Reklama

Szansa za zakrętem

Mogła stać się telewizyjną hieną, jest specjalistką od trudnych rozmów. W jej talk-show "Wybacz mi" ludzie po latach złości podawali sobie ręce. Teraz w programie "Kobieta na zakręcie" przekonuje bohaterki, że każdy kryzys to szansa. Ona w to wierzy.

Od lat w dwóch światach. Z warszawskiej telewizji ucieka do domu nad Bugiem. Tam na ścianach wiszą ikony, dzieci uczą się ukraińskiego. Mówi, że "południe życia" zamiast lęku przed zmarszczkami dało jej spokój i dystans. Może dlatego z dwóch dróg zawsze wybiera trudniejszą, ale ciekawszą.

Twój STYL: Bywasz kobietą na zakręcie?

Anna Maruszeczko: - Bywam. Myślałam, że mam łatwe życie, czułam się wybrańcem losu. Aż rok temu spalił nam się dom. Jeden z dwóch w naszym siedlisku. Właśnie wróciliśmy z moim mężem Andrijem z Małanki, ukraińskiej zabawy noworocznej. Andrij jest Ukraińcem, jego rodziców przesiedlono do Koszalina w ramach Akcji Wisła, więc obchodzimy święta podwójnie. Tamtego dnia mąż napalił w kominku, a ja powiedziałam: "Jak to dobrze, gdy w domu jest tak ciepło!". Zdążyliśmy zjeść świąteczną zupę. Wyszłam na podwórko i zobaczyłam kłęby czarnego dymu.

Reklama

Dzieci były na miejscu?

- Na szczęście nie. Andrijko w szkole, a Sofijka w przedszkolu. Gdy wracali szkolnym autobusem, widzieli wozy strażackie na sygnale. Pobiegłam na przystanek, uspokajałam: "Domek się pali, ale go odbudujemy". Do tego domu w okolicach Mielnika nad Bugiem przeprowadziliśmy się siedem lat temu. Zawiozłam dzieci do znajomych z sąsiedniej wsi. Mąż ze strażakami gasił pożar osiem godzin. Spłonęła jedna część siedliska, główną udało się uratować, chociaż wiał wiatr...

- Ogarnął mnie strach. Przypomniałam sobie historię Urszuli Meli, która wystąpiła w "Kobiecie na zakręcie". Ciąg nieszczęść zaczął się w jej życiu właśnie od pożaru. Potem utopiło się jej dziecko, a drugie, Janek Mela, został porażony prądem. Pomyślałam, że może mnie też czeka pasmo nieszczęść. Zaczęłam się bać życia.

Ale już więcej nic złego się nie wydarzyło?

- Minął rok, odpukać, nic. Tylko że wtedy przewidywałam najgorsze scenariusze. I oczywiście zastanawiałam się: "Dlaczego nas to spotkało? Czy to znak?". Aż poszukałam pomocy u koleżanki psychoterapeutki.

Pomogło?

- Tak. Nauczyłam się myśleć: "Mieliśmy szczęście, że pożar nie zastał nas śpiących. Dobrze, że straciliśmy tylko pieniądze". Wciąż tylko próbuję odgadnąć, po co to się stało, przeczytać tę "księgę".

I jaki wniosek?

- Że może wszystko przez nieuwagę? Nie wnikam w przyczyny pożaru, chodzi o nieuwagę w szerszym sensie. Żyliśmy szybko, za szybko. Może za mało w nas było pokory. Mnóstwo się działo, a my ciągle chcieliśmy czegoś nowego. Może powinniśmy bardziej cieszyć z tego, co mamy, więc często dziękuję Bogu, mówiąc: "Jest dobrze!". Bo już wiem, że mnie też mogą się przydarzyć złe rzeczy. Najpierw było mi okropnie z tą świadomością. Teraz czuję więź z innymi ludźmi, których spotykają trudności. Wiem, że dorosłe życie to rozwiązywanie problemów, że zamiast się bać, trzeba brać je "na klatę". Bo jak mówi Ula Mela: "Strach nie może rządzić naszym życiem".

Filozoficzne spojrzenie. Wielu ludzi miałoby latami pretensje do losu.

- Rozumiem pewne rzeczy może dlatego, że weszłam właśnie w "południe życia".

I zamiast "kryzysu wieku średniego" tobie przybywa mądrości?

- Nie lubię określenia "kryzys wieku średniego", więc wymyśliłam to "południe". A swoją drogą bohaterki "Kobiety na zakręcie", programu, który prowadzę, nauczyły mnie, że każdy kryzys to także szansa. Nawzajem wtajemniczamy się w los.

Twoje "południe życia" to szansa na...

- Jestem spokojniejsza i czuję więź z innymi kobietami. Myślałam, że środek życia oznacza tylko strach przed zmarszczkami i siwymi włosami. Pamiętam, jak kiedyś usłyszałam od producentki jednego z programów, że powinnam zrobić botoks...

Zrobiłaś?

- Nie, ale strasznie mnie to zdenerwowało. Zbuntowałam się, powiedziałam: "Nie jestem jakąś malowaną lalą do pokazywania!". O tym, kiedy sobie wstrzyknąć botoks, będę decydować sama! Wtedy jeszcze miałam plan, że zestarzeję się na wizji niczym prezenterzy CNN, którym wszyscy ufają właśnie dlatego, że są dojrzali. Byłam zapatrzona w swoje ideały: Susan Sarandon, Meryl Streep. Wciąż się na nich wzoruję, ale nie wiem, czy wytrzymam.

- Mam tylko nadzieję, że nigdy nie dołączę do klubu dziewczyn z identycznymi ustami. Rozumiem też, że telewizja może nie być na całe życie.

I co wtedy?

- Mogę robić różne rzeczy. Już robię. Zaczęłam współpracować z ośrodkiem Dojrzewalnia Róż, prowadzę warsztaty dla kobiet, ucząc je, jak uważnie słuchać drugiego człowieka, jak budować dobre relacje. Dwa lata temu pojechałam do Indii na Kongres Kobiet. Przekonałam się tam, że my, kobiety, jesteśmy silne. O tym jest przecież mój program i książka "Kobieta na zakręcie". Dziś wierzę, że jesteśmy sprawcze, ale był czas, gdy ogarniało mnie poczucie, że już nic ciekawego mnie w życiu nie czeka.

A ze swoją przyjaciółką terapeutką o tym rozmawiałaś?

- Tak. Usłyszałam radę: "Przyjrzyj się historiom kobiet ze swojej rodziny".

Co zobaczyłaś?

- Babcię ze strony mamy. Była góralką i żyła 93 lata. Choć niepełnosprawna, miała problem z biodrem, prawie nie wychodziła z domu, ale i tak nim zarządzała. A na koniec była matroną, do której wszyscy przychodzili po radę - dzieci, wnuki. Powiedziałam: też mi się marzy, że taka będę.

A terapeutka na to...

- "Tylko ty sobie nie myśl, że już nic ekscytującego cię nie czeka! - Taak?"- zareagowałam z lekkim niedowierzaniem. I wkrótce dostałam projekt Let it out. Uwolnij emocje. Jeździłam po Polsce z niebieską kanapą, na której siadali Polacy i opowiadali o swoim życiu. Kobiety zwierzały się z zawiłych problemów z mężami, a faceci przyznawali się do tego, że nie potrafią się otworzyć. A potem padła propozycja, by mój program "Kobieta na zakręcie" miał swój dalszy ciąg - w książce.

A wszystko zaczęło się od programu "Wybacz mi". Tam to byli "ludzie na zakręcie"!

- Bałam się tego programu i długo się wahałam, czy brać w nim udział. Pamiętam, jak przyniosłam do domu kasetę z holenderską wersją, żeby pokazać mężowi i przyjaciółce. Zobaczyłam dziewczynę, która przez lata, od czasu rozwodu rodziców, nie rozmawiała z ojcem. Teraz się spotkali. Widziałam, jacy są wzruszeni. To były pozytywne emocje. Prawdziwe. Czułam, że nie mogli tego zagrać. No i zaryzykowałam.

Pierwszy odcinek oglądały miliony.

- To było dla mnie zaskoczenie. Hubert Urbański zadzwonił z gratulacjami. Na ulicy zaczęli zaczepiać mnie ludzie. Stałam w warzywniaku i nagle jakiś facet powiedział na cały głos: "O, gdyby pani miała 30 kilo więcej i 30 lat więcej, powiedziałbym, że to Ania Maruszeczko!". Pomyślałam, że coś w tym jest - kamera dodaje kilogramów i lat. Program przynosił mi coraz większą popularność, ale ja miałam coraz większe wątpliwości, czy "Wybacz mi" jest dla mnie.

I...?

- Pamiętam, siedziałam podczas nagrania w studiu i zobaczyłam nieboraka, który w przykrótkim, pewnie pożyczonym garniturze schodził ze schodów prowadzących do mojej kanapy. Już wiedziałam, co będzie... Ledwo coś z siebie wydusił, spod moich wytuszowanych rzęs poleciały łzy. Nagrania przerwano na pół godziny. Musiałam ochłonąć. Ten gość był dla mnie ucieleśnieniem męskiej bezradności. Po latach spędzonych w więzieniu przyszedł przeprosić kogoś z rodziny. Pękłam, gdy do mnie dotarło, że jego życie to jeden wielki smutek. On był taki cichy, że aż niezauważalny. Czułam, że nawet jeśli przeprosiny zostaną przyjęte, to i tak zostanie sam...

A potem byli kolejni bohaterowie. Przestałaś płakać?

- Coraz rzadziej trzeba było przerywać program z powodu łez, więc się bałam, że w końcu się znieczulę i stanę się hieną.

Maruszeczko dziennikarska hiena...

- W ogóle to nie chciałam być dziennikarką, tylko nauczycielką. Po polonistyce okazało się jednak, że jest dla mnie praca wyłącznie w szkole przyzakładowej. A do tego jeszcze mąż (wtedy chłopak) zniechęcał, żartując, jakie to straszne, że będzie miał w domu belfra.

Twój związek z Andrijem to skomplikowana historia?

- Tak. Andrij uczył się w liceum plastycznym w moim rodzinnym Koszalinie, a chłopcy z "plastyka" przychodzili do nas na dyskoteki i "pogowali". Imponował mi ich luz, bo chodziłam do ogólniaka zwanego "klasztornym" ze względu na dyscyplinę. Po tej dyskotece Andrij wpuścił mnie do DKF-u w "plastyku" bez biletu na "Jajo węża" i bez kolejki na Lokatora. Wtedy jeszcze nie zauważyłam, że mnie podrywa.

- Wyjechałam na studia do Poznania, a on potem do Warszawy. Jednak zaczęliśmy się odwiedzać, a od zaniepokojonych rodziców usłyszałam: "Nie dość, że artysta, to jeszcze Ukrainiec!". I do tego Andrij miał długie włosy! No, prawdziwa katastrofa (śmiech).

Jaki był twój dom rodzinny?

- Ciepły, normalny, choć... skromny. Mam dwóch młodszych braci, ale mama pracowała. Może dlatego, że tata nie bał się tzw. kobiecych obowiązków. Nigdy nas pięknie nie ubrał, ale ubrał. Obiadu nie ugotował, ale jajecznicę zrobił. Zabierał na spacery, wyprawy do lasu. A czasem to ja byłam w domu kierowniczką. Pamiętam, że kiedy bracia nie wracali długo, stałam w oknie i zastanawiałam się, czy ten cień na przystanku to oni czy nie. Byłam drugą mamulką. O ile mama nigdy nie podnosiła głosu, ja potrafiłam obsztorcować. Mąż droczy się do dziś: "Bracia się ciebie boją!". Mówię, że nie boją, ale kochają.

A rodzina Andrija jak cię przyjęła?

- Chcieli, żeby miał dziewczynę Ukrainkę. Nie wiedziałam wtedy, że środowisko mniejszości jest tak hermetyczne. Denerwowałam się, że on się im ostro nie postawi. Aż wreszcie rodzice Andrija zobaczyli, że nie zamierzam go polonizować ani zmuszać, żeby z grekokatolicyzmu przeszedł na rzymski katolicyzm. I odpuścili. Pamiętam spotkanie moich rodziców i przyszłych teściów. Tata, urodzony na Wileńszczyźnie, ma ucho do wschodnich języków. Gdy zaśpiewał coś po ukraińsku, w sekundę puściły lody. Szybko się okazało, że świetnie się dogadują.

Koniec lepszy niż u Romea i Julii.

- Poznaliśmy się w fajnych czasach, gdy liczyła się miłość. Nie myślało się: "Z tym facetem będę, bo jest ustawiony". Przeciwnie - obnosiliśmy się z tym, że mamy materialne sprawy w nosie. Pamiętam, jak Andrij pojechał w czasie studiów popracować do Stanów. Dostałam od niego w liście dolary! Rozczulił mnie i zaskoczył. Pobiegłam do Peweksu i kupiłam czerwoną szminkę, gumy do żucia i amerykańskie papierosy.

I do dziś żadnych kryzysów?

- Były zakręty, ale z nich wyszliśmy. Znajomi czasem przyjeżdżają do nas i mówią: "No, no, was to trzeba w ramkę oprawić i pokazywać".

Jesteście symbiotycznym związkiem?

- Przeciwnie, dajemy sobie dużo przestrzeni. Od początku mieliśmy umowę, że każdy ma własną ścieżkę. I że nie wnosimy do domu problemów z pracy. Aż z przepracowania zemdlałam w radiu. Wtedy zrozumieliśmy, że tak też nie może być. By utrzymać więź, pomóc sobie, czasem musimy się wygadać, jak to w pracy jest źle.

- Co do wolności - im więcej jej sobie dajemy, tym jesteśmy bliżej. Połowę życia spędziliśmy razem, a ja wciąż jestem nienasycona, wciąż tęsknię za swoim kozakiem! Każdego roku jeżdżę na dziewczyńskie wypady na narty, a mąż mówi: "Jedź. Wrócisz fajniejsza".

Może powinniście napisać poradnik dla par?

- Nie wiem, co jest receptą. Andrij to po prostu ciekawy człowiek. Rodzinny, jednocześnie nowoczesny i tradycyjny. Uwielbiają go nasze dzieci. Razem tańczą przy ognisku, jeżdżą na biegówkach wzdłuż Bugu, malują, składają dinozaury z drewna, oglądają filmy przyrodnicze. Dlatego dzieci nie piszczą już na widok jaszczurki

zjadanej przez kicię. Andrij ma wiele talentów - robił dobre reklamy, projektuje domy, maluje ikony. Pięknie się wymądrza na tematy filozoficzno-etnograficzno-egzystencjalne. Zawsze lubiły go moje koleżanki. Gdyby nawet przyszło mi coś głupiego do głowy, one by mnie powstrzymały! Mam nadzieję, że i męża miałby kto powstrzymać!

Skończmy już o tym wspaniałym facecie. Wszystkie kobiety zaczną ci zazdrościć! Wróćmy do momentu, gdy się okazało, że nie ma dla ciebie pracy nauczycielki.

- Koleżanka namówiła mnie na podyplomowe dziennikarstwo. Nie dostałam się. To była straszna hańba! Zmyłam ją w koszalińskim radiu. Powiedziałam, że mogę nosić mikrofony za dziennikarzami, byleby mnie przyjęli. I przyjęli.

Kiedy przestałaś nosić te mikrofony?

- Szybko, bo za rok dostałam się na dziennikarstwo w Warszawie i "solidarnościówka" Janka Jankowska zwerbowała mnie do Polskiego Radia. I już się potoczyło. Audycję "Zadzwońcie po milicję" robiłam z Robertem Tekielim i Maćkiem Chmielem. Mogliśmy mówić wszystko, o czym wcześniej - za komuny - w radiu się nie mówiło.

A telewizja?

- Koleżanka szła na casting do Canal+, poprosiła, żebym poszła z nią. Dla odwagi strzeliłam mały koniak i... dostałam się! Dalej poszło samo. Potem było Radio TOK FM, a potem "Wybacz mi", "Zielone drzwi"... Za dużo pracy, za mało czasu... Miałam przecież dzieci. Andrijko był niespełna trzyletni, Sofijka miała kilka miesięcy i problemy z alergią.

Nie myślałaś, żeby odpuścić na chwilę telewizję, posiedzieć w domu?

- Próbowałam, ale nie czułam się szczęśliwa. Lepiej mi było, gdy pracowałam: siedziałam przed komputerem i jedną nogą bujałam Andrijka w kołysce. Trochę się bałam późnego macierzyństwa, dzieci pojawiły się w momencie, gdy mieliśmy z mężem fajne, uporządkowane życie. Pierwsze tygodnie cały dzień chodziłam w szlafroku. Przed godziną 19 brałam prysznic, malowałam oko, a szlafrok zmieniałam na bluzkę w papugi i motyle, nie chciałam, żeby Andrij się przestraszył po powrocie z pracy.

- Z czasem okazało się, że choć są pozarywane noce i zdarza się, że już o czwartej rano spaceruję w piżamie z wózkiem, to dajemy radę. Pomagała niania, przyjeżdżała babcia, a my wymienialiśmy się z mężem w opiece.

I cały czas dojeżdżaliście do pracy w Warszawie ze wsi nad Bugiem?!

- Tak, to tylko 160 kilometrów (śmiech). Jesteśmy wolnymi strzelcami, nie musimy chodzić do pracy na ósmą. Dziś tak myślę, choć prawdę mówiąc, kiedy przed laty mąż zaczął przebąkiwać o wyprowadzce z Warszawy, byłam przerażona. Najpierw przyjeżdżaliśmy na Podlasie do jego przyjaciela, telepiąc się pociągiem przez Siedlce. I mnie też zachwycało tamtejsze bogactwo - nadbużańskie krajobrazy, cudowni ludzie - Polacy i Ukraińcy, katolicy i prawosławni obok siebie. Stopniowo w to wsiąkałam.

- W efekcie kupiliśmy kawał ziemi nad Bugiem. Prawdziwy ugór na końcu świata. Andrij widział nasz dom w wyobraźni, a ja myślałam: nie dam rady bez kina, włoskich restauracji, tłumu na ulicy. Kiedy powstał nasz "dom z widokiem", życie w szpagacie pomiędzy miastem i wsią stało się uciążliwe. Wszystko trzeba było mieć podwójne, a to kosztuje. Musieliśmy się zdecydować na jedno ognisko domowe. Nie sprzedaliśmy mieszkania nad Wisłą, ale wygrała cisza i przestrzeń nad Bugiem. Żartujemy, że o ostatecznej przeprowadzce na wieś zadecydował nasz pies - fatalnie znosił jazdę samochodem.

A dzieci? Jak się odnalazły w waszych dwóch światach, w podwójnych Wigiliach, sylwestrach?

- Naturalnie. Czytam im po polsku, Andrij po ukraińsku. Są dwujęzyczne. Czasem to trójjęzyczność, bo jest jeszcze tutejszy dialekt. Mówią: "Mamo, zimno dla mnie". "Dla" na moim kawałku Podlasia króluje, choć to miejsce się unifikuje. Mąż czasem uchodzi za dinozaura, bo mówi w języku narodowym. A ja uważam, że wielokulturowość to nasze bogactwo. W domu mamy ukraińskie kilimy, chodniki, tzw. ruchnyky, ikony, książki, ale nie jesteśmy cepelią. Wszystko jest tu na styku tradycji i współczesności. Sofija jak tylko usłyszy Czeremszynę (zaprzyjaźnioną kapelę), leci na górę po "kozacką spódniczkę". Chyba zrobiłam się trochę misyjną neofitką (śmiech). Dzieci mają ukraińskie imiona, ochrzciliśmy je w cerkwi.

Jesteście z mężem religijni?

- Nie jesteśmy bigotami, ale bardzo nam zależy, by czas sacrum różnił się od profanum. I obchodzimy religijne święta podwójnie, według gregoriańskiego i juliańskiego kalendarza. Andrijko chodzi na prawosławną religię, bo tu już dawno nie ma grekokatolików, ale Sofijka pójdzie na rzymską, za mamą. W tym roku po wigilii pojechaliśmy z dziećmi do sąsiedniej wsi i śpiewaliśmy kolędy, chodząc od domu do domu.

Już ci nie brak ulicznego tłumu, knajp?

- Uczę się bycia tu i teraz. Łapię się na tym, że czytamy razem książki, a ja zaczynam wybiegać myślami do jutrzejszego programu. Patrzę w oczy córki i myślę: "Cholera, szkoda mi tego momentu". Zapisuję jakieś sytuacje, powiedzonka dzieci, żeby nie umknęły. Pamiętam, jak w moje imieniny siedziałam ze znajomymi w ogrodzie, rozmawialiśmy. Mój synek podchodzi i mówi: "Mamo, mówiłaś, że gdy rozmawiasz, to lubisz sobie popielić. Tu masz popielniczkę". To była "popielniczka" zrobiona z żółtego pudełeczka po Kinder niespodziance!

- Jeszcze niedawno czytałam mu "Kubusia Puchatka", a dziś sam wypożycza z biblioteki komiksy o Benie 10, na jego nocnej szafce leżą "Złośliwe megawaty". Za chwilę przestanę mieć wpływ na to, co będą czytać moje dzieci. Trochę przerażające. To ostatni moment, że mogę "umeblować" im w głowie!

Widzisz efekty?

- Są niezależne. Może na szczęście. Raz ciocia Viola, która czytała akurat książkę lamy Olego Nydahla, zaczepiła Sofę: "Sofijko, nie chcesz posłuchać o Buddzie?". A Sofa: "Nie. Ja mam 'Domowe przedszkole'". Kiedy ja poprosiłam synka: "Porozmawiaj z Bogiem przed snem", usłyszałam: "Nie". Zachęcałam: "Porozmawiaj. Podziękuj, poproś, żeby cię chronił...". A mój zuchwalec na to: "Mnie chronią dinozaury!". Do Boga trzeba dojść samemu, nie można go dzieciom wmówić.

Ani przeżyć za nie życia...

- Oczywiście martwię się o nie, ale nie trzęsę się nad dziećmi. Nie chcę, żeby mój strach je ograniczał. Widzę, że wokół panuje dzieciocentryzm. Matki wiążą buty siedmiolatkom! Sama staram się hamować i nie wyprzedzać ich myśli i ruchów. Muszę przygotować je do samodzielnego życia.

Jak to wygląda na co dzień?

- Uczę, żeby się same ubierały. Wdrażam w kuchenne czynności. Niedawno Andrijko przyniósł szkolny podręcznik i powiedział: "Mamo, zobacz, jaki fajny przepis!". Zrobiliśmy razem sernik według tego przepisu. Sofijka od niedawna sama jeździ do przedszkola! Odprowadzam dzieci tylko do zakrętu, gdzie zatrzymuje się szkolny autobus. Myślę, że to wyczyn w naszych nadopiekuńczych czasach. Chcę, żeby dzieci były otwarte, odważne. Już takie są. Może dlatego, że wciąż poznają nowych ludzi - dużo gości przyjeżdża do nas.

Otwarty dom?

- Nie! Już z tego wyrosłam, ale i tak latem musimy robić grafik, kiedy kto nas odwiedzi. Czasem jestem zmęczona. Staram się, żeby wszyscy czuli się jak w spa: świeże kwiaty na stole, ziołowe herbatki, pigwówka. Niedawno trochę odpuściłam.

Poczułaś się u siebie, a nie jak w spa?

- Tak. Nie zrezygnowałabym już z naszego siedliska. Choć od czasu pożaru musimy się nieźle nagłówkować, żeby je utrzymać. Kilka dni temu rano wyszłam z domu. W nocy spadł śnieg. Ślady moich butów na śniegu były tego dnia pierwsze. Szłam drogą 15 minut i wciąż moje ślady były jedynymi na nieskalanej drodze. Dla mnie, miastowej, to prawdziwy przywilej. Byłam sama, obok biegły tylko psy. Poczułam się ważna i odpowiedzialna. Za co? Nie wiem. Może za ziemię? Może za ten mój kawałek Podlasia? Cieszę się, że żyję właśnie tu i że teraz...

Rozmawiała Agnieszka Sztyler

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy