Reklama

Gorączka sylwestrowej nocy

Miało być zabawnie, szampańsko, a wszystko poszło nie tak. Ktoś się zgubił, komuś zapalił się samochód, a pies zatrzasnął się sam w domu. Jednak czy właśnie takiego sylwestra nie wspominamy potem przez lata?

Finał sylwestra przypomina nieraz początek komedii "Kac Vegas" (reż. Todd Phillips), kiedy czterech przyjaciół budzi się po wieczorze kawalerskim z bólem głowy, a jedyne, co pamiętają, to toast, który wypili na dachu hotelu. Pokój jest zdemolowany, w łazience tygrys, a z szafy dobiega płacz dziecka.

Jerzy Gruza, warszawski bon vivant i reżyser kultowych seriali komediowych ("Wojna domowa", "Czterdziestolatek") i teatrów telewizji ("Mieszczanin szlachcicem"), przyznaje, że sylwester to dla niego ciężki dzień. - Łączy się z nim wiele dylematów. Spędzać go z przyjaciółmi czy osobno? A może wyjechać z kraju? Kilka razy się na to zdecydowałem, ale sylwester w Egipcie okazał się koszmarem. Impreza zaczynała się już o 19, dzieliło się stół z obcymi ludźmi. Po chwili wkroczyli obnośni handlarze i wróżbici. Uciekłem, a północ spędziłem w pokoju hotelowym sam i zły. Zawsze zazdrościłem lekarzom, policjantom, że to dla nich dzień jak każdy i nie muszą nic planować. Ja też wiele razy w tym czasie reżyserowałem i byłem wtedy zwolniony z przymusu zabawy.

Reklama

Koniec lat 60., sylwester dla partyjnych dostojników odbywa się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Gruza kieruje transmisją z balu. Bratni Związek Radziecki przysyła specjalny wóz. - Istny cud techniki - wspomina reżyser. - Wóz przyjeżdża pod pałac, szefem jest rosyjski inżynier o wyglądzie Iwana Groźnego. Dwa metry wzrostu, długa broda i futrzana czapa. W pałacu szaleństwo, notable się bawią, my pokazujemy ich pląsy. Tego dnia panuje srogi mróz. Nagle czuję, że w wozie robi się coraz cieplej. Siedzenie zaczyna parzyć.

"Iwan Groźny" zachowuje się dziwnie. W rękach trzyma jakiś przedmiot przypominający suszarkę. "Nicziewo, nicziewo", uspokaja i dmucha zimnym powietrzem na sprzęty. Jest już taki ukrop, że kable iskrzą. Udaje mi się wytrzymać do końca transmisji i ewakuować, zanim wszystko się zapali. Uciekam na zabawę do SPATiF-u.

- Koszmar sylwestra można mierzyć ilością wypitego alkoholu, po pewnej dawce bywa tragiczny w skutkach - żartuje Artur Andrus, dziennikarz i satyryk, któremu zdarza się spędzać ten dzień w pracy. - Gdy nasz kraj stał się "centrum świata", zaczęliśmy się snobować na picie prawdziwego szampana, a mnie nieodmiennie Nowy Rok przypomina smak "sowietskoje igristoje".

Z kolei Tatiana Okupnik przyznaje, że nie przepada za sylwestrowymi atrybutami, a od szampana woli whisky. Kraków, przełom 2006/2007. Emitowany przez telewizję koncert na Rynku, minus 20 st. C. Na scenie ona z zespołem. Muzycy grają z playbacku (przy takiej temperaturze instrumenty się rozstrajają), a wokalistka śpiewa na żywo. Wychodzi na scenę. Najpierw uderzenie zimna, potem ciepła dmuchawa. Z oczu lecą jej łzy, z nosa katar. Zaśpiewała, ale na drugi dzień straciła głos.

- Kocham koncerty, to moja pasja, ale i praca - mówi piosenkarka, która od kilkunastu lat tak spędza sylwestra. - Terminy są ustalone wcześniej, więc bez względu na to, czy ktoś nagle zaprosi mnie na domówkę, czy wypad za miasto, wszystko jest zaplanowane i muszę być. Potem odbywa się zabawa, a stoły są suto zastawione, ale mnie nie pociąga świętowanie z ludźmi, których widzę pierwszy raz w życiu...

Nie wrócą te lata, te lata szalone

Gdy Tatiana Okupnik była mała, jej rodzice zawsze gdzieś chodzili na sylwestra. Pamięta przyjęcie u ich przyjaciół w łódzkim domu. Miała pięć lat, a syn gospodarzy trzy. - Rodzice świetnie się bawili, a my w łóżku. Tam konfetti, a nam każą spać. W szufladzie mam zdjęcia z tego wieczoru. Leżę pod kołdrą z lalką, obok Piotruś z płaczliwą miną, bo go straszę dziwnymi opowieściami.

Aneta Kręglicka, właścicielka firmy PR i konsultingowej, wspomina, że jej rodzice co roku wyczekiwali sylwestra i świetnie się bawili. - Teraz ciągle się coś dzieje: imprezy, pokazy - mówi. - Jesteśmy bombardowani wydarzeniami. Nie są one jednak tak radosne jak kiedyś. Sylwester odbywał się w jakimś hotelu z dansingiem. Mama kręciła papiloty, a tata prasował garnitur. Choć sama nie jestem zabawowa, zazdroszczę im spontaniczności. Dziś jesteśmy spięci, a może warto czasem odpuścić i zaszaleć.

Jerzy Gruza potwierdza, że dawne lata, mimo biedy i siermiężności, rzeczywiście miały urok. Niekwestionowaną stolicą karnawału było Zakopane. Któregoś roku wpadł tam z Francji pewien kierowca rajdowy polskiego pochodzenia. Podawał się za hrabiego, jeździł porsche. Gruza zabrał go na sylwestra do architekta, który mieszkał na zboczu Gubałówki. Po drodze zabrakło im paliwa. Samochód stanął. Gruza wynajął sanie, żeby dostać się na stację i uprosić o kilka litrów benzyny. Potem wjeżdżali dalej na tę górę. Samochód co chwilę zakopywał się w śnieżnych zaspach. Gdy dotarli, ktoś zabrał od nich kupionego w Peweksie francuskiego szampana, wręczając w zamian kieliszki ze słodkim gazowanym winem.

- Po jakimś czasie postanawiamy zjechać do Zakopanego - wspomina. - Stajemy pod lokalem Morskie Oko. Wielkie kute drzwi są zamknięte, ale ze środka dobiega gwar. Niecierpliwy hrabia, nie znając naszych realiów, puka, jednak nikt nie reaguje. Kopie eleganckim lakierkiem. Otwiera się małe okienko i bramkarz uderza go prosto w nos. Pada w zaspę. W końcu bramkarz nas wpuszcza, bo widzi częstego bywalca, czyli mnie. Sala zapchana, wszyscy tańczą.

Po pewnym czasie hrabia pyta, dlaczego grana jest w kółko jedna melodia. Okazuje się, że na sali rozgrywa się dramat miłosny. Jeden mężczyzna - szewc - poderwał drugiemu dziewczynę. Obaj to tzw. prywatna inicjatywa z Radomia. Porzucony opłaca orkiestrę, aby wciąż grała: "Oj, szewczyku, nie bądź głupi". Zostajemy do rana i świetnie się bawimy. W Nowy Rok, już późnym popołudniem, udajemy się do knajpy. Siadamy przy stole, a orkiestra zaczyna grać znaną nam piosenkę. Dramat miłosny trwa...

Cała sala śpiewa z nami

- Nie przepadam za sylwestrem - deklaruje Magdalena Schejbal, aktorka. - Jest taki epizod w filmie "Lejdis" Tomasza Koneckiego: bohaterki robią sobie bal noworoczny w środku lata. I to jest fantastyczny pomysł. Nie mam poczucia, że z końcem roku trzeba się silić na wymyślanie, gdzie i w czym pójść na imprezę. Presja jest wszechogarniająca, a ja lubię spontanicznie - choć nigdy nie byłam na prawdziwym sylwestrowym balu, a może dzięki temu zmieniłabym zdanie. Gdy wybija dwunasta, czuję nutkę nostalgii. 

Jak zwykle kończą się powroty z sylwestrowej zabawy? Czytaj na następnej stronie!

Dla mnie urok miały pierwsze sylwestry, kiedy można było powiedzieć mamie, że idzie się nocować do koleżanki. Smak wina, papierosów, niezależności... Siedzę u kolegów na parapecie okna na czwartym piętrze w kamienicy przy wrocławskim rynku. Tam plenerowa impreza. Czułam się jak królowa życia. Trzecia licealna. Znajomi zapraszają Magdę na sylwestra. Razem z koleżanką stroją się, wkładają buty na obcasach. Jadą na przedmieścia Wrocławia. Wielkie pomieszczenia opuszczonej fabryki, labirynty korytarzy, głośna muzyka rave. Dziewczyny nie spotykają nikogo znajomego.

- Po kwadransie szukania bratniej duszy postanowiłyśmy uciec - opowiada. - Chciałyśmy zamówić taksówkę, ale nie było zasięgu, więc wybiegłyśmy na zewnątrz. Szłyśmy kilka kilometrów. Kiedy już po północy dotarłyśmy na inną imprezę, wszyscy byli przerażeni naszym wyglądem. Zziębnięte, w podartych rajstopach.

Aneta Kręglicka przypomina sobie sylwestra po tym, kiedy została Miss Świata w 1989 r. Spędzała go ze swoim chłopakiem i jego siostrą. Dziś nie pamięta już, jak znalazła się na balu w podejrzanym lokalu w Gdyni-Orłowo. - Ktoś mnie zaprosił. Bawili się tam dziwni ludzie z rodzącej się trójmiejskiej mafii. Ufryzowane panie, podejrzani panowie i my, młodzi, patrzący na to wszystko jak na socjologiczne zjawisko.

Jak ważne jest dobre towarzystwo, Kręglicka przekonała się wiele lat później na sylwestrze, na którego poszła razem z mężem, reżyserem Maciejem Żakiem, do jednej z warszawskich restauracji. Planowała, że przetańczy całą noc. W cudnej kreacji, owinięta szalem z lisa wkroczyła do sali. Przy stole usiadła między dwoma znajomymi, którzy rozmawiali zawzięcie o życiu, kobietach. Mieli refleksyjny nastrój, a jej nie wypadało nie słuchać. Ciągle prosili o jakieś rady. Kręglicka piła drinki. W końcu, tuż przed północą, wstała i weszła na parkiet, zatańczyła tylko raz. Poprosiła męża, żeby jak najszybciej wyszli. - Maciek śmiał się ze mnie. Kwintesencją kiepsko spędzonego wieczoru był smętnie zwisający z mej szyi lisek - dodaje.  - Być może takie i inne dziwne zdarzenia zainspirowały Maćka do wyreżyserowania filmu, którego akcja dzieje się w sylwestra. Thriller "Supermarket" (premiera 25 grudnia) zaczyna się dobrze, ale kończy tragicznie.

Gdzie się podziały tamte prywatki

Na forach internetowych pełno rad, jak zorganizować sylwestra w domu: "O ile nie przyczepią się sąsiedzi, to może być udany". "Przygotuj się, że przyjdzie więcej osób, niż myślisz". Artur Andrus kilka razy urządzał u siebie podobną imprezę i przygotowywał muzykę. Między Michaelem Jacksonem a Beatlesami nagle słychać było Edmunda Fettinga w "Deszczach niespokojnych" albo Elżbietę Adamiak w "Jesiennej zadumie". Goście musieli tańczyć. - To był obowiązek i dla mnie jedyna znośna forma ruchu - mówi.

- Andrzej Poniedzielski twierdzi: "Jeśli taniec jest mową ciała, to moje mówi: nie". A moje pyta: "O co chodzi? Czemu człowiek tak się musi mordować?". Jeżeli jednak ma to uzasadnienie, próbuję tańczyć i do poezji śpiewanej. Problemem domówek jest to, że konfetti mimo sprzątania znajduje się pod dywanem jeszcze w lipcu.

Aneta Kręglicka razem z rodziną lubi spędzać sylwestry w domu. - W tamtym roku umówiliśmy się z sąsiadami tuż przed północą na ulicy - wspomina. - Wyszliśmy z szampanem. Wybiła dwunasta, wokół petardy i fajerwerki. Nagle zauważyliśmy, że brakuje naszego psa. Przestraszony uciekł, w końcu go odnaleźliśmy. Kiedy wszedł do domu, mąż zatrzasnął za nim drzwi. Zostaliśmy na zewnątrz, klucz tkwił w zamku od środka. Przez okna widzieliśmy tylko zachwyconego Lupę, który rozsiadł się na kanapie w salonie. Nowi sąsiedzi zaprosili nas do siebie. Zaczęłam dzwonić w poszukiwaniu ślusarza. Po godzinie pojawił się idący wężykiem rozbawiony pan. Omal nie zdemolował nam drzwi, na szczęście Maciek wyrwał mu śrubokręty i sam otworzył mieszkanie. Była już prawie trzecia. Pies spokojnie spał. 


Dzisiaj, jutro, zawsze

Po jednym z warszawskich koncertów Tatiana Okupnik wsiada z przyjaciółką do samochodu. Chcą zdążyć na imprezę do Łodzi. Wyjeżdżają z miasta, ale świeci się kontrolka paliwa. Kolejne stacje po drodze zamknięte, w końcu znajdują jedną po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów. - Panowie robią ostatni w roku remanent i nie mogą sprzedać nam paliwa. - Ta procedura trwała godzinę, a my z Eweliną siedziałyśmy w aucie - wspomina Tatiana. - Na imprezę w Łodzi nie dotarłyśmy.

- Sylwester zawsze ma fatalny epilog - deklaruje Jerzy Gruza. - Zagubione rzeczy, zatrucia, urazy. Kiedy w latach 90. przyjechał pierwszy raz po dwudziestu latach do Polski Roman Polański, chcieliśmy mu z Krzysztofem Materną pokazać Warszawę nocą. Odwiedziliśmy wiele lokali, około drugiej wpadliśmy jeszcze do Stodoły - opowiada.

- Polański miał na sobie bardzo drogie futro z małp. Nie chciał zostawić go w szatni. Przywitał nas kierownik i zabrał okrycie do swego pokoju. Weszliśmy na salę, impreza dogorywała. Ktoś tańczył, większość leżała pijana na stołach z głowami w talerzach. Widok surrealistyczny. Szybko zebraliśmy się do wyjścia, ale nie można było dostać się do pokoju po futro Polańskiego. Kierownika ani śladu. Po ponad godzinie drzwi się otworzyły. "Co tam, Romuś? Dobrze się bawisz?", zagadnął, wypuszczając z pokoju panienkę. Złapaliśmy futro, na którym ją posiadł, i wyszliśmy na puste ulice. Warszawa była zamglona, brudny śnieg rozbryzgiwał się pod butami.

- Powroty z sylwestra są straszliwe - mówi Schejbal. - Pal licho kaca, ale ta ciemność. Na ulicach pobite butelki i mijani ludzie, którzy wyglądają jak zombi. Jeśli nie muszę, nie wyściubiam nosa, chyba że jest pełno śniegu, góry i można szaleć na nartach.

- Mam zasadę: w Nowy Rok nie wychodzę z domu co najmniej do południa, niezależnie od tego, czy jestem w gościach, czy nie - mówi Artur Andrus. - Zaczynam dzień, jak już zdążą wysprzątać. W tym roku dostałem kalendarz na 2013 rok od Wojskowej Agencji Mieszkaniowej i tam na każdej stronie jest jakieś ciekawe motto. Pomyślałem, że zastosuję się do rady z 1 stycznia. Zerknąłem, a tam: "Na wojnie nie ma nagrody za drugie miejsce". "Wojna?! Jak wychodziłem, było jeszcze spokojnie".

Zarówno Schejbal, jak i Andrusowi marzy się wyjazd do Wiednia, chcieliby spędzić tam sylwestrową noc, a rano udać się na słynny noworoczny koncert Filharmoników Wiedeńskich. - I ja to kiedyś zrealizuję - obiecuje sobie Magda. - Zawsze oglądam to w telewizji. Podziwiam panie w kreacjach i panów w garniturach, gdy tacy nieskazitelni siedzą na widowni. Na koniec głośno klaszczę, tak jak wszyscy, do marsza Radetzkiego i od razu mam lepszy humor.

- Zapisałem się na internetowe losowanie biletów - mówi Andrus. - W tym roku jednak się nie udało. I znów będę oglądał koncert w telewizji i zastanawiał się, jak ci muzycy spędzili sylwestra. Tak sobie myślę, że największy koszmar to mają tak naprawdę Filharmonicy Wiedeńscy...

Monika Głuska-Bagan

Pani 01/2013

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy