Reklama

Aleksandra Suława laureatką Nagród Historycznych POLITYKI

Aleksandra Suława, dziennikarka INTERIA.PL, została laureatką tegorocznej, jubileuszowej 65. edycji Nagród Historycznych POLITYKI, w kategorii debiut za książkę „Przy rodzicach nie parlować. O polskich powrotach z Francji”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.

- Jestem oczywiście zaszczycona, ponieważ jest to nagroda o 65-letniej tradycji, a wśród laureatów znalazło się wielu wybitnych autorów. Bardzo się cieszę, że dołączam do tego grona - komentuje Aleksandra Suława. -  Mam nadzieję, że dzięki temu historia o ludziach, którzy z pobudek patriotycznych wrócili do Polski, poniesie się dalej w świat. Zresztą to właśnie było moim celem - nadanie rozgłosu historii tej reemigracji tak, by znalazła swoje miejsce w powszechnej świadomości Polaków. To dla mnie także wzruszający moment, ponieważ impulsem do napisania książki była historia rodzinna. Mój dziadek urodził się we Francji, a po wojnie, razem z rodzicami i częścią rodzeństwa, wrócił do Polki. Mimo że spędził tu większość życia, Francja zawsze była dla niego ważna; był kimś pomiędzy - nie całkiem z Francji, ale i nie całkiem z Polski. Chęć zrozumienia jego historii zapoczątkowała więc prace nad książką.

Reklama

Na wątek rodzinny zwróciła również uwagę Barbara Klich-Kluczewska, polska historyczka, doktor habilitowana nauk humanistycznych, nauczycielka akademicka Uniwersytetu Jagiellońskiego, która na łamach najnowszej "Polityki" napisała tak:

"(...) Książka Suławy to głęboki ukłon w stronę pamięci świadków i odkrywanych na nowo zapisków pamiętnikarskich, bez których trudno byłoby nam dzisiaj zrozumieć zjawisko, na które składa się doświadczenie jej dziadka. Autorka z reporterskim zacięciem i badawczą skrupulatnością przypomina historii kilkuset tysięcy tych, którzy wyemigrowali za chlebem do Francji w latach 20., a także tych, którzy tuż po wojnie spakowali walizki, wzięli za ręce swoje urodzone już we Francji dzieci i wrócili do Polski. I pozwala nam przyglądać się z bliska fascynującej kulturowej kuchni fusion, w której aperitif miesza się z polską codziennością Dolnego Śląska, nadzieja - z rozczarowaniem, a tożsamość polska - z francuską".

- Korzystając z okazji chciałabym podziękować moim bohaterom, którzy podzielili się ze mną swoimi, nie zawsze przecież łatwymi, historiami - mówi Aleksandra Suława.  - A także wydawnictwu Czarne, bo książka jest moim debiutem, a debiut to zawsze ryzykowna sprawa. Podziękowania należą się również członkom mojej redakcji, którzy zawsze mnie wpierali.  

- Dla każdego, kto przeczytał "Przy rodzicach nie parlować", informacja o nagrodzie nie jest zaskoczeniem - to książka naprawdę wyjątkowa - komentuje Monika Wanat, szefowa sektora Lifestyle w Interii. -  Aleksandra ma niezwykłą umiejętność opowiadania rzeczywistości. Nagroda dla dziennikarza to zawsze gratka, szczególnie z rąk Polityki, pisma z takimi tradycjami i prestiżem. Wielka duma!

***

Poniżej prezentujemy rozmowę na temat książki, która ukazała się na łamach naszego portalu niedługo po premierze książki. Katarzyna Pruszkowska, INTERIA.PL: W swojej książce napisałaś, że po I wojnie światowej Polska i Francja były jak dwa pasujące do siebie puzzle. U nas za dużo ludzi, którzy potrzebowali pracy, u nich za dużo pracy, której nie było komu wykonywać. Zacznijmy więc od tego, jak wyglądała wtedy codzienność w Polsce.

Aleksandra Suława: - Tych, którzy nie mogli znaleźć pracy, ówczesna prasa nazywała "zbędnymi ludźmi". Na wsi mogli co prawda próbować utrzymać się z pracy na roli, ale mieli zbyt małe poletka, by móc wyżywić rodzinę albo sprzedać część plonów. Wielu migrowało do miast, jednak tam sytuacja wcale nie była lepsza. Na przykład powszechną praktyką wśród przyjezdnych było wynajmowanie nie pokoju, ale łóżka, i to nie na własność, ale na spółkę z kimś, kto pracował na inną zmianę.

- Historie osób bezrobotnych lub słabo opłacanych były często dramatyczne. Mieszkanka  Żyrardowa, która musiała oddać do naprawy dziurawe buty męża, co pochłonęło większą część tygodniowego budżetu, pisała w pamiętniku "(...) jak niosłam te kamasze do szewca, to płakałam jak małe dziecko". Dalej  zanotowała, że umierający stryj poprosił o jabłko, ale jedno kosztowało 50 groszy, a ona miała tylko 15. Jeśli zaś o chorych mowa, były miasta, w których rozważano zamknięcie szpitali, bo nie było czym karmić pacjentów.

- Ludzi było dużo, a wszystko wskazywało na to, że będzie ich jeszcze więcej - Polska notowała wówczas rekordowy przyrost demograficzny. Kiedy więc okazało się, że we Francji brakuje siły roboczej, politycy oby krajów doszli do porozumienia i we wrześniu 1919 roku podpisali "Konwencję w przedmiocie emigracji i imigracji", na mocy której Polacy mogli wyjeżdżać do pracy nad Sekwanę.

Na co mogli tam liczyć?

- Gwarantowano im pracę, zabezpieczenie emerytalne, odpłatne ubezpieczenie społeczne i mieszkanie do dyspozycji dla siebie i rodziny. W teorii mieli mieć takie same warunki pracy jak Francuzi, choć praktyka okazywała się różna. Z dzisiejszej perspektywy może się wydawać, że osoba, która decydowała się na wyjazd, a nie umiała czytać, nie znała francuskiego i nigdy nie pracowała w kopalni, była odważna. Jednak, sądząc po lekturze pamiętników, decyzje o emigracji były podyktowane nie tyle odwagą, ale przede wszystkim desperacją i niemożnością znalezienia innego sposobu na wyjście z biedy. 

Skąd ludzie dowiadywali się o możliwości wyjazdu?

- Z gazet, ambon, listów tych, którzy wyjechali. Były też drukowane ogłoszenia, które informowały, że np. w miesiącu wrześniu potrzeba 20 robotników do pracy w kopalniach, 50 robotników do pracy na roli, 30 do pracy w fabryce. Dzięki poczcie pantoflowej wieści o możliwości wyjazdu szybko się roznosiły.

Przeczytaj też: Babcia Szura: Myśmy się z Polakami lubili, to byli nasi sąsiedzi

Każdy chętny mógł wyjechać?

- Nie, w punktach rekrutacyjnych, których w Polsce było kilkanaście, podczas pierwszej selekcji odrzucano osoby starsze, słabujące na zdrowiu, kobiety w ciąży. Zakwalifikować mogli się ci, których warunki fizyczne gwarantowały, że będą mogli wydajnie, czyli ciężko, pracować. Około 40 proc. chętnych odrzucano. Prasa opisywała, że siadali wtedy na krawężnikach pod punktami i płakali, bo właśnie stracili jedyną szansę na poprawę swojego losu.

Co działo się z tymi, którzy przeszli selekcję?

- Dostawali termin stawienia się na stację zbiorczą, na przykład w Mysłowicach, i tam podpisywali umowę, w której były opisane warunki pracy. Kto nie umiał czytać, po kolorze kartek orientował się, czy będzie pracował w kopalni, w fabryce czy na roli. Na przykład umowa niebieska oznaczała kopalnię węgla, a czerwona - rudy. Po kilku dniach oczekiwania na transport wsiadali w pociąg lub na statek i ruszali w podróż do Toul. To w tym punkcie przesiadkowym decydowano, do którego dokładnie rejonu trafią pracownicy i gdzie zaczną nowe życie.

Zaczynali z czymś więcej, niż mieli w bagażu?

- Niektórzy spodziewali się, że domy będą urządzone, jednak na ogół tak nie było. Na przykład moi pradziadkowie zastali puste mieszkanie i kopczyk marnej jakości węgla.

Mężczyźni szli do przydzielonej pracy. Ich żony również?

- One zwykle nie pracowały, co w jakiś sposób obrazuje poziom życia emigrantów. Czasem zdarzało się, że kobiety szły do pracy w lampiarniach lub sortowniach węgla, ale większość zostawała w domu, wychowywała dzieci, uprawiała ogród. Niektóre sobie dorabiały, na przykład szyciem. Mama jednej z moich bohaterek szyła tak dobrze, że na naukę przychodziły do niej francuskie dziewczyny. Przykład tej rodziny pokazuje, że choć praca w kopalniach była ciężka, zapewniała godziwy dochód. Oni żyli za wypłatę taty, a pieniądze zarobione przez mamę odkładali, żeby móc kiedyś kupić za nie w Polsce ziemię i zbudować własny dom.

Przeczytaj też: Przez 2 lata po otrzymaniu Nobla nie napisała ani jednego wiersza. Poezja, loteryjki i "tragedia sztokholmska" Szymborskiej

Dzieci, które wyjechały, mogły kontynuować naukę, np. w polskich szkołach?

- Były lekcje polskiego, ale dla chętnych, po godzinach. Dzieci chodziły do szkół francuskich. Na początku oczywiście miały problemy z językiem, ale kiedy go opanowały, w szkole szło im świetnie. Moi bohaterowie wspominają lata szkolne bardzo dobrze. Jedni zapamiętali piątkowe lekcje przyrody, podczas których biegali po łące i zbierali rośliny do zielników. Inni lekcje muzyki z pianinem na korbkę, piękne reprodukcje obrazów i nagrody rozdawane za wyniki w nauce. We wspomnieniach pojawiała się także owsianka z rodzynkami, którą podawano na podwieczorek.

- Jeśli zaś chodzi o kontakt z polską kulturą, dzieci, podobnie jak ich rodzice, mogły się zaangażować w działalność jednej z naprawdę wielu organizacji polonijnych. Dużą popularnością cieszyły się zespoły, w których można było tańczyć lub uczyć się nauki na instrumentach. Na przykład akordeonie, który jeśli rodziców było stać na taki wydatek, bywał taką nagrodą pocieszenia na zakończenie szkoły.

Dlaczego "pocieszenia"?

- Bo większość dzieci kończyła edukację w wieku około 13 lat i szła do pracy. Upominały się o nich kopalnie, bo takim małym robotnikom płacono mniej. Myślę, że rodzice mogli czuć gorycz, że muszą posyłać takie małe dzieci do pracy, często niebezpiecznej, ale możliwość podreperowania domowego budżetu często okazywała się przeważającym argumentem.

- Wbrew temu, co czasem można usłyszeć w opowieściach ludzi, którzy urodzili się na emigracji, Francja nie była dla Polaków krajem mlekiem i miodem płynącym. Od początku, wbrew umowom, pracownicy kopalń pracowali na niższych stanowiskach niż Francuzi, byli gorzej wynagradzani, a ich wypłata zależała nie tylko do liczby godzin, ale także od normy urobku, czasem niemożliwej do wykonania. Jednak na pewno w czasie, kiedy ekonomia była dobra, życie było spokojne i przewidywalne. Wszystko zaczęło się zmieniać, kiedy Wielki kryzys gospodarczy dotarł do Europy.

Okazało się, że we Francji nie potrzeba już tylu polskich rąk do pracy?

- Tak, zaczęły pojawiać się głosy mówiące o tym, że "brudni" Polacy zabierają pracę Francuzom. Polskim pracownikom zaczęto obcinać wypłaty, straszyć ich zwolnieniami lub zwalniać. Jednak najdotkliwszą karą, stosowaną najczęściej za strajki, była ekspulsja, czyli przymusowe wydalenie z Francji. Rodzinom, które dostały nakaz wyjazdu, dawano kilkadziesiąt godzin na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. W związku z tym we Francji zostawał niemal cały ich dobytek, a w Polsce, często w jakiejś małej miejscowości, wysiadali z kilkoma walizkami. Musieli radzić sobie sami w ojczyźnie, w której sytuacja ekonomiczna była może nawet gorsza niż w czasach, kiedy ją opuszczali.

W takim razie kiedy zaczęły się masowe, ale dobrowolne powroty do Polski?

- Po II wojnie światowej, kiedy Polska nie tylko traciła tereny na wschodzie, ale również zyskała te na zachodzie, a wraz z nimi ziemie bogate w węgiel kamienny. Władze chciały jak najszybciej zacząć wydobycie, ale nie było komu pracować, bo Polacy przywiezieni ze wschodu pierwszy raz widzieli kopalnie, bali się w nich pracować, często uciekali. Co innego Polacy z Francji, którzy nie dość, że byli odpowiednio wykwalifikowani, to jeszcze mogli przydać się propagandzie.

Oto Polacy z Zachodu wracają na łono ojczyzny.

- Właśnie. Parafrazując ówczesną propagandę: Przedwojenna władza się ich pozbyła, nazywała "zbędnymi", a teraz, po latach życia w kapitalizmie, wracają do Polski Ludowej, przychylnej robotnikowi. A że we Francji ruch robotniczy był silny, to do wielu emigrantów postulaty władz rzeczywiście trafiały. Słyszeli co prawda, że kraj jest w ruinie i trzeba go odbudować, ale obiecywano im pracę, domy na własność i edukację dla dzieci, żeby te mogły w przyszłości być np. sztygarami i nie harować tak ciężko, jak rodzice.

- Zresztą wielu Polaków nigdy nie przestało myśleć o powrocie z Francji. Pielęgnowali polskie tradycje, przykładali wagę do tego, żeby ich dzieci mówiły po polsku. Żyli jakby w zawieszeniu, mając nadzieję, że jeszcze kiedyś będą mogli wrócić "swoich". To marzenie było żywe zwłaszcza w pierwszym pokoleniu emigrantów.

Ci ludzie pamiętali jeszcze ojczyznę. A co dziećmi, zwłaszcza tymi, które urodziły się we Francji - miały w ogóle okazję by pojechać do Polski?

- Na pewno były organizowane kolonie, bo istnieje zdjęcie, na którym Aleksandra Piłsudska stoi z dziećmi z kolonii francuskiej, ubranymi w krakowskie czapki. Jednak nie były to powszechne wyjazdy i nie dla każdego, być może dla członków takich organizacji jak "Sokół". Polskiej historii czy kultury dzieci uczyły się w organizacjach polonijnych, ale zaryzykuję stwierdzenie, że nie była to wiedza rozległa.

A opowieści o Polsce, ulepione ze wspomnień i tęsknoty, niekoniecznie musiały zgadzać się z rzeczywistością.

- O tak, we wspomnieniach pojawia się na przykład niedźwiedź polarny. Ale były w tych opowieściach i mniej spektakularne rzeczy, takie jak najsłodsze jabłka, największe truskawki, czy wsie pokryte puszystym śniegiem, które na dzieciach wychowywanych na północy Francji, gdzie zimy są łagodne, mógł być nie lada atrakcją.

Przeczytaj też: Ujrzał światło dzienne po ponad 130 latach. Odnaleziony obraz Siemiradzkiego trafił do zamku w Małopolsce

Mamy więc tych, którzy chcą wracać, bo nigdy nie przestali o tym marzyć i takich, którzy chcą jechać, ogarnięci chęcią odbudowy ojczyzny. Zakładam jednak, że przedstawiciele najmłodszego pokolenia nie musieli być wcale zachwyceni perspektywą powrotu do kraju, którego nigdy nie widzieli.

- Jedna z moich ulubionych historii z książki dotyczy właśnie takiej sytuacji. Jej bohaterem był młody chłopak, uczeń szkoły polskiej w Paryżu, zakochany w tym mieście do szaleństwa. Chodził na lekcje historii sztuki do Luwru, włóczył się po Polach Elizejskich, kupował w demobilu ubrania od amerykańskich żołnierzy, miał sympatię. Na Boże Narodzenie pojechał do rodziców i usłyszał, że postanowili wrócić do Polski. Próbował negocjować, mówić, że chciałby dokończyć rok w szkole. Ale matka zaczęła wysyłać mu listy, na dodatek rozmazane jej łzami, w których pisała, że jak nie pojedzie, to się rozdzielą, być może więcej nie zobaczą.

- Chłopak zwlekał z załatwianiem formalności, do odpowiednich urzędów poszedł dosłownie w ostatnim momencie, pewnie licząc na to, że będzie za późno. A jednak nie, zgodę na wyjazd otrzymał. Do dziś wspomina, jak kierownik internatu zebrał wszystkich uczniów, uroczyście go pożegnali i odprowadzili na metro. Szła razem z nimi także jego sympatia, oczywiście z przyzwoitką. Potem ta dziewczyna urwała się już sama z internatu i pobiegła go żegnać na dworzec. Co sobie wtedy powiedzieli, co sobie obiecali, pozostało ich tajemnicą. Myślę, że dla wielu młodych ludzi powrót do Polski wiązał się właśnie z zerwanymi przyjaźniami czy miłościami, zmianą życiowych planów.

I jaka była ta Polska, do jakiej wracali?

- W opowieściach, jakie do nich docierały wcześniej? Domy dla powracających były w pełni wyposażone, w cukierniach półki uginały się od wypieków, jakie znali z Francji. Jedna z podróżnych, którą cytował zagranicznych dziennikarz, co prawda już w 1948 roku, powiedziała, że niepotrzebnie brała ze sobą 20 ulubionych szminek, bo w Polsce dobrych kosmetyków nie brakuje. A i najważniejsze - przyjezdni są zadowoleni, bo wreszcie czują się "u siebie". I akurat to mogło być prawdą, przynajmniej dla starszych reemigrantów.

- Kiedy Polacy wsiadali do pociągów we Francji, cieszyli się, płakali z radości, to był naprawdę wielki, patriotyczny zryw. Jechali w wagonach towarowych, podróż trwała około dwóch tygodni. W pociągach rodziły się dzieci, którym w akcie urodzenia nie wpisywano Francji, Niemiec czy Czech, ale Polskę. Po drodze wracający pisali entuzjastyczne depesze do polonijnych gazet. Kiedy dojeżdżali, na dworcach czekały orkiestry, przemówienia oficjeli, kwiaty dla pań, cukierki dla dzieci. A potem konfetti opada i zaczynało się zwykłe życie.

Jeden z bohaterów wysiadł na dworcu, rozejrzał się dookoła i przeprosił rodzinę, że tak nalegał na powrót. Naprawdę do Polonii nie docierały wcześniej inne obrazy ojczyzny?

- Zaczęły docierać z czasem. Ci, którzy wyjechali jako pierwsi, słali listy do rodziny we Francji, pisząc w zawoalowany sposób, że "nie mają w Polsce miodu", sugerując, żeby nie wracać. Słyszałam też historię rodziny, która nie zdecydowała się na powrót, ale w 1949 wysłała do Polski, na kolonię, córkę. Dziewczynka wróciła przerażona. Opowiadała, że w sklepach nic nie ma, a na poczcie panie zaczęły łapać ją za sukienkę i pytać, gdzie mama kupiła taki materiał. Ta sama dziewczynka w jednym ze zwiedzanych miast miała spotkać się z ciocią. Były umówione, że spędzi z nią cały dzień, a potem ta ciotka odprowadzi ją na dworzec. Ale opiekunki tak kombinowały, tak przesuwały godziny, żeby do spotkania nie doszło, żeby nie było żadnej wymiany informacji.

No dobrze, to co naprawdę zastawali ci, którzy wrócili?

- Zależy, bo trafiali do miast o różnym stopniu zniszczenia. Na samym początku musieli znaleźć dom. Niektórym, tak, jak mojej rodzinie, trafiło się nieźle. Celowo używam słowa "trafiło", bo to była loteria. No więc dziadkowie zajęli pół niewielkiego domu, który stał na wzgórzu, a obok rosły trzy drzewa owocowe. Pradziadkowi przypominał dom z dzieciństwa, więc był zadowolony.

- Domy miały być gotowe do zamieszkania, a w wielu nie było podłóg czy szyb w oknach, nie mówiąc już o jakimkolwiek wyposażeniu. Albo było wszystko, ale jeszcze ciepłe, bo przed momentem wykwaterowano z domu Niemców. Wiadomo, jaki Polacy mieli wtedy do nich stosunek, gazety pisały "Niemcy" małą literą. A jednak dla powracających używanie cudzych naczyń czy spanie w cudzej pościeli było trudnym doświadczeniem.

- Poszukiwania domów czasem trwały naprawdę długo. Jedna bohaterka opowiadała mi, że mama z pierwszego domu wyszła od razu, za to spodobał jej się drugi. Jednak pierwszej nocy zauważyła, że jej dziecko jest całe czarne od pluskw, więc musiały szukać dalej. Inna rodzina miała dostać całkiem niezły dom, ale obok stacjonowali radzieccy żołnierze. Rodzice, chcąc chronić dorastającą córkę, zrezygnowali. Bywało i tak, że dom znalazł się szybko, ale za to do pracy trzeba było iść 10 km na piechotę. We wspomnieniach często pojawia się takie zdanie: "od początku zostawili nas samym sobie".

Nie było domów, okazało się, że półki nie uginają się od pieczywa.

- Od niczego się nie uginają. Albo niczego nie było można kupić, albo nie było za co, bo wypłata była za niska. Wróciło uczucie, które pamiętali właściwie najstarsi z tych, którzy powrócili - głód. Jedna z bohaterek opowiadała mi, że przyszła pewnego dnia do domu i poczucia zapach smażonego mięsa, którego od dawna nie jadła. Pomyślała, że wreszcie porządnie się naje i zapytała, skąd to mięso. Otóż z kopalni, bo zdechł w niej koń i pozwolono pracownikom go zabrać.

Co jeszcze twoi bohaterowie zapamiętali z tych pierwszych tygodni w ojczyźnie?

- Kobiety wspominały o tym, że na przyjazd do Polski uszyły sobie piękne sukienki, kupiły kapelusze. Ale tak bardzo różniły się od sąsiadek, że w końcu te kapelusze oddawały do teatru.

A skoro o sąsiadach mowa - jak patrzyli na przyjezdnych?

- Pewnie reakcje były różne, ale faktem jest też, że szybko zaczęły tworzyć się podziały. Dobrze widać to na przykładzie Wałbrzycha, gdzie na "Francuzów" zaczęto źle patrzeć, bo uważano, że wszystko, co najlepsze, jest dla nich. Rzeczywiście, szybko awansowali w zakładowej hierarchii, bo mieli pokończone szkoły, doświadczenie zawodowe i aktywistyczne. Nic więc dziwnego, że zajmowali wyższe stanowiska, na przykład dyrektorskie czy zasiadali w radzie zakładowej. Tam czasami spotykali się z oskarżeniami o szpiegostwo na rzecz Zachodu, sabotaż przemysłowy, przemycanie prozachodnich idei. Oczywiście to za mało, żeby trafić do więzienia, ale oskarżenia szargały reputację, utrudniały życie.

- Z drugiej strony ci, którzy, ze względu na postawy prospołeczne, ukształtowane jeszcze we Francji, zapisywali się do partii, wierząc w obietnice o równości, też spotykali się z odrzuceniem. Nawet jeśli wiara w obietnice Partii trwała krótko. A w większości przypadków tak było, ludzie dostrzegali rozbieżności między tym, co słyszą na zebraniach, a tym, co widzą w zakładach pracy. Ich poglądy się urealniały i rzucali legitymacjami.

W każdym razie wracający mieli podstawy do tego, żeby czuć się obco i trzymać z innymi, którzy wrócili z Francji. Powiedz, czym były polskie Małe Francje?

- Można rozpatrywać to pojęcie na dwa sposoby - jako miejsce na mapie i miejsce w sercu. W tym pierwszym wypadku ich powstawanie wiązało się z tym, że powracający reemigranci często dogadywali się i zamieszkiwali na jednym osiedlu czy przy jednej ulicy. Jedna z rozmówczyń opowiadała mi, że jej mama zwołała ludzi ze swojego transportu, szli razem ulicą i ona mówiła: ty mieszkasz tu, ty tu, a ja tam. Niektórzy stawali się sąsiadami dopiero w Polsce, ale inni znali się jeszcze z Francji. Takich miejsc było w Polsce wiele - w Wałbrzychu, Boguszowie, Świebodzicach, Bolesławcu. Tam historia reemigracji z Francji jest nadal żywa.

Szczególnie interesującym przykładem jest osiedle Wilcze Gardło, dziś dzielnica Gliwic.

- To było jedno z modelowych osiedli III Rzeszy, na którym mieszkali wysoko postawieni urzędnicy niemieccy. Po 1945 większość wyjechała, resztę wykwaterowano i zakwaterowano tam reemigrantów z dwóch transportów. Mieszkańcy się zmienili, ale osiedle dalej zachowało swój zamknięty charakter, bo leży trochę na uboczu, a żeby się tam dostać, trzeba przejechać przez las i bramę. Na niedużym terenie zamieszkali ludzie z podobną historią, doświadczeniami, tęsknotami i rozczarowaniami. Oni pielęgnowali w sobie tę drugą Małą Francję.

Tę w sercu?

- Tak. Jeśli tak było im łatwiej, rozmawiali po francusku. Jeśli we Francji rano pili kawę, to w Polsce nadal chcieli ją pić - jeśli nie było, to wysyłali dzieci do sklepu choć po kilka gramów, dla smaku. Jeśli we Francji w wolnym czasie grali na instrumentach, to tu także, a jak chodzili na potańcówki, to organizowali je sobie i w Polsce. Jedna bohaterka, która urodziła się we Francji i mówiła po francusku, kiedy zorientowała się, że jest otoczona Polakami, zamartwiła się, gdzie znajdzie sobie męża. Zresztą jej tata często mówił "my i oni" - my to ci z Francji, a oni to Polacy.

Po lekturze twojej książki mam wrażenie, że część osób, które wróciły,  jest rozgoryczona tym, że ich historia została praktycznie zapomniana, przykryta przez inne wydarzenia.

- Mają poczucie, że wtedy, kiedy wrócili, nikt się o nich nie troszczył, a teraz nikt o nich nie pamięta. Niedawno była rocznica pierwszych wyjazdów, a przeszła niemal bez echa. Moi bohaterowie mówią, że nie chodzi im o wielkie uroczystości z udziałem polityków czy medale, ale właśnie tę pamięć, że wrócili, że pracowali przy odbudowie Polski. Przyjechali zachęceni fałszywymi obietnicami, bez możliwości powrotu. A jednak się angażowali, pracowali, żeby podźwignąć ojczyznę z gruzów. Dziś zdarza im się słyszeć, że sympatyzowali z komunistami, wstępowali do związków, wojska, milicji. Takie generalizowanie jest ich i moim zdaniem głęboko niesprawiedliwe.

Podczas pisania książki pojechałaś do Francji, na jedno z górniczych osiedli. Czego tam szukałaś?

- Śladów tej historii. Byłam ciekawa, czy pamięta się tam dziś o Polakach, którzy dawniej tam mieszkali. No i chciałam zobaczyć dom, w którym urodził się mój dziadek, Franciszek.

Ten, który wspominał o kupce węgla marnej jakości?

- Ten sam. Dziadek nie chciał wracać do Polski, miał 16 lat, kiedy jego tacie udało się namówić do powrotu część rodzeństwa. Do końca życia wspominał Francję. Podczas rodzinnych spotkań można było obstawiać jak w bingo, kiedy pojawi się temat Wałbrzycha, pracy w kopani, wspomnienia szkolne i te dotyczące powrotu. W moim domu dużo było śladów historii, którą ci opowiedziałam.

Na przykład?

- Z wyjątkiem mojej mamy wszyscy mówimy po francusku. W domu od zawsze czytało się francuskie gazety, interesowało tym, co dzieje się we Francji, czy to były wydarzenia polityczne czy kulturalne. A jeśli francuski sportowiec wygrywał w jakieś dyscyplinie, to była wielka radość, bo przecież wygrywał "nasz". Obchodzimy nie tylko Tłusty Czwartek, ale Mardi Gras, czyli tłusty wtorek, na 14 lipca pijemy kawę lub otwieramy wino. A jeśli w telewizji nadają francuski film, zaraz ktoś zawoła: chodźcie wszyscy, bo pokazują Paryż!

 

 

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy