Menonici: Bajkowe życie z tragedią w tle

- Życie społeczne, nieważne gdzie, polega na tym, że wszyscy umawiamy się, że stosujemy się do jakichś reguł, a ci, którzy się nie stosują, są piętnowani. Ale bywa tak, że naruszania reguł nie widać. Albo, że to my wolimy tego nie widzieć, bo musielibyśmy zareagować. A nie każdy to umie i nie każdy chce się wychylać - tak mówi o wydarzeniach, które rozegrały się w jednej z menonickich wspólnot w Boliwii, reporter Szymon Opryszek.

Kobiety mówią wyłącznie w języki plattdeutsch, nie rozumieją hiszpańskiego
Kobiety mówią wyłącznie w języki plattdeutsch, nie rozumieją hiszpańskiego Gabriella Lundhawmateriał zewnętrzny

Maria Hawranek i Szymon Opryszek, reporterzy i autorzy książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" i bloga Intoamericas.com przez wiele miesięcy podróżowali po krajach Ameryki Łacińskiej. W Boliwii udało im się odwiedzić wspólnoty ortodoksyjnych menonitów, którzy żyją dokładnie tak, jak przed wiekami żyli ich przodkowie. Nam opowiedzieli o tym, jak wygląda życie codzienne we wspólnocie i o tragedii, która, kilka lat temu, spotkała część kobiet. 

Katarzyna Pruszkowska: O co pytali was menonici?

Szymon Opryszek: - Zaskakująca była nasza pierwsza wspólna kolacja. Posadzili nas przy stole, sami usiedli pod ścianą za naszymi plecami. I zza tych pleców zapytali na przykład, czy tego dnia oglądaliśmy telewizję. Kiedy powiedzieliśmy, że nie, byli rozczarowani. Chcieli dowiedzieć się, kiedy spadnie deszcz, bo od kilku tygodni ich gospodarstwa dręczyła susza.

Maria Hawranek: - Nie mogą oglądać telewizji. Ani słuchać radia.

Dlaczego nie jedli z wami?

S.O.: - Tłumaczyli nam, że jedli wcześniej. Podejrzewam jednak, że poczęstowali nas swoją kolacją.

Podczas pierwszej kolacji
Podczas pierwszej kolacjiGabriella Lundhawmateriał zewnętrzny

Pytali o coś jeszcze?

M.H.:  - O to, ile w Polsce kosztuje kilogram pszenicy.

S.O.: - Albo wołowiny. Mnie pytali o Marię. Dziwli się, że razem podróżujemy, śpimy, pracujemy, a ona nie jest moją żoną.

M.H.:  - Pytali też, czy mamy dzieci. Ich rodziny są wielodzietne, nasi gospodarze mieli czternaścioro dzieci.

Nie pytali, skąd jesteście?

M.H.:  - Pytali, ale o nie mają pojęcia, gdzie jest Europa. Ich świat jest złożony z kręgów jak światy ludzi w średniowieczu - najbliżej farma, dalej kolonia, potem region Santa Cruz, Boliwia. Sądzę, że nie obejmuje nawet sąsiednich krajów. Nasz gospodarz znalazł w końcu starą mapę i chciał, żebyśmy mu pokazali, gdzie leży nasz kraj. Ale Polska była na niej jeszcze częścią pomarańczowej plamy Związku Radzieckiego.

Wiedzą, że ich przodkowie, olędrzy, mieszkali na terenach, które dziś należą do Polski?

M.H.:  - Trudno powiedzieć. Ale nawet kanadyjski pastor, który przyjechał tam na misję, oburzał się, że boliwijscy menonici nie znają swojej historii, podstawowych mitów założycielskich. Nie wszyscy nawet wiedzą, jak i dlaczego znaleźli się w Boliwii.

A jak się tam znaleźli?

M.H.:  - Najpierw mieszkali na terenie Prus, ale państwo pruskie z czasem wymagało coraz wyższych podatków za wykupienie się od służby wojskowej. Menonici podobnie jak amisze są pacyfistami - część z nich w drugiej połowie XVIII wieku przeniosła się na teren Imperium Rosyjskiego. Kiedy i tam zaczęli tracić przywileje, postanowili przenieść się za ocean, do Kanady. W Kanadzie dano im ultimatum: albo pozwolą swoim dzieciom uczyć się angielskiego i chodzić do szkoły, albo wyjadą. Niektórzy uznali propozycję za rozsądną i zostali, ale konserwatywna część wspólnoty przeniosła się do Meksyku. A kiedy i tam zaczęto mówić o większej integracji - do Boliwii.

Ilu konserwatywnych menonitów mieszka w Boliwii?

S.O.: - Około 60 tys. Na całym świecie jest ich 350 tysięcy.

Co odróżnia ortodoksyjnych menonitów od ich bardziej liberalnych współbraci?

S.O.: - Na przykład język. Menonici na co dzień posługują się plattdeutsch, odmianą języka dolnoniemieckiego, którego nie można się nauczyć poza wspólnotą, bo nie ma do niego żadnych podręczników. Kobiety i dzieci na ogół nie znają innego języka. Mężczyźni mówią trochę po hiszpańsku, bo to oni jeżdżą do miast, żeby załatwić sprawunki i wizyty u lekarza.

M.H.:  - Z tego powodu kobietom, nawet u ginekologa, muszą towarzyszyć mężowie. Wyobrażam sobie, jaki to musi być dla nich dyskomfort. Po pierwsze, u menonitów nie mówi się otwarcie o kwestiach intymnych. Kobiety mogą o seksie rozmawiać dopiero po ślubie, i to w dodatku z matkami. Nie wiem, ile z nich korzysta z tej możliwości. Po drugie, mężowie znają przebieg rozmowy, nie ma mowy o prywatności czy tajemnicy lekarskiej.

Mogą korzystać z pomocy lekarskiej? Amisze, o których wspomniała Maria, ze względu na religię nie mogą. 

M.H.:  - Menonici mogą. Ale dla nich każda wizyta w mieście łączy się z męczącą i długą podróżą. Nie używają samochodów ani motocykli, w kolonii jeżdżą dorożkami, jeśli trzeba, przesiadają się na lokalne busiki. Nawet 40 km drogi to dużo. A jedna ze wspólnot, które odwiedziliśmy, była oddalona od miasta o ponad 150 km. Kiedy już przyjeżdżają, zostają w mieście dopóki nie załatwią wszystkich spraw. Jeszcze zanim wybraliśmy się z Szymonem do pierwszej wspólnoty, zatrzymaliśmy się w najtańszym motelu w mieście. Okazało się, że nocują tam właśnie głównie menonici, o czym wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Ponieważ rodziny są wielodzietne, to wyjazd do miasta jest też bardzo kosztowny, dlatego nie zdarza się często. Podsumowując: religia nie zakazuje im korzystania z pomocy lekarskiej, ale w praktyce robią to bardzo rzadko.

Dzieci rodzą się w domach?

M.H.:  - Tak, rodzącymi opiekują się akuszerki.

Pierwszym wyróżnikiem menonitów ortodoksyjnych jest język. Co jeszcze?

M.H.:  - Nie mogą korzystać z pojazdów mechanicznych, telefonów, komórek.

S.O.: - Ich pastor twierdzi, że telefony są narzędziami diabła i zapowiadają nadejście Armagedonu.

M.H.:  - Nie mogą też słuchać muzyki, tańczyć, oglądać telewizji, słuchać radia, uprawiać sportów.

S.O.: - Ani pić alkoholu. Zauważyliśmy też, że tam mało kto się uśmiecha. Nawet dzieci. Rodzina, u której mieszkaliśmy, w końcu się z nami oswoiła i zdarzało się, że odwzajemniali uśmiechy. Ale, generalizując, menonici są bardzo poważni, mało ekspresyjni.

Czy, podobnie jak amisze i ortodoksyjni mormoni, również identycznie się ubierają?

M.H.:  - Tak, mnie oczywiście szczególnie uderzył strój kobiet. Wszystkie noszą ten sam krój sukienki, który za idealny uznał kiedyś jakiś pastor. Czy do pracy w polu, czy na ślub, czy na wyjazd do miasta - zawsze zakładają to samo.

Z waszej książki wiem, że mimo to próbują sobie jakoś radzić i urozmaicić strój.

M.H.:  - Żona pastora, dość majętnego człowieka, zawsze, gdy do lokalnego sklepiku trafi nowy materiał, biegnie go kupić i szyje sobie nową sukienkę. Oczywiście taką samą jak tą, które już ma. Różnią się tylko wzorem, kolorem, może fakturą. Zresztą wygląd zewnętrzy nie jest dla nich ważny, w domach nawet nie mają luster. Widzieliśmy, że pewną wagę przywiązują do uczesania. Raz w tygodniu plotą sobie włosy, układają bardzo misterne fryzury. Ale podejrzewam, że nie chodzi o to, żeby było ładnie, ale o to, żeby fryzura przetrwała cały tydzień i żeby włosy nie przeszkadzały w pracy.

Menonitki misternie zaplatają włosy
Menonitki misternie zaplatają włosy Gabriella Lundhawmateriał zewnętrzny

Która, tak mi się wydaje, jest sensem ich życia.

S.O.: - Tak, praca przede wszystkim. Wstają o świcie, jedzą skromne śniadanie i idą do pracy. Kobiety doją krowy, dzieci karmią kury, mężczyźni zawożą mleko do skupów. Każdy, nawet małe dzieci, ma swoją rolę, wszyscy pracują tak samo ciężko. Kończą dopiero wieczorem, kładą się spać, kiedy zachodzi słońce. Jedynym urozmaiceniem jest dla kobiet opieka nad dziećmi.

M.H.:  - Albo sprzątanie. Ich domy są niemal sterylne, ciągle zamiatają albo ścierają nieistniejące kurze.  W ogóle obraz tych wspólnot jest bardzo idylliczny.

S.O.: - Bajkowy wręcz. Kolorowe, solidne domy. Alejki równo posadzonych drzew. Pruski porządek wśród boliwijskiego chaosu. Niedzielne wyprawy dorożką do kościoła.

Menonici sami budują swoje domy
Menonici sami budują swoje domyGabriella Lundhawmateriał zewnętrzny

Obrazki jak z serialu "Dr Quinn".

S.O.: - Niemalże.

M.H.:  - Ale jak pogrzebiesz pod skórą okazuje się, że ich życie wcale nie jest takie idealne.

No właśnie. O boliwijskich menonitach zrobiło się głośno parę lat temu, kiedy rząd dowiedział się o zuchwałych gwałtach na członkiniach jednej ze wspólnot. Sprawcy czekali, aż rodzina zaśnie, rozpylali w sypialni gaz nasenny dla krów, a następnie gwałcili - nie tylko dorosłe kobiety, ale także dziewczynki.

M.H.:  - Dodajmy, że sprawcami byli członkowie tej samej wspólnoty, ich sąsiedzi, ojcowie, bracia.

Ile lat trwały gwałty?

S.O.: - Nie wiadomo dokładnie, na pewno kilka. I nie mam złudzeń, że całkowicie ustały. Po prostu nie są już tak widoczne.

Początkowo mężowie tych kobiet, choć bywało, że w trakcie gwałtu spali koło gwałconych żon, nie wierzyli, że dzieje się coś niepokojącego.

M.H.:  - Na początku nawet ofiary nie wiedziały, co się dzieje. Często było tak, że zgwałcona kobieta najpierw uprawiała seks z mężem, potem usypiała u jego boku. Czuła się bezpiecznie, nie wiedziała, skąd brały się rano ból, krew i dziwne wspomnienia z nocy. Nikomu nie przyszłoby przecież do głowy, że to sąsiedzi włażą nocą przez okno i gwałcą wszystkie kobiety, które znajdują się w pokoju - pod nosem śpiącego pana domu.

S.O.: - To bardzo mała, zamknięta społeczność, w której właściwie nie ma edukacji. Nie dziwi mnie więc specjalnie, że na początku wszyscy mówili o opętaniach, działaniu diabła, karze za grzechy.

M.H.:  - Dla jednych te opętania były realne, a dla innych po prostu wygodne. Bo nie każdy chciał przyjąć do wiadomości, że jego brat czy sąsiad mógłby zgwałcić mu żonę. Bo z tą świadomością trzeba by zareagować. Opowiedzieć się po jednej ze stron. Wyjść z komfortowego stanu rzeczy.

S.O.: - Życie społeczne, nieważne gdzie, polega na tym, że wszyscy umawiamy się, że stosujemy się do jakichś reguł, a ci, którzy się nie stosują, są piętnowani. Ale bywa tak, że naruszania reguł nie widać. Albo, że to my wolimy tego nie widzieć, bo musielibyśmy zareagować. A, tak jak powiedziała Maria, nie każdy to umie i nie każdy chce się wychylać.

Kiedy zaczęto rozumieć, co się naprawdę dzieje?

S.O.: - Myślę, że najpierw kobiety i mężczyźni zaczęli rozmawiać między sobą i zrozumieli, że sprawa nie dotyczy tylko jednej rodziny, ale wielu. Potem przyłapano dwóch mężczyzn na gorącym uczynku i zmuszono ich do wydania reszty szajki.

M.H.:  - O wszystkim zrobiło się głośno, nie było więc sensu ukrywania gwałtów. Menonici bali się, że zostaną oskarżeni o ukrywanie dewiacji i patologii, a zaprzeczanie faktom mogłoby skończyć się wydaleniem z kraju. Oddali więc sprawę w ręce władz. Mężczyźni opowiedzieli, co przytrafiło się ich żonom, odbyły się procesy, winnych ukarano. Ale po wszystkim kobiety nie otrzymały żadnego wsparcia. W ich świecie nie ma psychologów, psychoterapii, zresztą niewiele osób mówi w ich języku. A wsparcia nie udzielił im nawet ich własny pastor.

Dlaczego?

S.O.: - Chcieliśmy się tego dowiedzieć, długo staraliśmy się o rozmowę. W końcu się zgodził, ale cały czas cytował Biblię, a z jego wypowiedzi można było wywnioskować, że "zło" przyszło z zewnątrz. Że członkowie wspólnoty właściwie byli niewinni. Że nie warto już do tego wracać.

M.H.:  - Bo skoro część ofiar właściwie niczego nie pamięta, to właściwie po co to rozstrząsać? Nie ma wspomnień, nie ma traumy. Nie było w nim żadnej refleksji, że to może oni sami stworzyli warunki, w których mogło dojść - i w końcu doszło - do takich nadużyć. Po wszystkim kolonię odwiedził pastor z Kanady, który wcześniej był w Boliwii na misji. Po kilku tygodniach przyznał, że organizacja życia w kolonii w Manitobie sprzyjała pojawieniu się "grzechu". Ludzie nie mają żadnych rozrywek, nie umieją wyrażać emocji, nie potrafią rozładowywać napięcia. Liczy się tylko praca.

S.O.: -  Dla mnie najstraszniejsze w tej historii jest to, że w kolonii nie znalazł się ani jeden człowiek, któremu zależałoby na refleksji i prawdziwej zmianie sytuacji. Gdyby nie dziennikarze i przyjezdni menonici z bardziej liberalnych kolonii, sprawę jeszcze szybciej zamieciono by pod dywan.

To właśnie tej historii zawdzięczamy to, że o boliwijskich menonitach dowiedział się cały świat.

M.H.:  - Te gwałty były obrzydliwe,  to nie podlega dyskusji.  Ale nie chciałabym, żebyśmy teraz pokazywali menonitów palcami i z wyższością twierdzili, że u nas do takich rzeczy by nie doszło. Moim zdaniem to tylko kwestia okoliczności.

Na wielu dyskotekach "nowoczesnej" Europy dziewczynom podaje się tabletki gwałtu. Działają tak samo jak preparat do usypiania krów.

M.H.:  - No właśnie. Oczywiście można mówić, że tamci są zdegenerowani. Ale to wina systemu, w którym od pokoleń żyją. Przecież wiemy już, że rozmaite patologie są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Przykład z naszego podwórka, opisany w książce Marcina Kąckiego "Maestro. Historia milczenia": dyrygent pedofil gwałcił chórzystów, o czym wiedzieli wszyscy. Mało tego. Mężczyźni, których skrzywdził 30 lat wcześniej, później przyprowadzali do chóru swoje dzieci. A ten człowiek nadal tam przecież był.

Czy nagłośnienie gwałtów wpłynęło na stosunek Boliwijczyków do menonitów?

S.O.: - W kraju zaczęły się dyskusje nad ich przyszłością. Jeden z polityków, który ubiega się o urząd prezydenta, głosi nacjonalistyczne hasła i na pewno ma swoich zwolenników. Podejrzewam jednak, że niechętni menonitom nie są wyłącznie ludzie oburzeni gwałtami. To także ci, którzy im zazdroszczą. Bo te wspólnoty dostały w dzierżawę bardzo ubogie ziemie, na których nic nie rosło. Dzięki niesamowicie ciężkiej pracy, udało im się je użyźnić i teraz spokojnie mogą utrzymywać się z roli. Ser wyrabiany przez menonitów uznawany jest w Boliwii za najlepszy.  To pewnie kłuje w oczy tych, którym nie chce się tak ciężko pracować.

M.H.:  - A tej pracy poświęcili wszystko, nawet edukację dzieci. Podczas tych miesięcy, kiedy jest najwięcej roboty, szkoła jest zamknięta.

We wspólnotach pracują wszyscy - i dorośli, i dzieci
We wspólnotach pracują wszyscy - i dorośli, i dzieciGabriella Lundhawmateriał zewnętrzny

Co najbardziej zdziwiło was w trakcie wizyt we wspólnotach?

M.H.:  - Wiele rzeczy nas dziwiło. Choćby edukacja. Jej tam praktycznie nie ma.

S.O.: - Pytaliśmy naszego gospodarza, Isaaca, czy nie chciałby wykształcić dzieci. Powiedział, że nie, bo wtedy dzieci mogłyby odejść. Do bardziej liberalnych wspólnot albo "do świata". A on musi mieć pomoc na roli i jego dzieci powinny żyć tak jak on i ich przodkowie. Tak, jak żyli jeszcze w Prusach, Rosji. Zresztą pastor ma takie samo zdanie i na potwierdzenie cytował nam fragmenty z Biblii o tym, że ludzie prości szybciej dostaną się do Królestwa Niebieskiego.

Maria: - W ogóle stosunek do dzieci jest zupełnie inny, niż u nas. Nasi gospodarze mieli czternaścioro dzieci, na stałe mieszka z nimi troje najmłodszych. Ale w domu po dzieciach nie było śladu. W pokoju dziecięcym stały tylko łóżka, nie było kolorowych ścian, kącików do zabawy, kredek, kolorowanek. Nic.

Żadnych zabawek?

S.O.: - Żadnych. Pytaliśmy Isaaca, czy dzieci dostają jakieś prezenty.

Dostają?

S.O.: - Tylko z okazji świąt. I tylko praktyczne prezenty, które mogą im się przydać w pracy: narzędzia, garnki. Nie ma mowy o misiach, klockach, lalkach.

M.H.:  - Dzieci mają pracować, a nie się bawić.

Dzieci nie dostają żadnych zabawek, tylko praktyczne prezenty
Dzieci nie dostają żadnych zabawek, tylko praktyczne prezentyGabriella Lundhawmateriał zewnętrzny

Powiedzieliście, że wielu menonitów nie zna swojej historii, nie zna źródeł zasad, zgodnie z którymi żyją. Czy widzieliście odstępstwa od tych reguł?

M.H.: - Zbuntowani menonici opuszczają kolonie lub są z nich wyrzucani - pastor nakłada na nich ekskomunikę, która może być tymczasowa jak np. za kupno motoru. Jednak ci, którzy chcą żyć inaczej, muszą być zdeterminowani. Świat na zewnątrz wygląda zupełnie inaczej niż ich, różni się język, strój, nauka, technologia, cały rytm życia. W okolicy Santa Cruz istnieje jednak kilka postępowych kolonii, które zachowują część tradycji - język, religię, jednoklasową szkołę, ale ich pastorowie zgadzają się na noszenie jeansów i jazdę samochodem. To taki półśrodek.

S.O.: - Prawdziwych buntowników jest niewielu. Ale małe rebelie zdarzają się pewnie dość regularnie. Drugiego dnia naszego pobytu musiałem odwieźć naszego przewodnika do miasta. Nie znałem dokładnie drogi, więc razem ze mną pojechał syn gospodarza z kolegą. Puściłem radio - na tylnym siedzeniu wywiązała się impreza. Tak się rozochocili, że najpierw zaproponowali zdobycie papierosów, a w drodze powrotnej - przerwę na wspólne piwo. Odmówiłem, bo nie piję, kiedy prowadzę. Kupiliśmy oranżadę.

Zobacz także:

Najmodniejsze makijaże na sezon wiosna/lato 2016Styl.pl
Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas