Reklama

Andrzej Wajda: Zaczęło się od etiud i "Pokolenia"

Kadr z filmu "Pokolenie" / Polfilm /East News

Zapoznałem się z tekstem "Kroniki wypadków filmowych" i wzruszyłem przypominając sobie aktorów i swoich współpracowników sprzed lat - napisał Andrzej Wajda do wydawcy swojej biografii kilka tygodni przed śmiercią. Książka ukaże się 12 października, reżyser zmarł trzy dni wcześniej. Przeczytaj, jak wyglądały początki jego filmowej drogi.

Przeczytaj fragment książki "Wajda. Kronika wypadków filmowych" Bartosza Michalaka:

Najpierw na szarym ekranie pojawia się napis: "Państwowa Szkoła Filmowa przedstawia film dokumentarny pt.". W tym momencie widać wazon, ze znakiem... Pieczęci? Widzianej od góry róży? Nad znakiem napis: "Ceramika iłżecka". A po chwili wazon obraca się i na jego tylnej części możemy przeczytać: "Scenariusz i realizacja: A. Wajda. Zdjęcia J. Lipman". To pierwsze kadry krótkiego, niespełna dziesięciominutowego filmu, pokazującego tradycję i współczesność sztuki ceramicznej w Iłży.

"Ceramika iłżecka" jest jedną z trzech etiud, jakie Andrzej Wajda realizuje jako student łódzkiej Szkoły Filmowej. Dwie pierwsze - druga nosi tytuł "Zły chłopiec" - powstają w 1951 roku. Dwa lata później powstaje "Kiedy ty śpisz".

Reklama

Andrzej Wajda studia na wydziale reżyserii rozpoczyna jesienią 1949 roku. Przyjeżdża do Łodzi z Krakowa, gdzie studiował malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych. Jest jednym z trzydziestu siedmiu przyjętych na wydział reżyserii. Wraz z nim studia zaczynają m.in. Kazimierz Kutz, Janusz Morgenstern, Stanisław Bareja czy Jan Łomnicki.

Szkoła Filmowa w Łodzi powstała zaledwie rok wcześniej. Pierwszym dyrektorem - pozycja rektora pojawi się dopiero w 1952 roku - był Marian Wimmer. Jeszcze w 1949 roku stanowisko to obejmuje Jerzy Toeplitz, człowiek, dzięki któremu Szkoła wkrótce zbuduje swoją międzynarodową renomę.

Początki są trudne. Z jednej strony dla przyszłych adeptów reżyserii jest to raj na ziemi. Są prowadzeni przez grono znakomitych pedagogów, wykształconych jeszcze przed wojną. Na wydziale reżyserii zajęcia prowadzą bowiem tacy spece, jak Wanda Jakubowska czy Antoni Bohdziewicz. Studenci "Filmówki" mogą też korzystać z filmów niedostępnych dla zwykłych śmiertelników, wypożyczanych na ogół z ambasad na jednorazowe pokazy. To właśnie w Szkole będą chłonąć filmy z całego świata, na czele z tymi, które najbardziej zainspirują pierwsze roczniki: filmami Roberto Rosselliniego i innych przedstawicieli włoskiego neorealizmu.

Z drugiej strony przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych to w sztuce najczarniejsze lata stalinizmu. Stąd w polskim kinie królują filmy w rodzaju "Za wami pójdą inni..." Bohdziewicza - opowieść o działalności lewicowego podziemia w Warszawie, czy Dwie brygady Wadima Berestowskiego - historia konfliktu młodych socjalistycznych ideowców ze starymi fachowcami. I jeszcze jedno: w momencie kiedy studia rozpoczyna 37 przyszłych reżyserów, w 1949 roku na ekrany trafiają trzy polskie produkcje fabularne, w 1950 - cztery, w 1951 - znów trzy, za to w 1952 roku - ani jedna. Po prostu na produkcję filmową nie ma pieniędzy.

Nie ma ich również dla Szkoły - większość studentów w czasie studiów zrealizuje zaledwie jedną samodzielną etiudę. Wajda, ze swoimi trzema, może mówić o olbrzymim szczęściu. Oznacza to również, że od początku młodzi studenci muszą liczyć się z tym, że dla nich samych może w zawodzie nie być miejsca...

Być może właśnie dlatego Bohdziewicz wpada na pomysł, aby grupa studentów pierwszego i drugiego rocznika wydziału reżyserii przygotowała wspólny projekt: złożony z czterech nowel film miałby szansę trafić do normalnej dystrybucji kinowej, a tym samym pozwoliłby zaistnieć młodym twórcom w świadomości widza.

Czesław Petelski: Ja, Ewa (Poleska, później Petelska), (Konrad) Nałęcki i Wajda zaczęliśmy pracować nad nowelami. Miał to być nasz wspólny film absolutoryjny. Pracowałem nad nowelą rozgrywającą się w Nowej Hucie, a zatytułowaną "Cena betonu". Nałęcki robił "Historię Jacka", czyli opowieść o pracy brygad SP przy budowie zapory wodnej w Goczałkowicach. Ewa kręciła temat wiejski "Sprawa konia", o junaku SP, który wraca na wieś i za zarobione pieniądze kupuje konia, z czego wynikają później same kłopoty.

Czwarta nowela, przygotowywana przez Wajdę na podstawie pomysłu samego Bohdziewicza i według scenariusza Wojciecha Żukrowskiego, ma nosić tytuł "Kasia z tkalni numer 3". Jej bohaterką jest młoda tkaczka, która po godzinach przygotowuje się do występu w amatorskim wystawieniu Zemsty Aleksandra Fredry. Wątki ze sztuki zaczynają nakładać się na życie osobiste dziewczyny. Nowela ta nigdy jednak nie ujrzy światła dziennego.

Jak twierdził później Roman Polański w autobiografii - trzy pierwsze ekipy zużyły całą przeznaczoną na film taśmę - i dla Wajdy już jej zwyczajnie zabrakło.

Sam Wajda mówi dziś: - To mnie uratowało od udziału w tym filmie, zwłaszcza że scenariusz Żukrowskiego był beznadziejny. Zaczynając "Pokolenie", miałem czyste konto.

Czesław Petelski: "Trzy opowieści" wyświetlano w kinach. W ten sposób Bohdziewicz próbował się przebić z filmami szkolnymi do zawodowej kinematografii. Tylko nowelę Ewy pozytywnie zrecenzowano. Nałęckiego i moje były, delikatnie mówiąc, słabe.

Po ukończeniu studiów Wajda może jedynie pomarzyć o realizacji własnego filmu. Na razie zaczyna pracę jako asystent reżysera. Pracuje w ekipie Aleksandra Forda przy filmie "Piątka z ulicy Barskiej". To rozgrywająca się w 1947 roku opowieść o grupie młodych ludzi, którzy nie potrafią przystosować się do powojennej rzeczywistości i popełniają różne przestępstwa. Szansą na reedukację ma być praca przy budowie trasy W-Z. Jednocześnie na swoją stronę usiłują przeciągnąć młodych chłopców "działacze reakcyjnego podziemia". Ten komunistyczny w treści i neorealistyczny w formie film trafia do konkursu festiwalu w Cannes, w 1954 roku, gdzie otrzymuje Nagrodę Jury.

Kazimierz Kutz: Aleksander Ford, ówczesny szef kinematografii, programowo nienawidził łódzkiej szkoły i wszystkiego, co było z nią związane, nie uznawał. Był w konflikcie z Jakubowską. Myślę, że taką praprzyczyną skierowania "Pokolenia" do produkcji była jego chęć zrobienia na złość tym, którzy w szkole uczą, szkołę prowadzą, a nie potrafią swoich studentów wprowadzić do produkcji. A nasi wykładowcy tego nie potrafili, bo nie mogli. Bo to było królestwo Forda. I myślę, że to był z jego strony rodzaj takiej perwersji, niskich instynktów. W tym jest coś niezwykle prawdziwego. Tyle że Ford miał pecha trafić na Wajdę.

Andrzej poznał Forda jako student na planie "Piątki z ulicy Barskiej". Ford wtedy pierwszy raz zobaczył studenta... Być może ich spotkanie jest historycznym momentem w dziejach powojennej polskiej kinematografii, dlatego że władza Forda była wtedy ogromna, a Ford zobaczył akurat Andrzejka. Oczywiście nie wiadomo było wtedy, co w Wajdzie siedzi, ale Andrzej miał ujmujący wdzięk. Wajda zawsze miał arystokratyczny dystans do rzeczywistości.

W szkole również. Nie był to człowiek, który skupiał wokół siebie innych. On był osobny, "artysta, z Krakowa". W żadnym razie nie był to człowiek, który w jakikolwiek sposób mógł się kojarzyć z ZMP czy ze zbiorową dyscypliną. Taki był sobie jakby na boczku.

Myślę, że inicjatywa zrobienia "Pokolenia" wyszła od Forda, ponieważ on skupywał wszystko, co się dało i pilnował, żeby tego inni nie robili. I myślę, że kiedy odkrył Wajdę, ale też książkę Czeszki, to wymyślił, żeby to dać do produkcji przez szkołę. Jednocześnie był to w jakimś sensie film zgodny z jego światopoglądem ideowym, bo to jest jednak opowieść o młodzieży komunistycznej.

Dzięki decyzji Aleksandra Forda trzon ekipy "Pokolenia" stanowią wyłącznie debiutanci: reżyser Andrzej Wajda, scenarzysta Bohdan Czeszko, drugi reżyser Konrad Nałęcki, autor zdjęć Jerzy Lipman, operator kamery Stefan Matyjaszkiewicz, kompozytor Andrzej Markowski, asystent reżysera Kazimierz Kutz, no i aktorzy: Zbigniew Cybulski, Urszula Modrzyńska, Zofia Czerwińska, czy Ryszard Kotys. Jedynie grający główne role Tadeusz Łomnicki i Tadeusz Janczar mają już za sobą pierwsze doświadczenia filmowe.

Kazimierz Kutz: Andrzej otoczył się rówieśnikami ze swojego roku. Lipman, Matyjaszkiewicz czy Konrad Nałęcki - przyjaciel Wajdy, który podobno namówił go do przyjścia do szkoły filmowej - wszyscy byli z jednego rocznika, dwa lata wyżej nade mną. Ja jako jedyny młodszy od nich znalazłem się w tej ekipie. Zaproponował mi asystenturę. Do dzisiaj nie potrafię powiedzieć, dlaczego tak się stało. Być może dlatego, że byłem w szkole swoiście widoczny. To znaczy byłem człowiekiem, który działał w ZMP. A jednocześnie rozpierała mnie radość takiego plebeja ze Śląska, który dostał się do luksusowej szkoły.

Byłem człowiekiem potwornie radosnym. Być może tym się różniłem od przeciętnego studenta. W Szkole Filmowej panowało na co dzień przygnębienie na skutek rzeczywiście ogromnej liczby przedmiotów, a jednocześnie straszliwego reżimu politycznego. Tam strasznie ważna była partia. Te wszystkie zarządy młodzieżowe, itd. A ja jakby byłem takim człowiekiem, który pęczniał radością. I myślę, że dlatego wpadłem mu w oko, bo nie miałem wtedy z nim żadnych bliższych kontaktów.

Nie mieliśmy tak naprawdę pojęcia, jak się robi film, jak prowadzi się aktora. Zaczęliśmy się uczyć na tej żywej ranie, ale mieliśmy do tego warunki. Dlatego że wtedy nie było problemu pieniędzy. Kiedy wydawało nam się, że coś sknociliśmy, mogliśmy to powtórzyć. I nawet nie musieliśmy tego tłumaczyć, bo nie byliśmy w jakimś specjalnym gorsecie.

Jedynym człowiekiem, który właściwie wniósł w to wszystko wyższą świadomość artystyczną, był Tadeusz Łomnicki. Wajda poznał Łomnickiego, podobnie zresztą jak i Janczara, na planie "Piątki z ulicy Barskiej". Łomnicki, choć o rok młodszy od Wajdy, wiedział już o zawodzie prawie wszystko. To był człowiek, który nie tylko świetnie grał, ale nawet dramaty swoje pisał. Tadeusz miał pełną świadomość, co to jest aktor, co to jest dramaturgia, co to jest sztuka itd. To on nam wiele podstawowych rzeczy tłumaczył, patrząc na to, co my robimy. Chodziło przede wszystkim o myślenie dramatyczne. Więcej, on nawet bardzo pomagał nam również w prawidłowym obsadzeniu filmu. Na przykład tam jest taki dziwny, przez niego wymyślony, moim zdaniem świetny pomysł, żeby jego matką w filmie była Hanna Skarżanka, podówczas młoda piękna kobieta. Jeżeli ta piękna, hoża kobieta gra matkę dorosłego mężczyzny - na ekranie zaczyna funkcjonować sprzeczność: to jest coś niezwykłego - niby stara, ale piękna.

Ryszard Kotys: Pamiętam taką sekwencję płonącego getta. Realizowaliśmy ją we Wrocławiu. To miasto, mimo że od wojny upłynęło kilka lat, dalej było zrujnowane i wciąż znajdowały się tam dzielnice, które można było swobodnie niszczyć. W każdym razie chodziło o scenę, w której z daleka widać, jak razem z Łomnickim strzelamy do Niemców. Stoimy, strzelamy. Po jednym z dubli Tadzio mówi do mnie tak: - Większe gesty musisz robić. Kiedy kamera stoi daleko, to musisz grać szeroko, żeby to było widoczne.

On już myślał o takich sprawach. Kiedyś powiedział mi tak: - Pamiętaj, kiedy masz zbliżenie, nie możesz być martwy. Albo sobie gdzieś spojrzyj w bok, albo mrugnij. Coś niewielkiego, ale żeby ta twarz była zawsze żywa, żeby ona nie była martwa.

On grał już przecież w paru filmach, m.in. w "Załodze", o ile pamiętam. Ale nie chodzi tu o jego doświadczenie. Tadeusz zastanawiał się, jak udoskonalić swoją grę. Po latach stał się wybitnym pedagogiem. I już na planie "Pokolenia" miał takie skłonności, żeby od czasu do czasu coś podpowiedzieć mniej doświadczonemu koledze.

Tadeusz Janczar miał już na koncie dużą rolę w "Piątce z ulicy Barskiej". Kiedy przystępował do zdjęć w "Pokoleniu", był już bardzo znanym młodym aktorem. "Pokolenie" oczywiście przyniosło mu jeszcze większy rozgłos ze względu na to, że zagrał postać tragiczną. Jego atutem było, że z jednej strony był aktorem bardzo kreacyjnym, a z drugiej - bardzo naturalnym. Ta naturalność stanowiła atut w wielu jego następnych kreacjach. A poza tym Tadeusz Janczar był bardzo normalnym, zwykłym człowiekiem.

Ja sam do obsady "Pokolenia" trafiłem przez próbne zdjęcia. Myślę, że moją osobę podpowiedział Wajdzie Antoni Bohdziewicz. On miał taki zwyczaj, że gdziekolwiek się pojawiał i zainteresował go jakiś aktor, starał się przynajmniej wziąć od niego adres i potem pozostać w kontakcie. Do mnie poszedł po jednym ze spektakli, które zagrałem w teatrze w Kielcach. Proponował mi różne projekty - miałem zagrać w jego "Szymku Bielasie", przygotowywanym na podstawie scenariusza Ścibora-Rylskiego. Tyle że do tego samego projektu przygotowywała się również Wanda Jakubowska, która w tej roli widziała raczej Zbyszka Cybulskiego. Jednak cały projekt upadł, nie wiem, czy ze względu na rywalizację Bohdziewicza z Jakubowską, czy też zdecydowały inne względy.

Zofia Czerwińska: Mówiąc pół żartem, pół serio, karierę aktorską zaczynałam bardzo skromnie, bo do filmu nikomu nieznanego Andrzeja Wajdy ściągnął mnie nikomu nieznany Romek Polański. Byłam wtedy na pierwszym roku krakowskiej szkoły teatralnej. Przyjaźniłam się wtedy z Romkiem, choć on sam nie dostał się do szkoły. Do dziś pamiętam nawet, co mówił na egzaminie - "Przez świat idące wołanie" Gałczyńskiego.

Romek od zawsze interesował się kinem. Kręcił się przy różnych produkcjach, w końcu dostał niewielką rolę w Pokoleniu właśnie. I kiedy spotkaliśmy się w Krakowie, powiedział mi, że jest w tym filmie epizod, takiej barmanki, która ma być wyjątkowo ostrą dziewczyną. "Ty jesteś taką temperamentną osobą - powiedział Romek - powinnaś się nadać". Produkcja filmu na szczęście potwierdziła jego propozycję - i tak znalazłam się w tym filmie.

Jechałam na plan z duszą na ramieniu. W końcu nam, studentom szkoły teatralnej, nie wolno było brać udziału w filmie. Mimo to pojechałam. I spędziłam na planie tydzień, choć do zagrania miałam zaledwie dwie sceny. Jedna to była taka, gdzie Janczar z Cybulskim się bili, a ja miałam ich rozdzielić - do tego właśnie był potrzebny mój temperament. Ta scena wyleciała potem z filmu, prawdopodobnie ze względów politycznych. Pozostała w filmie tylko jedna moja scena, ta, w której jestem  napastowana przez Werkschutza, granego przez Kazimierza Wichniarza, i traktuję go dosyć ostro.

Dziś pewnie to wszystko powstałoby w jeden dzień. A wtedy trwało tydzień. Nie tylko dlatego, że sprzęt, z kamerą na czele, był bardzo ciężki "To był pierwszy film Wajdy, zarówno on, jak i jego asystenci nie mieli jeszcze wielkiego doświadczenia i dlatego każde ujęcie przygotowywali długo i starannie".

Ryszard Kotys: Nie pamiętam, ile było dni zdjęciowych. Pewnie około 60. Ja sam miałem 30. I muszę powiedzieć, że jako absolwent szkoły aktorskiej miałem bardzo przyzwoitą stawkę 300 złotych za dzień. Za to Łomnicki, który sam jeszcze wtedy nie skończył trzydziestki, jako aktor bardzo już znany, z całą tą legendą z krakowskich czasów, zarabiał 600 złotych dziennie. A Romek Polański, który nie miał dyplomu, dostawał 240 złotych.

Wtedy robiło się dubli dosyć dużo, ze względu na taśmę. Nigdy nie było wiadomo, czy taśma nie będzie porysowana, niedoświetlona. Wtedy były inne taśmy, nie tak czułe, nie było takiego oświetlenia jak teraz. Sama kamera nie miała tych możliwości. Aktorzy byli pomalowani taką warstwą, jak teraz niektóre panie, odzyskujące młodość, zamalowują sobie zmarszczki. Tak my wyglądaliśmy.

Ja pamiętam, jak Polański grał scenę w krótkich spodenkach. Jechaliśmy na plan i Roman w pewnym momencie wyskoczył z samochodu, żeby papierosy kupić czy gazetę, już nie pamiętam. Do niego natychmiast milicjant podszedł. Zobaczył takiego malucha wymalowanego... Zaczął pytać: "Co, co...". Widział takiego gówniarza, wymalowanego jak Indianin, i nie wiedział, jak się ma zachować.

Wajda od samego początku wprowadził zwyczaj, że kiedy taśmy przychodziły w końcu z laboratorium, przychodziła je oglądać cała ekipa, przynajmniej ta aktorska. Takie przeglądy miały na celu sprawdzenie, czy wszystko dobrze wyszło, szczególnie pod względem technicznym, i czy scenę trzeba powtarzać, czy też można ją uznać za zrealizowaną. Pamiętam pierwszy z takich przeglądów. Byłem przerażony, bo po raz pierwszy zobaczyłem siebie na ekranie. Człowiek, który jest młody, nie potrafi tak łatwo zaakceptować siebie - swoich ruchów, sposobu mówienia. Muszą upłynąć lata, zanim będzie się oglądało siebie jak kogoś obcego. Właśnie po tym pokazie Tadek Łomnicki podszedł do mnie i powiedział: "Rysiu, ale fajnie zagrałeś".

Kazimierz Kutz: W gruncie rzeczy była to praca bardzo nowoczesna, pracowaliśmy na zasadzie burzy mózgów. Mieszkaliśmy w jakimś nędznym hoteliku, dzisiaj ten hotel chyba już nie istnieje. Zakwaterowani byliśmy wszyscy w jednym pokoju - operatorzy i reżyserzy. Żyliśmy tym filmem totalnie. Cośmy wymyślili wieczorem, to realizowaliśmy to nazajutrz, a po kolacji spotykaliśmy się i kombinowaliśmy, co dalej. Ale wpadaliśmy we własne pułapki, bo nie kręciło się scen po kolei. W związku z czym orientowaliśmy się na przykład, że świeżo wymyślona przez nas sytuacja nijak ma się do tego, co zrobiliśmy wcześniej. W ten sposób sami się kotletowaliśmy.

Piekielnie się dużo uczyliśmy i wszystko w związku z tym było improwizacją w najlepszym tego słowa znaczeniu, bo mieliśmy ograniczenie bohatera w tekstach Czeszki. Ale kiedy coś wymyśliliśmy i potrzebowaliśmy dialogu, to Czeszko natychmiast to pisał tak, jak chcieliśmy. On był fantastyczny, elastyczność jego była rzadko spotykana.

Naszym estetycznym pierwowzorem był oczywiście włoski neorealizm, bo wtedy wszyscy byliśmy tym zakopceni, i oczywiście kino amerykańskie, któreśmy oglądali z archiwalnych zbiorów szkoły. Oglądaliśmy tę klasykę, mieliśmy ją w sobie. W szkole bez przerwy oglądało się filmy. Dla nas ideałem w Pokoleniu było właśnie połączenie tej zawodowości nazwijmy to amerykańskiej z żywiołem potocznego życia w neorealizmie włoskim. Włosi robili filmy w prymitywnych warunkach, ale za to z wielkimi talentami i z przymusowym wyjściem w rzeczywistość, musieli uciekać z atelier. I to się w filmie Andrzeja tłucze. W tym sensie to jest bardzo ważny film, bo widać, że dobrze się uczyliśmy, dobrze sposobiliśmy i wykorzystaliśmy tę szansę. Cokolwiek by się o tym filmie powiedziało, są tam niektóre sekwencje, których nie ma się czego wstydzić. A wymowy tzw. politycznej, ideologicznej, no to jest jakby inna sprawa. I ja na ten temat nie chcę nic mówić, bo nie jest to moja sprawa.

Andrzej zawsze miał taki system pracy, że bardzo cenił uczestnictwo w zbiorowości twórczej i czekał na impulsy. Ale jednocześnie mieliśmy chęć robienia rzeczy możliwie doskonałych, ponad swoje możliwości. Andrzej niektóre sceny dawał z wyprzedzeniem do przygotowania. Ja dostałem polecenie: przygotować scenę śmierci Jasia Krone - Janczara. Od początku do końca samodzielnie. Trzeba było znaleźć klatkę schodową, ale i rozwiązanie fabularne techniczne, pirotechniczne itd. Dwa tygodnie miałem na to czasu.

To była dla mnie wielka, fantastyczna sprawa. To była scena, która wymagała ogromnego wysiłku. Pracowaliśmy na klatce schodowej, nie w atelier. W tym przypadku kiedy chce się puścić serię z karabinu po ścianie, to musi to być odpowiednio wcześniej przygotowane. A najważniejsze, że można to zrobić tylko raz. Nie można robić drugiego dubla, bo trzeba by zmieniać ścianę.

Poza tym był problem techniczny, bo Janczar miał skakać z piątego piętra do klatki, która miała dwa dwadzieścia i tam nie mogło być żadnych specjalnych oszustw. Trzeba to było robić sposobem. Widz musiał mieć poczucie, że to jest bez oszustw. Trzeba było uruchomić inwencję. Janczar był człowiekiem nieprawdopodobnie odważnym. On przyszedł z wojska i był świetnie ostrzelany. Byliśmy ambitni. To wymagało piekielnych przygotowań, precyzji, ale one musiały mieć pokrycie w cechach i zdolnościach wykonawców. Janczar to wszystko miał. W związku z tym trzeba było rozstrzygnąć, jak zrobić ten skok.

Rozwiązaliśmy to w ten sposób, że Janczar skakał z jednego piętra tylko. Tam była zawieszona płachta, która go przejmowała na półpiętrze. A potem wybraliśmy już na miejscu jeden dubel, który uznaliśmy za najlepszy, bo on się układał w pewien sposób, odcinaliśmy z tego dubla ostatnie klatki i na miejscu to się wywoływało. Na dole zrobiliśmy podest, gdzie tylko kamera wystawała. Wstawialiśmy ten negatyw do klatki i według tego ustawialiśmy kukłę. Mieliśmy sześć kukieł. Asystent siedział na piątym piętrze. Na jednym sznurku to było zrobione. Miał żyletkę, przecinał na hasło sznurek i kukła leciała w dół. Na szczęście dwie się nie rozwaliły. Spadały i zatykały obiektyw. W przygotowaniu tego ujęcia miałem wolność całkowitą. I bawiliśmy się wszyscy w kino, żeby to wyglądało tak jak w amerykańskim filmie.

Przygotowanie takiej sceny nie jest takie proste. Kiedy Janczar strzela, a potem do niego strzelają i przebijają mu płaszcz, trzeba było wiele godzin badać te materiały. Tyle dawać środka wybuchowego, żeby przebicie materiału robiło wrażenie prawdziwej kuli. Rękaw nie mógł rozszarpać się dalej i nie mogło być widoczne całe urządzenie. W każdym razie uzyskaliśmy to optimum. Jeszcze musiała być krew. To bardzo śmiesznie wyglądało, bo ładunki wkładało się w prezerwatywy wypełnione sokiem. Potem kwestia synchronizacji, żeby Janczar powiedzmy skręcił rękę w chwili wybuchu, bo w momencie, kiedy jest ten postrzał, to mógłby sobie oczy wypalić. Ćwiczyliśmy długo. Nikt tego nie widział.

Dzień ujęcia. Ekipa schodzi na plan i widzi, co my wyprawiamy. Kondomy leżą. Ja Janczara pakuję w jakieś pancerze ołowiane, pod ubraniem mu ciągnę te sznurki. Za kamerą siedzi drugi operator, ma prawie przy głowie worek z piaskiem i karteczkę z czarnym punktem, do którego Janczar ma strzelać. Gdyby Tadeusz strzelił pięć centymetrów dalej, toby zabił tamtego. Ale tam za aparatem siedział powstaniec warszawski, który się w ogóle nie bał i był pewny Janczara, bo po to tyle ćwiczyliśmy. Ale wyglądało to strasznie i co słabsze panie dostawały ataku histerii, że one nie chcą w tym uczestniczyć. A nie było żadnego BHP, że wolno strzelać czy nie wolno strzelać, i to jeszcze na klatce schodowej, a nie w atelier. To były inne czasy. A my po prostu zmierzaliśmy do perfekcyjności.

Jako asystent odpowiadałem też w "Pokoleniu" za sceny zbiorowe. Jedna z nich rozgrywała się pod mostem Poniatowskiego, którędy miała przechodzić kolumna Żydów. Skąd tu tylu Żydów po wojnie znaleźć? Na szczęście był w ekipie Roman Heinberg, który znał wszystkich Żydów na świecie. Pomógł mi znaleźć tylu młodych Izraelitów, ilu mógł. Dokooptowaliśmy też gojów. Wszystko już gotowe, a tu widzę, że straszny paraliż zapanował w ekipie, bo Oleś Ford wszedł do wozu dźwiękowego. Zobaczyłem, że zamknął drzwi, więc mówię: "Co wy, k*rwa, tego żydowskiego kurdupla się boicie? Przecież to jest kretyn, bęcwał, nie widzicie tego?". Dalej nastąpiło wielkie przemówienie, jaki z niego złoczyńca i menda. Nagle za mną trzask i widzę: Oleś wychodzi z wozu. Widocznie wszystko słyszał i nie wytrzymał. Ekipa zdrętwiała: Kutz jest skończony! To nie do pomyślenia, żeby publicznie tak zjebać Forda. Sam pomyślałem: ścięty będę! To już koniec!

Minęło pół godziny, przychodzi do mnie stary dźwiękowiec, jeszcze z "Czołówki", i zaprasza do wozu. A tam nie miał prawa nikt wchodzić. Dźwiękowcy stanowili zamknięty klan, jak magicy. Wchodzę, są dźwiękowcy, kierowca, cztery szklanki wódki i ten z "Czołówki" mówi: "Panie Kazimierzu, będą z pana ludzie". Potwierdzili, że Ford słyszał cały mój monolog. Okazało się, że trafiłem Olesia w czuły punkt. Przestraszył się, że jestem wariat. Nigdy się mnie już nie czepiał. Zachowywaliśmy się jak chłopcy, którzy robią psoty. Ford, stary wyga, zorientował się, że coś kombinujemy, i kazał Andrzejowi niektóre już nakręcone sceny przekręcać bądź wręcz wyrzucać. Wszystko to odbywało się na wysokim poziomie salonowym: "Panie Andrzeju" i "Panie Aleksandrze". Wajda zachowywał się fantastycznie. Ani nie przekręcał scen, ani materiału nie wyrzucał, tylko chował. Kiedy "Pokolenie" zostało zmontowane, Ford zobaczył, że został nabrany.

Nastąpił wówczas moment, który mówi o Fordzie wszystko. Powiedział: "Andrzejku, lepiej nie można było". I zniszczył dwie najlepsze sceny.

Ryszard Kotys: Aleksander Ford nie wtrącał się do zdjęć. Natomiast po zdjęciach, o ile wiem, on tak podobno pociął pierwszą wersję, że z tego już nic nie wyszło. W zasadzie można powiedzieć, że to montażysta, Czesław Raniszewski, uratował film. Podobno on w pewnym momencie Wajdę przekonał: "Nie załamuj się, coś z tego zrobimy" - i coś się posklejało.

Pewne sceny zostały wyrzucone. Działała wtedy wewnętrzna cenzura. To nie polegało na tym, że jakaś grupa ludzi odbiera film na kolaudacji, tylko wszystko działo się grubo przed kolaudacją. Po pierwszym montażu opiekun artystyczny filmu, w tym wypadku Ford, mógł powiedzieć, jakie trzeba wprowadzić zmiany.

Kazimierz Kutz: Był taki moment, że Ford chciał firmować film własnym nazwiskiem: na zasadzie, że zrealizował go sam, a Wajda z naszą pomocą mu tylko asystowali. Na szczęście wycofał się z tego pomysłu. Nie zmieni to faktu, że niektóre sceny musieliśmy zrobić na nowo, część kompletnie wywalić.

Czesław Petelski: U Forda, gdzieś pod skórą, cały czas tkwiło zwalczanie konkurencji, żeby, broń Boże, ktoś nie wyrósł choć ociupinkę wyżej.

Roman Polański wspominając swoją pracę przy "Pokoleniu", napisał, że kolaudacja filmu "nie przebiegała najlepiej". To bardzo eufemistyczne stwierdzenie, bo w rzeczywistości wszystko ma fatalny dla Wajdy i jego ekipy przebieg. Film zostaje pokazany całemu Biuru Politycznemu na specjalnym pokazie w stołówce ośrodka rządowego w Konstancinie (to właśnie w Konstancinie odbywały się pokazy, na których Biuro Polityczne oglądało nowe polskie filmy i oceniało, czy można je wypuścić na ekrany...). Reakcja przedstawicieli władzy jest jednoznacznie zła. Towarzysz Jakub Berman, ówczesny wicepremier, grzmi: "To jest lumpenproletariat, a nie grupa bojowców". Władza zamówiła film o grupie młodych komunistów, a dostała opowieść o młodych, pełnych ambicji, ale i wątpliwości ludziach. Nic więc dziwnego, że decyzją władz zamiast do rozpowszechniania film ma trafić na półki.

Kazimierz Kutz: Wszystko byłoby dobrze, gdyby ten film nie był tak dobry. Ford pierwszy się przestraszył, kiedy zobaczył, co to jest. Mimo że to takie koślawe, ale coś w tym "Pokoleniu" było. W związku z tym Andrzej, według moich źródeł, musiał dać taki haracz i radykalnie film przemontować. Ale sprawy już zaszły za daleko i już nie można było powiedzieć, że tego filmu nie ma. Bo on był zbyt dobry. I fama o nim zaczęła się rozpowszechniać.

Ryszard Kotys: W pierwszej wersji filmu - Wajda wspominał o tym niedawno w jakimś wywiadzie - była taka wspaniała, okrutna scena z udziałem Kostka (Zbyszka Cybulskiego), rozgrywająca się na cmentarzu żydowskim, gdzie Kostek wyrywa złote zęby z poobcinanych ludzkich głów. Pamiętam tę scenę, widziałem ją na przeglądzie materiałów. Jestem przekonany, że to właśnie ta scena zwróciła uwagę Wajdy na talent Zbyszka, co zaowocowało potem "Popiołem i diamentem".

Scena z tzw. głowizną to nie jedyna sekwencja, jaka zostaje usunięta z filmu. Znikają też wątki związane z postaciami granymi przez Romana Polańskiego i - niemal w całości - Zbigniewa Cybulskiego. Nawet jeśli Aleksander Ford radykalnie przemontował film, a potem chciał podpisać się pod nie swoją pracą, wobec swoich partyjnych kolegów zachowuje się dość nieoczekiwanie: jednoznacznie staje w obronie swoich podopiecznych. Najpierw na kolaudacji, a kiedy jego protest nie przynosi rezultatu, szuka sposobu, by wprowadzić film na ekrany. I sposób ten znajduje: doprowadza do specjalnego, indywidualnego pokazu "Pokolenia" dla Wandy Wasilewskiej, podówczas deputowanej do Rady Najwyższej Związku Radzieckiego. To po jej akceptacji film zostaje odblokowany i może trafić do normalnego rozpowszechniania.

Ostatecznie film trafia do kin w styczniu 1955 roku. A Wajda, Lipman, Łomnicki i Janczar otrzymają za Pokolenie oficjalną nagrodę państwową. Przyznają ją te same władze za dokładnie ten sam film, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej odsądzano od czci i wiary...

Zofia Czerwińska: Wiem, że po 1956 roku Wajda chciał włożyć do filmu wycięte niegdyś sceny, ale okazało się, że poszło to na przemiał.

Kazimierz Kutz: Kiedyś odbyło się takie spotkanie Wajdy z młodymi ludźmi. I któryś z nich zapytał: - Panie Wajda, jak pan mógł zrobić taki film? I on wtedy genialnie odpowiedział: - Ależ proszę pana, wtedy innych filmów nie można było robić.

I to jest cały Andrzej. Ale choć film jest komunistyczny w wymowie, bilans jest niesłychanie korzystny dla generacji. Tytuł filmu jest symboliczny. To jest film pokolenia, to jest film wyklucia się pokolenia, które zdominowało polskie kino na wiele następnych lat.

Fragment książki "Wajda. Kronika wypadków filmowych" Bartosza Michalaka. Premiera: 12 października 2016. Wydawnictwo MG.

***Zobacz materiał o podobnej tematyce***

Styl.pl/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy