyzwolenie na przemoc domową w Ameryce Południowej i Łacińskiej jest tak duże, że jeśli kobieta nie jest bita przez męża, to uważa, że on już jej nie kocha.
- Odzew w Polsce był ogromny. Po emisji wiele kobiet podchodziło do mnie i, płacząc, mówiło: "Ja też tego doświadczyłam". To było takie #MeToo i Time’s Up, tylko że 10 lat wcześniej.
Od której z kobiet spotkanych na różnych krańcach świata nauczyłaś się najwięcej?
- Wiele z nich uzupełniło puzzle mojej życiowej układanki i podsunęło odpowiedzi na różne pytania. Dobrze zapamiętałam jednak Heather Swan, która po czterdziestce dokonała życiowej rewolucji. Miała dwoje dzieci z dwóch różnych związków, nadwagę i pracę w biurze, której nie lubiła.
- I pewnego dnia zmieniła wszystko, została ekstremalnym skoczkiem spadochronowym. To ona powiedziała mi, że wychowywanie dziecka jest czymś więcej niż codziennym otwieraniem drzwi do domu i podawaniem obiadu złożonego z trzech dań. To przede wszystkim inspirowanie dzieci, żeby miały odwagę podążać swoją drogą.
Często jeździsz w miejsca, gdzie prawa kobiet de facto nie istnieją. Czy w ciągu ostatniej dekady sytuacja się zmieniła?
- Te prawa często istnieją, tylko nie są respektowane. Chciałabym powiedzieć, że jest lepiej, ale to nie jest takie oczywiste. Zaburzyły się tradycyjne role kobiece i męskie, a nowych modeli życia jeszcze nie wypracowaliśmy. Świat się zmienia, kobiety zyskały prawa, ale też znacznie więcej obowiązków.
- Skoro dostały możliwość pracy, spadło na nie utrzymanie rodziny, a jednocześnie wciąż muszą wychowywać dzieci i słuchać się mężczyzny-patrona, który decyduje o wszystkim. Dlatego w wielu miejscach na świecie mają poczucie niesprawiedliwości wynikające z tych przemian. W Polsce też jest wiele takich kobiet, bo przecież nie możemy oceniać naszej rzeczywistości wyłącznie z perspektywy Warszawki.
- Czytam wyniki badań i zapisy rozmów z kobietami z krańców Polski i wiele z nich mówi, że chciałyby zająć się tylko prowadzeniem domu i wychowywaniem dzieci, że nie chcą brać udziału w wyścigu szczurów. I ja to rozumiem.
- Bardzo często współczesny feminizm idzie w radykalną stronę i mówi kobietom, jak mają żyć, nawołuje, żeby nie siedziały w domu, tylko realizowały się i pracowały zawodowo.
- A prawdziwy feminizm polega na wolnym wyborze. Inna sprawa to samodzielność, bo co, jeśli mężczyzna zmieni pomysł na życie, a kobieta zostanie sama bez własnych środków do życia? Ale szanuję każdy wybór. Zresztą zawsze powtarzam, że wychowanie dziecka jest znacznie trudniejsze niż zdobycie Mount Everestu.
Ty, silna kobieta, potrzebujesz równie silnego partnera?
- Często opacznie rozumiemy siłę jako twardość i agresję. Mówi się, że człowiek silny to człowiek niczym skała. Pozornie nienaruszalny. Tymczasem skała pęka, kiedy wytworzy się wystarczająco duży nacisk na nią.
- Po największym trzęsieniu ziemi, które miało miejsce w Nepalu, szczyt Mount Everestu nie dość, że zmienił swoje położenie, to jeszcze się obniżył. Nawet najwyższa góra świata pod wpływem różnych czynników może się skurczyć. Dzisiaj uważam, że prawdziwa siła to umiejętność dopasowania się do sytuacji, znajdowania rozwiązań tam, gdzie nikt ich nie dostrzega. Tak jak woda, która zawsze znajdzie ujście.
"Stara panna z dzieckiem i dwoma kotami" - jeszcze do niedawna tak o sobie mówiłaś. Żartobliwie, z dystansem. Dla wielu samotnych kobiet byłaś więc symbolem tego, że nie trzeba mieć partnera, by prowadzić szczęśliwe życie.
- Wciąż jestem starą panną z dzieckiem i dwoma kotami - przecież nie wyszłam za mąż. (śmiech) Zawsze żartowałam w ten sposób i pewnie nadal będę, bo chciałabym odczarować to niefortunne sformułowanie. Wiem, że wiele kobiet mierzy się presją, że powinny mieć partnera, bo tylko wtedy są coś warte.
- A przecież kobieta nie musi być z kimś, żeby fantastycznie sobie radzić. Nigdy nie potrzebowałam przeglądać się w oczach mężczyzny. Po prostu, mając 45 lat, spotkałam kogoś na tyle mądrego i dojrzałego, że potrafi dać mi całkowitą wolność.
- Są momenty, kiedy hasam przez afrykańską sawannę aż po horyzont, tak jak to robiłam do tej pory, a są też takie, kiedy upadam, a on pomaga mi się podnieść. Ale sama również sobie poradzę. Każde z nas ma swoje marzenia i swoje cele - chyba na tym polega dojrzałe partnerstwo.
- Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że przy osobie tak niezależnej jak ja, która ma ekscentryczny pomysł na życie, to jest w ogóle możliwe. Jednak znów się okazało, że niemożliwe nie istnieje.
Zobacz także: