Maria Hawranek: Szkoła marzeń jest na wyciągnięcie ręki
Jaką szkołę wybrać dla swojego dziecka? Wcześniej czy później rodzice stają przed tym dylematem. "Jedna z bohaterek opowiadała mi, że jej syn jest tak wesoły, że czasem ma wątpliwości, czy on był w szkole"- opowiada Maria Hawranek, autorka książki "Szkoły, do których chce się chodzić". O czym marzą dzieci, czego obawiają się rodzice i czy nauczanie alternatywne jest receptą na sukces i szczęśliwe dorosłe życie?
Lidia Ostólska, INTERIA.pl: - "Mam na imię André, nie lubię słodyczy i nie chodzę do szkoły"- tak przedstawiał się mały André Stern, który został lutnikiem, gitarzystą i pisarzem, mimo że nie spędził ani jednego dnia w szkole! Jak to możliwe?
Maria Hawranek, autorka książki "Szkoły, do których chce się chodzić": - We Francji dostęp do edukacji domowej jeszcze jest łatwy, w niektórych europejskich krajach, takich jak Szwecja czy Niemcy, w ogóle takiej opcji nie ma. Polska też jest liberalna pod tym względem. W dowolnym momencie roku możemy wypisać dziecko ze szkoły stacjonarnej i umożliwić mu naukę poza nią. Nie trzeba już nawet orzeczenia z publicznej poradni psychologiczno-pedagogicznej, jak do niedawna, można też wybrać szkołę w dowolnym miejscu w kraju. Konieczne jest tylko zdawanie egzaminów na koniec każdego roku. Zatem możliwość rozwoju zgodnie ze swoim naturalnym rytmem jest przywilejem, nie oczywistością.
- Mama André jest pedagożką, a jego tato, Arno Stern, od 60 lat prowadzi pracownię zabawy malarskiej w Paryżu-Malort. Kolejne pokolenia dzieci i młodzieży przychodzą malować obrazy raz w tygodniu. Jest jeden warunek: nikt ich nie ocenia. Oboje świadomie zdecydowali się na ścieżkę pozaszkolną dla swoich dzieci.
- André jest żywym przykładem na to, że nasz mózg żywiołowo reaguje na chwile, które przeżywamy z entuzjazmem. Dzięki robieniu czegoś z zachwytem możemy szybko stać się w tej dziedzinie ekspertami, niezależnie od wieku. Ten temat dorosły Stern wziął pod lupę wspólnie z naukowcami, ale jego rodzice od początku ufali, że tak właśnie będzie. André Stern w swojej książce "Nigdy nie chodziłem do szkoły" opisał, jak się uczył różnych przedmiotów. Naukę gry na gitarze zaczął, kiedy miał cztery lata, muzyka była jego pasją. Kiedy dorósł, chciał dowiedzieć się czegoś więcej o Mozarcie i o epoce, w której tworzył on i inni wirtuozi. Zaczął zastanawiać się, co to właściwe znaczy: XVIII wiek? Co to była za epoka? Co się wówczas działo? W ten sposób od muzyki przeskoczył do historii, ale przyczynkiem do tego była nauka gry na gitarze. Ponieważ te informacje były dla niego ciekawe, więc zapamiętanie i przyswojenie tej wiedzy nie sprawiło mu problemu. André często z przymrużeniem oka parafrazuje znane powiedzenie: czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nauczy się w poczuciu szczęścia.
- Chyba wszyscy znamy małe dzieci, które jeszcze dobrze nie mówią, ale już próbują nazywać dinozaury, starsze, które doskonale pamiętają marki samochodów lub nazwiska piłkarzy i nazwy ich klubów. Nie uczymy ich tego, ale one bez kłopotu zapamiętują to, co aktualnie je interesuje. W taką chęć poznawczą jesteśmy wyposażeni. Tymczasem we współczesnej szkole często ta naturalna ciekawość świata obumiera.
Wzięła pani pod lupę alternatywne nauczanie w Polsce. Jak na tle francuskich pedagogów wypadają polscy nauczyciele?
- Wielu pedagogów stara się holistyczne i indywidualnie podchodzić do uczniów. Jedną z takich osób jest pani Wiesława Mitulska. To jedna z bohaterek mojej książki, która uczy w szkole podstawowej w Słupi Wielkiej. Pracuje z dziećmi według autorskiego programu nauczania, w którym czerpie z myśli wielu pedagogów Nowego Wychowania, przede wszystkim z myśli konstruktywistycznej - nauczyciel nie naucza, tylko organizuje środowisko do nauki i wspiera uczniów w nauce i rozwoju. Proces edukacyjny jest oparty na projektach: pyta dzieci, co chciałyby robić i autentycznie jest tego ciekawa.
- Jeżeli np. jakieś dziecko zgłosi, że interesuje je kosmos i chciałoby się zająć tym tematem, a pozostałym dzieciom ten pomysł także się podoba, to pani Wiesia opracowuje lekcje, w których osią jest np. lot w kosmos. I już jej głowa w tym, by przemycić to, co narzuca podstawa programowa. Pani Wiesia skupia się na potrzebach dzieci i na tym, by podtrzymać ich naturalną ciekawość. Bardzo wielu pedagogom, których opisałam w książce, przyświeca podobny cel.
Wielu nauczycieli chciałoby wdrażać swoje pomysły w życie, ale muszą się liczyć ze zdaniem przełożonych. Jest hierarchia i tona dokumentów do wypełnienia. Czasu na innowację jest niewiele i nie zawsze jest ona mile widziana.
- Faktycznie tak jest. Aby wydarzyła się "magia edukacyjna", musi się na to nałożyć kilka czynników. Najpierw potrzebny jest nauczyciel, który pragnie pracować inaczej, niż się przyjęło. Do tego potrzebna jest energia, charyzma i sprzyjające środowisko, albo chociaż takie, które nie przeszkadza. Od bohaterów swojej książki słyszę, że dyrekcja szkoły nie zawsze była zachwycona, ale żeby działać, wystarczy, że przełożeni nie rzucają kłód pod nogi. W wielu miejscach np. w szkole Cogito w Poznaniu albo Szkole Podstawowej im. Kornela Makuszyńskiego w Radowie małe zmiany zaczęły się od charyzmatycznych dyrektorek, które pociągnęły za sobą nauczycieli.
- W czasie pracy nad książką dowiedziałam się też, że nauczyciel, który chce iść własną drogą, może napisać swój autorski program nauczania, w którym musi oczywiście zadbać o realizację podstawy programowej, i uzyskać zgodę dyrektora placówki. Już nie potrzebuje pieczęci ze strony ministerstwa czy kuratora.
Niekiedy takie zmiany prowadzą do rewolucji w szkole i poza nią. Zna pani takie przypadki?
- Jedna z moich bohaterek, pani Ewa Radanowicz, która jest dyrektorką szkoły w Radowie Małym, nazywana jest Magdą Gessler polskiej edukacji. Zmiany, jakich dokonała w podstawówce na popegeerowskiej wsi, śmiało można nazwać rewolucją. Nieustająco stara się jak najbardziej dopasować szkołę instytucjonalną do potrzeb ucznia.
- Zaczęła od prostych rzeczy. Zmieniła wygląd szkoły, do której rodzice i nauczyciele poznosili kredensy, nieużywane meble, kanapy, zadbała o to, by dzieci mogłyby sobie gdzieś usiąść podczas przerw i przyjemnie pobyć razem. Chodziło o stworzenie przestrzeni dla uczniów, ale też by rodzice i nauczyciele czuli się w tej szkole dobrze. Z czasem zmiany nabierały rozpędu. Nauczycieli wysłała na zagraniczne wizyty studyjne, do współpracy ze szkołą zaprosiła psychologów. Powstał szkolny system wsparcia, który pomaga rozwiązywać nieuniknione codzienne konflikty, ale też jest miejscem, gdzie dzieci mogą przyjść z kłopotem i to robią, bo obdarzają pedagogów zaufaniem. Szkoła postawiła na dobrostan i rozwój emocjonalny swoich podopiecznych. To jest rzecz nie do przecenienia, którą gubi się na co dzień w myśleniu o edukacji, a przecież to równie ważny aspekt, jak rozwój intelektualny. Ja nawet myślę, że ważniejszy, bo wiedzę zawsze można nadgonić.
- Pani Ewie zmiana się udała, ponieważ jest charyzmatyczną postacią i nie poddawała się mimo trudności. Po latach stała się inspiracją dla innych- do tego stopnia, że do szkoły w Radowie pielgrzymują nauczyciele na wizytacje, a panią Ewę dyrektorzy zapraszają do szkół, by dzieliła się wiedzą i praktyką. Stała się coachem, który przyjeżdża do szkoły, robi rekonesans i wskazuje, nad czym należy popracować, co słabo działa. Okazuje się, że często błąd tkwi w komunikacji, nauczyciele nie rozmawiają ze sobą, są skonfliktowani. Nie potrafią też rozmawiać z dziećmi i rodzicami. Bez dialogu trudno budować szkołę marzeń.
Jednak zdarzają się rodzice, którzy bez trudu znajdują nić porozumienia. Nawet więcej, są w stanie przeprowadzić się, aby ich dzieci miały szansę uczyć się w szkole alternatywnej. Czy emigracja edukacyjna to nowy trend?
- To jeszcze nie trend, ale zaczyn w Beskidzie Żywieckim już jest. Wszystko zaczęło się ponad dwadzieścia lat temu, kiedy małżeństwo Sawickich, wtedy młodych nauczycieli i rodziców, dziś postaci ikonicznych w kręgach edukacji domowej, wyprowadziło się do Koszarawy Bystrej. Dostali tam propozycję poprowadzenia wiejskiej szkoły, której groziło zamknięcie. Pedagodzy, zafascynowani metodą Marii Montessori, zdecydowali się podjąć to wyzwanie i zamieszkać ze swoimi dziećmi na strychu nad szkołą pod jednym warunkiem: poprowadzą szkołę Montessori. Dwie dekady temu metoda ta była innowacją nawet w dużych aglomeracjach, a co dopiero w górskiej wsi.
- Szkoła podlegająca pod fundację była bezpłatna, co wyróżniało ją na tle innych placówek o tym samym profilu w Polsce. Aby rodzice nie musieli za nią płacić, Sawiccy dorabiali sobie goszczeniem turystów, prowadzeniem warsztatów. Dzięki temu od początku w tej i kolejnych szkołach, które ich fundacja z czasem przejęła na Żywiecczyźnie i w różnych częściach Polski, panują warunki demokratyczne: są dostępne niezależnie od zasobności portfela. Pomysłodawcy postanowili też wspierać rodziny w edukacji domowej, które od lat zapraszają w Beskid na dedykowane im kursy i warsztaty. Niektórzy ich bywalcy postanowili po prostu się tam przeprowadzić. I tak lokalna społeczność od lat stopniowo powiększa się o miejskich imigrantów z Krakowa, Gdańska, Warszawy i wielu innych miast. Są to osoby, które kochają góry, którym leży na sercu dobra edukacji dzieci, ale też mają zawody, które umożliwiają taką przeprowadzkę. Często są to rodziny wielodzietne, dla których za wyprowadzką w Beskid przemawiał też argument finansowy. W mieście czesne za alternatywną szkołę to zwykle ok. 1000 - 1500 zł za dziecko. A na Żywiecczyźnie mają edukację marzeń za darmo i góry na wyciągniecie ręki.
Czy rodzice, którzy decydują się na niekonwencjonalny system edukacji, widzą zmiany, jakie następują u dzieci?
- Swoją decyzję o zmianie często argumentowali tym, że ich dzieci były jakoś nieszczęśliwe. Po zmianie szkoły rodzice zwykle zauważają diametralną przemianę. Przede wszystkim ich dzieci nie są przemęczone, mają czas na odpoczynek i sen, są radośniejsze. Jedna z bohaterek opowiadała mi, że jej syn wraca codziennie taki wesoły, że czasem ma wątpliwości, czy on w ogóle był w szkole. Niektórym dzieciom nawet podczas nauczania zdalnego czas się nie dłużył, bo były wciągnięte w różne projekty, które robiły w domu.
- Oczywiście nie jest tak, że każdy dzień w szkole jest udany, pełen werwy i radości- w każdej szkole, również alternatywnej, są też słabsze momenty- ma je każdy człowiek, a szkoła to w końcu społeczność tworzona przez ludzi, nie jakiś abstrakcyjny byt. Jednak nie da się zaprzeczyć, że dzieci mają więcej czasu na rozwijanie swoich pasji, więcej inicjatywy, są samodzielne, asertywne, wiedzą, co je ciekawi. Dlatego zwykle, gdy kończą osiemnaście lat, nie muszą nagle zastanawiać się, co chcą w życiu robić, bo wiedzą to już od dawna.
- I jest jeszcze coś... Te dzieci mają kontakt ze swoimi emocjami: wiedzą, jak się czują, bo nauczyciele je o to pytają. Jeśli z taką wiedzą wchodzimy w dorosłość, możemy uniknąć wielu niepotrzebnych sytuacji i zaoszczędzić na psychoterapii.
- Poza tym w szkole codziennie zdarzają się trudne sytuacje do rozwiązania, to, jak do nich podchodzimy, ma kluczowe znacznie. Czy dorośli szanują granice dzieci? Czy traktują je poważnie? Czy nie stosują ślepo kar i nagród? Czy próbują zrozumieć ich perspektywę? Za każdym zachowaniem dziecka stoi przecież jakaś przyczyna. Może ktoś dziś nie uważa, bo przydarzyło mu się coś przykrego? Albo się nie wyspał? Albo źle się czuje? W większości szkół systemowych zbyt rzadko dorośli są dziećmi autentycznie zainteresowani, zbyt często wpadają w łatwe ich ocenianie.
W Polsce marzeniem studenta jest praca w korporacji, w USA młodzi ludzie myślą o budowaniu własnej marki. To oznacza, że polska szkoła od początku prowadzi za rękę, zamiast uczyć podejmowania ryzyka?
- Trudno mi się wypowiadać o USA. Z moich rozmów z polskimi pedagogami jasno wynika, że szkoła systemowa nie daje przestrzeni do błądzenia. To jest istotna sprawa: zabłądzić i poszukać rozwiązania, może więcej niż jednego. Pozwolenie dzieciom na takie odejście od schematu jest możliwe tylko wówczas, kiedy nie starszy się ich ocenami. Wtedy pojawia się przestrzeń na pomyłki i wsparcie w ich wytropieniu. Błąd sprzyja rozwojowi, to przecież doskonała lekcja.
Zobacz także: