Miliony kobiet wciąż pracują za darmo w świecie stworzonym przez mężczyzn dla mężczyzn. Dlaczego?
Kto ma większe szanse na przeżycie ataku serca - kobieta czy mężczyzna? Dlaczego w kieszeniach damskich spodni nie mieści się telefon? Czy maszynki do golenia dla kobiet muszą być różowe Dlaczego manekin w crash testach nigdy nie ma piersi? Na te pytania odpowiada Rebekka Endler, uważnie przyglądająca się rzeczywistości, w której żyjemy, wypunktowując przy okazji zakamuflowane nierówności społeczne. Sprawdza, dlaczego świat jest skrojony na męską miarę. Pyta o powody, dla których bezrefleksyjnie i pokornie przyjmujemy zastałe męskocentryczne standardy. "Uważaj, żeby nie wyszła z tego jędzowata książka!" - takie zdanie usłyszała autorka od swojego przyjaciela, który przeczytał pierwsze fragmenty. Nie zniechęciło jej to jednak do dalszych badań i pisania. Tak powstał reportaż "Patriarchat rzeczy".
Przeczytaj fragment książki Rebbeki Endler "Patriarchat rzeczy. Świat stworzony przez mężczyzn dla mężczyzn", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak Koncept.
***
Dzielimy urządzenia na kobiece i męskie w zależności od tego, kto najczęściej ich używa, i przyjmując tę dychotomię, zakładamy różny stopień umiejętności potrzebny do ich obsługi. Co prowadzi nawet do tego, że maszyny wynalezione przez mężczyzn i uznawane z tego powodu za prawdziwą technikę tracą tę właściwość, gdy tylko trafią w ręce atechnicznych kobiet - jak w przypadku maszyny do szycia czy telefonu. Która gospodyni domowa określiłaby się mianem obeznanej z technologią, ponieważ regularnie obsługuje żelazko, mikser czy odkurzacz?
Moja mama jest tego dobrym przykładem, gdyż zawsze uważała się za szczególnie uzdolnioną technicznie, co jednak nie wynikało z tego, że doskonale potrafiła się obchodzić ze skomplikowaną maszyną do szycia, ani z tego, że jako jedyna w rodzinie opanowała wszystkie funkcje piekarnika z mikrofalą. Powodem był fakt, że regularnie chwytała za szlifierkę i wiertarkę. Rodzice doszli do wniosku, że tata jest absolutnym technicznym beztalenciem i że powinien się skupić raczej na intelektualnych zajęciach, podczas gdy mama została mianowana złotą rączką naszej rodziny. Wszystko jedno, czy trzeba było coś przybić, przepiłować lub wyszlifować, mama zawsze wkraczała do akcji. Przeskoczyła barierę swojej płci i przyswoiła sobie domenę należącą do mężczyzn - rodzice stale ten fakt podkreślali w rozmowach ze mną i moim bratem, ale również wśród przyjaciół, ponieważ było to coś nieoczywistego, stanowiącego wyraźne pęknięcie w ich poza tym bardzo tradycyjnej relacji.
Przed mniej więcej stu laty niemieckie domy zaczęto podłączać do sieci energetycznej. Ponieważ usiłowano sprzedawać prąd w ekonomicznie opłacalnych ilościach, a jednocześnie zachwyt nad techniką nie znał już żadnych granic, wynaleziono wiele nowych urządzeń i zachwalano je gospodyniom domowym jako absolutnie nieodzowne. Praktyczna współzależność. A nawet coś więcej, ponieważ elektryczność i napędzane nią urządzenia zostały wręcz obwołane sprzymierzeńcami w walce z uciskiem kobiet. Kobieta zamieniła się dzięki nim "z niewolniczki pracy domowej w jej władczynię", jak w roku 1929 pisała Christine Frederick, specjalistka w dziedzinie ekonomii gospodarstwa domowego i autorka książki Selling Mrs. Consumer. Frederick była jedną z pierwszych osób, które odkryły rynek produktów dla gospodyń domowych i rozwinęły skrojony pod ich potrzeby marketing. Poza głoszeniem podlegającego oczywiście dyskusji poglądu, że to ciężka praca fizyczna w domu ciemiężyła kobiety, a przynajmniej uniemożliwiała im swobodny rozwój, autorka zachwycała się wszystkimi technicznymi innowacjami, wynale- zionymi i wprowadzonymi na rynek w imię dobra gospodyni do- mowej, jakby to były feministyczne osiągnięcia. Czy istotnie nimi były? A może nowe urządzenia tylko wyśrubowały oczekiwania stawiane do dziś kobietom zajmującym się domem - niezależnie od tego, czy robią to zawodowo, czy obok pracy zarobkowej?
Wkurzające!
Weźmy przykład odkurzacza: jego wynalezienie na początku lat dwudziestych zeszłego wieku doprowadziło do niebywałej popularności dywanów na Zachodzie. Wykładziny z wysokim runem, żywa wełna, tkane chodniki nagle leżały wszędzie, w pokoju dziennym i sypialni, co jasne, ale też na schodach, parapetach i w formie parszywych dywaników w toalecie, nikomu do niczego niepotrzebnych. W parze z tym puszystym wyposażeniem szło oczywiście oczekiwanie, że będzie ono za pomocą odkurzacza utrzymywane przez panią domu w apetycznym stanie. Z dnia na dzień czyszczenie podłogi - dotychczas załatwiane miotłą i ścierką - stało się trudem, z którym uporać się mogła tylko gospodyni domowa uzbrojona w nowoczesną technikę. I szczerze mówiąc nawet dziś, kiedy większość z nas nie wykłada już czterech piątych powierzchni mieszkania dywanami, trendy podłogowe niekoniecznie lansują rozwiązania łatwe w pielęgnacji. Parkiet? Panele? Płytki? Wszystko to są nawierzchnie wrażliwsze na brud i kurz niż zwykła wylewka czy kamień. Jeszcze wcześniej podłoga składała się w dużej mierze po prostu z udeptanego brudu. Ale również stare, poszarzałe deski w moim mieszkaniu są niechlujnym błogosławieństwem i jestem za nie wdzięczna każdego dnia, którego nie spędzam na odkurzaniu.
***
Z pralkami też jest podobnie. Oczywiście ręczne pranie było ciężką pracą, pochłaniającą niemal cały dzień, prało się jednak znacznie mniej, a wymagania co do czystości ubrań były znacznie mniej wyśrubowane. Później doszło do tego jeszcze żelazko. Za sprawą łazienek z bieżącą wodą i wanną codzienny prysznic ugruntował się jako naturalny standard higieniczny dla dzieci i dorosłych, a kto kąpał i szorował dzieci? Oczywiście matka.
W ogóle wymagania wobec gospodyń domowych rosły równolegle z wymaganiami stawianymi matkom. Wprawdzie średnia liczba potomstwa stale malała, lecz nagle zaczęto karmić niemowlęta mlekiem przygotowanym z proszku w sterylizowanych butelkach, a starsze dzieci zapisywać na dodatkowe zajęcia, na które trzeba je było wozić. Nie wystarczało już tylko utrzymywać potomstwo przy życiu i pozwolić im dorastać, teraz do wychowywania należało też aktywne wspieranie rozwoju najmłodszych. Również kuchenka dokonała do połowy XX wieku ogromnych skoków ewolucyjnych i proste przygotowywanie jadalnej strawy zamieniło się w sztukę gotowania - pełną przepisów, przypraw i wariacji. Obraz uzupełnia stereotyp pani domu w fartuchu w kwiatki, piekącej ciasta i torty na każdą możliwą okazję. Czy istnieje lepszy dowód miłości niż wielopiętrowy tort biszkoptowy z bezą‽ Na pewno trudno o bardziej czasochłonny. Pieczenie stało się symbolem statusu. A kiedy wynalezienie (jeszcze nie elektrycznego) miksera ręcznego w połowie XIX wieku znacząco ułatwiło ubijanie na sztywno białek, poszybowała w górę popularność przepisów, w których wykorzystuje się oddzielnie białka i żółtka: wszelkiej maści biszkopty, bezy, pianki... Kolejne kroki przepisów często zajmują wiele stron i godzin. Wraz z postępem techniki rosną zatem jedynie oczekiwania i nakład pracy. No i nie zapominajmy, że na koniec sprzęty kuchenne oraz piekarnik trzeba jeszcze umyć.
***
Abstrahując od tego, czy wszystkie te rzeczy w ogóle mają sens i są zdrowe, profesjonalizacja prac domowych i przeniesienie całej odpowiedzialności na jedną osobę (kobietę) wygenerowały zupełnie nowe zajęcia, będące niczym innym jak ciężką, dającą w kość harówką. Równocześnie jest oczywiste, że kto osiem do dziesięciu godzin dziennie poświęca na pracę zarobkową, potrzebuje osoby, która zajmie się domem. Ta myśl zainspirowała feministyczną aktywistkę Judy Brady Syfers do wygłoszenia podczas Women’s Strike for Equality w 1970 roku ikonicznego dziś eseju Why I Want a Wife, w którym wylicza wszystkie prace wykonywane dzień w dzień przez kobiety nieodpłatnie i niewidocznie. Prowadzenie gospodarstwa domowego to syzyfowa praca, każdego dnia to samo, bez końca, ale w obliczu nowych, postindustrialnych wymagań Syzyf pewnie sięgnąłby po wspomagacze, i nie byłby w tym odosobniony...
Jak bardzo kobiety cierpiały z powodu oczekiwań stawianych sobie samym, ale również przez mężów i społeczeństwo, było tajemnicą poliszynela. Zamiast jednak pomyśleć, że nierównowaga między pracą zarobkową a nieodpłatną pracą domową i opiekuń- czą może być problemem, szukano tylko sposobów smarowania tej machiny, aby sprawnie chodziła. To nie przypadek, że przemysł farmaceutyczny wynalazł w latach pięćdziesiątych w USA tak zwane daytime sedatives (środki uspokajające) i reklamował swój produkt poprzez kampanie w czasopismach dla kobiet, chcąc dotrzeć do gospodyń domowych. Przesłanie było zawsze takie samo: "Wiemy, jaki ciężki jest los pani domu i matki, połknij to i znieczul swoje nerwy, życie stanie się znośniejsze".
W Niemczech od 1953 roku zrozpaczona kobieta mogła oficjalnie sięgnąć po butelkę: napój Frauengold można było kupić wszędzie i cieszył się ogromną popularnością - działał uspokajająco, poprawiał nastrój, ale jako że głównym składnikiem aktywnym był alkohol, okazał się zarazem rakotwórczy i uszkadzał nerki. Przed wprowadzeniem tej mikstury na rynek podobne zastosowanie znajdowały swoją drogą wysokoprocentowe perfumy, dlatego mówiło się nieoficjalnie o uzależnieniu alkoholowym od wody kolońskiej. Dziewiętnastowiecznej kobiecie nie wypadało konsumować mocnych trunków w bardziej konwencjonalny sposób. Nie minęło jednak wiele czasu, a chemiczne środki uspokajające weszły w modę nie tylko w USA, lecz także w Europie: talidomid - "środek nasenny stulecia" - obiecywał, że zamieni wszelkie troski i trudy dnia w spokój nocy, i to bez skutków ubocznych. Od 1957 do 1961 roku lek pod nazwą Contergan był dostępny bez recepty w każdej aptece, a szczególnie polecano go kobietom, osobom starszym i dzieciom. W samych Niemczech urodziło się w tych latach ponad cztery tysiące dzieci z wadami rozwojowymi, najczęściej bez rąk. Po ujawnieniu skandalu przez gazety "Welt am Sonntag" i "Spiegel" w 1961 roku zaostrzono przepisy dotyczące rejestracji nowych leków w Europie, a powszechny entuzjazm wobec odurzania zestresowanych codziennością ludzi nieco osłabł. Na szczęście ominęły nas epidemie opioidowe podobne do tej w USA, u której początków leżała żądza zysku firm farmaceutycznych w latach pięćdziesiątych.
Tym, co zawsze było i nadal pozostaje w użyciu, jest alkohol. W latach osiemdziesiątych, kiedy wyszło na jaw, że coraz więcej kobiet uzależnia się od procentów, niektórzy obciążyli za to winą drugą falę feminizmu. Trzeba przyznać, że bohaterki powieści Marguerite Duras, jednej z pierwszych kobiet publicznie deklarujących się jako feministyczna aktywistka, piją, przez co spra- wiają wrażenie bardziej demonicznych i nieobliczalnych. Sama Duras - według jej biografa - z rozkoszą zapiła się na śmierć w ostatecznym akcie wyzwolenia. Do dziś silne jest przekonanie, że im bardziej wyzwolona kobieta, tym chętniej sięga po butelkę. Możliwe, że presja, by sprostać wszystkim wymaganiom - nie tylko tym związanym z opieką nad domem i rodziną, ale także z karierą zawodową - skłania je do traktowania alkoholu jako sposobu rozładowania stresu. Równie prawdopodobne jest wyjaśnienie, że emancypacja jedynie wydobyła istniejący od zawsze problem z ponurej izdebki na światło dzienne. Pijąca kobieta, dopóki jest młoda, bogata i tylko lekko podchmielona, wydaje się wolna, niezależna i dobrze się bawi ze swoimi psiapsiółkami. To w dużej mierze z tego powodu przemysł alkoholowy dostrzegł w kobietach (stosunkowo) nową grupę docelową swoich produktów: słodkie napoje w różowych butelkach obiecują wesołą noc spędzoną przy kieliszku. Pink it, drink it!
Zobacz także:
Pink Tax - podatek tylko dla kobiet
Babcie miały watę i było dobrze