Beata Szady: Określenia "Mazur” czy "Warmiak" nie stanowią dziś problemu
- Wielu mieszkańców Warmii i Mazur mówi dziś: "kocham te ziemie, tu jest mój dom, czuję, że jestem stąd”. Myślę sobie, że to przejaw takiego "dorastania” do tożsamości regionalnej - mówi Beata Szady, reporterka, autorka książki "Wieczny początek. Warmia i Mazury".

Katarzyna Pruszkowska: Naszą rozmowę o Warmii i Mazurach chciałabym zacząć od plebiscytu z 1920 roku, w którym 98 proc. mieszkańców tych terenów opowiedziało się za przynależnością do Prus Wschodnich.. Jakie były przyczyny tak spektakularnej porażki strony polskiej?
Beata Szady: - Zacznijmy więc od tego, że Mazury nigdy wcześniej nie należały do Polski, a Warmia była w jej granicach przez 150 lat. Dlatego mieszkańcy byli o wiele bardziej związani z państwem niemieckim niż polskim. Niemcy zainwestowali sporo pieniędzy w działania propagandowe, przygotowanie ulotek i afiszy, które miały przekonać, że w Polsce żyje się gorzej - jest obowiązkowa służba wojskowa, podatki są wysokie, a zarobki niskie. Mieszkańcom tych terenów Polska i tak kojarzyła się nie najlepiej - z biednym krajem, który dopiero co powstał i ma wiele własnych problemów. Dlatego główny przekaz, czyli "zostańcie w Niemczech, bo tu będzie się wam żyło lepiej" trafiło na podatny grunt. W tym samym czasie Polska nie agitowała, a warszawscy urzędnicy uważali, że "to jest nie do wyobrażenia, żeby nawet Niemiec na Mazurach głosował za przegranymi!".
- Drugim powodem takiego wyniku było przywiązanie mieszkańców do swojej "małej ojczyzny", co wykorzystano podczas plebiscytu po stronie niemieckiej, bo na kartach do głosowania nie było napisane "Niemcy", tylko "Ostpreußen" (Prusy Wschodnie - przyp. red.), w przeciwieństwie do polskiej karty z napisem "Polska". Patrząc z takiej perspektywy mieszkańcy wybierali między czymś, co dobrze znali i do czego byli przywiązani, a w zasadzie nieznanym, odległym mentalnie państwem. Na dodatek w plebiscycie mogły brać udział także osoby, które urodziły się w Prusach Wschodnich, ale już w nich nie mieszkały. Tym, którzy się na to zdecydowali, państwo niemieckie gwarantowało zwrot pieniędzy za podróż, dodatki na wyżywienie. Polska nic takiego nie robiła, m.in. dlatego, że w naszych granicach mieszkało niewiele osób urodzonych na Mazurach czy Warmii.

Czy to, że mieszkańcy tych terenów nie posługiwali się językiem niemieckim, tylko mówili po polsku, nie miało żadnego znaczenia?
- Nie, choć zdaję sobie sprawę, że to brzmi osobliwie - ludzie, którzy mówią po polsku, a mentalnie czują się Niemcami. Z tego powodu byli czasem nazywani "niemieckimi polokami". Jak wyczytałam u jednego eksperta, w tym wypadku język absolutnie nie gwarantował przynależności do Polski.
W książce cytuje pani fragment publikacji "Na tropach Smętka" Melchiora Wańkowicza, w której znalazł się taki dialog: "Córka: To są Polacy…Ojciec: Ja tak sądzę. Ale oni nawet o tym nie wiedzą. Oni niezupełnie zdają sobie sprawę, że ich mowa jest polska".
- Dokładnie tak było. Zresztą podczas plebiscytu na pozostanie w granicach Niemiec głosowały nawet wsie "polskie", zamieszkane przez ludzi deklarujących się jako Polacy. Myślę, że to można wyjaśnić właśnie przywiązaniem do terenów, bez poświęcania szczególnej uwagi sprawom tożsamości narodowej. Na zasadzie "od zawsze tu mieszkam, zawsze nam się żyło dobrze, po co to zmieniać? W imię czego?". Choć nie bez powodu jeden z reportaży kończę innymi słowami Wańkowicza, mianowicie: "Zrozum tu co, człowieku…". Bo rzeczywiście - historia Mazur i Warmii jest bardzo skomplikowana.

Być może moje kolejne pytanie nie rozjaśni sytuacji do końca, ale jestem ciekawa, jak wyznawane wyznania wpływała na poczucie tożsamości narodowej?
- Idąc tym tropem można by powiedzieć, że mieszkańcom Warmii było bliżej do Polaków, ponieważ, jak oni, byli katolikami. Zaś mieszkańcy Mazur - ewangelikami, podobnie jak ogromna większość Niemców. Jednak, jak się okazało, kwestia wyznania nie miała podczas plebiscytu większego znaczenia. Choć do czasu zaborów Warmia była polska, jednak do 1920 minęło już naprawdę sporo czasu (Warmia została włączona w skład Królestwa Prus w 1772 roku - przyp. red.), rodziły się kolejne pokolenia, a każde następne coraz mniej utożsamiało się z Polską. Oczywiście ta polskość była bez wątpienia silniejsza niż na Mazurach, ale nie na tyle, by przełożyć się na wyniki plebiscytu.
Słynne objawienia maryjne z 1877 roku, które miały miejsce na Warmii, w Gietrzwałdzie, nie odegrały żadnej roli w budowaniu czy wzmacnianiu polskiej tożsamości?
- Na pewno odegrały, zwłaszcza, że Matka Boska, która objawiała się dwóm dziewczynkom, przemówiła po polsku, w gwarze warmińskiej. Wielu odebrało to jako znak, że te tereny wrócą kiedyś do Polski. Na fali tego entuzjazmu kilak lat później, bo w 1886 roku, w Olsztynie powstała nawet polska "Gazeta Olsztyńska", która miała rozbudzić ducha patriotyzmu. Jednak jej nakład wynosił pięć tysięcy egzemplarzy, a gazety niemieckie drukowano w stu tysiącach. Sądzę, że ten zryw, choć ważny, nie miał wpływu na plebiscyt, bo minęło zbyt wiele lat i wielu ludzi zdążyło już zapomnieć o objawieniach.
Wyniki plebiscytu były istotne, bo zaważyły, m.in., na wojennych losach mieszkańców. W porównaniu z innymi regionami Polski, życie na Warmii i Mazurach mogło być uznane za idyllę.
- To prawda, sama słyszałam o tym od osób, które jeszcze pamiętały te czasy. Oczywiście mieszkańcy odczuwali pewne skutki wojny, bo mężczyźni szli walczyć, ale nie doświadczyli bombardowań, rozstrzeliwań, głodu, życia w ciągłym strachu. Wydarzenia, które wspominają jako traumatyczne, zaczęły się dopiero w 1945 roku, po wejściu armii radzieckiej.
- Prusy były pierwszymi terenami wroga, na które wkraczali Sowieci, więc bardzo wyżywali się na ich mieszkańcach. To wtedy zaczęły się masowe wyjazdy, bo wcześniej one nie były możliwe - choć Niemcy wiedzieli już, że przegrywają, z "góry" nadal szły rozkazy, by nic nie robić. Urzędnicy powtarzali za Hitlerem, że ucieczka będzie traktowana jako przejaw defetyzmu i karana. A kiedy do wszystkich dotarło, że wojna została przegrana, na spokojną i metodyczną ewakuację było już za późno.
Jak więc wyglądała ucieczka z Prus Wschodnich?
- Chaotycznie, co do Niemców, słynących przecież ze swojego hasła "ordnung muss sein" (niem. porządek musi być - przyp. red.), było zupełnie niepodobne. Ludzie nie wiedzieli, co mają robić, a kiedy zrozumieli, że nie ma żadnej zorganizowanej akcji, w akcie desperacji uciekali jak stali. Ci, którzy czuli się Polakami, oczywiście zostali, ale reszta za wszelką cenę chciała przedostać się do Niemiec. Jeden z moich bohaterów, Herbert Monkowski, uciekał z mamą i siostrą. Opowiadał, że podczas ucieczki w pewnym momencie zorientował się, że obok niego siedzi obca dziewczynka, bo jego mama, wsiadając do jakiejś ciężarówki, pomyliła dzieci. Myślę, że ta historia dobrze obrazuje tę atmosferę nerwowości i strachu.
- A propos tożsamości, pan Monkowski zapytany o to, kim się czuje, powiedział: "niemieckim Warmiakiem", co już na samym początku prac nad książką dało mi dużo do myślenia, bo wówczas miałam przekonanie, że generalnie Warmiacy czuli się Polakami. Wracając zaś do ucieczek - chyba najbardziej znana, bo tragiczna, jest historia statku pasażerskiego Wilhelm Gustloff, zatopionego przez torpedy wystrzelone przez radziecki okręt podwodny (wg różnych szacunków zginęło wtedy od 6 do 9 tys. osób, z których większość stanowili cywile - przyp. red.). Statek ten zatonął na oczach Monkowskiego.

Wielu z tych, którym udało się uciec, nigdy nie wrócili na tereny dawnych Prus Wschodnich. A jednak inni, w tym rodzina Monkowskich - tak. Jakie były powody?
- Główną przyczyną, powtarzającą się w wielu wspomnieniach, jest oczekiwanie na powrót zaginionych członków rodziny, najczęściej oczywiście mężczyzn, którzy walczyli na froncie. Matka pana Herberta również uważała, że musi wrócić "do domu", bo inaczej mogą nie odnaleźć się z mężem. W ich przypadku była to daremna nadzieja, bo August Monkowski zginął na wojnie. Jednak było wielu, którzy przeżyli i rzeczywiście wracali tam, skąd wyruszyli, czyli na Warmię i Mazury.
- Ci, którzy wrócili, często zostawali w Polsce na lata, choć wcale tego nie chcieli. Władza uznała bowiem, że autochtoni, zwłaszcza wykwalifikowani, są Polsce potrzebni. Tym bardziej, że po wojnie na te tereny przybyli Polacy z centralnej Polski czy Kresów Wschodnich, czyli z terenów biedniejszych i mniej rozwiniętych, dlatego nie umieli obsługiwać tutejszych maszyn. Trzeba było kogoś, kto by zarządzał i uczył, a tym kimś mieli być właśnie przedwojenni mieszkańcy. Dlatego kto miał w ręku przydatny fach, ten nie mógł liczyć na zgodę na wyjazd. W przypadku Monkowskich matka i siostra otrzymały zgody, bo zostały uznane za "nieprzydatne", a Herbert nie.
- Mimo to wyjazdy się odbywały. Najwięcej osób wyjechało oczywiście w pierwszych latach po wojnie, a druga fala przypadła na lata 70-te i 80-te. To często byli ludzie, którzy nie pamiętali życia w Prusach Wschodnich, ale ich potomkowie, którzy mieli dość życia w siermiężnej Polsce i chcieli wyjechać na Zachód, gdzie żyło się lżej. Powoływali się na koligacje rodzinne, więc często władza nie robiła im problemów, choć w pewnym momencie była zaniepokojona skalą wyjazdów i tym, jak wpłynie to na gospodarkę Warmii i Mazur.
- Poza czynnikiem ekonomicznym był także i inny, o którym warto wspomnieć - mieszkańcy Warmii i Mazur przed wojną byli traktowani jak Niemcy, bo żyli w granicach tego kraju. Potem zdecydowali się zostać w Polsce i jakoś w niej odnaleźć, zintegrować z innymi. Jednak wielu wspomina, że słyszeli za plecami określenia typu "szwabskie świnie", że byli dyskryminowani ze względu na pochodzenie. Myślę, że do wielu z nich wtedy dotarło, jak bardzo skomplikowana jest ich tożsamość - coś, co w czasach plebiscytu nie miało znaczenia, nagle zaczęło mieć. Pojawiały się pytania o przynależność, zresztą ja sama zadawałam je moim bohaterom. Czy słusznie? Dziś nie jestem tego taka pewna, bo najwyraźniej to tereny zbyt skomplikowane, by można było udzielić "łatwych" odpowiedzi.

Wiem z książki, że spotkała się pani z osobami, które po wielu latach wracają w rodzinne strony. Jakie są ich motywacje?
- W książce opisałam historię państwa Burdinskich, Adi i Alfreda, których rzeczywiście coś "ciągnęło" w dawne strony, a na emeryturze kupili kamper i zamieszkali na ojcowiźnie, którą odkupili. Jednak większość dawnych mieszkańców przyjeżdżała na krótkie wycieczki, kierowana sentymentem, może jakąś tęsknotą. Pan Herbert Monkowski sam organizował swego czasu takie wyjazdy, skierowane dla Niemców, którzy urodzili się na Warmii. Jednak z czasem tych "podróży z sentymentu" jest coraz mniej, bo i coraz mniej jest tych, którzy chcą je odbyć. Dla kolejnych pokoleń te tereny nie mają już takiego znaczenia, bo ich ojczyzną są Niemcy. Oczywiście czasem przyjeżdżają, ale raczej w charakterze osób towarzyszących swoim starszym bliskim, a nie z potrzeby serca.
Chciałam teraz zapytać o współczesnych mieszkańców Warmii i Mazur - czy znają historię tych terenów? A jeśli tak, to jaki mają do niej stosunek?
- To jest bardzo ważne pytanie. Otóż po wojnie, kiedy na te tereny przybyli Polacy z Kurpi czy Kresów, historię Prus Wschodnich zdecydowano się oddzielić grubą kreską. Nikt o niej nie mówił, bo była niewygodna, a i nowych mieszkańców nieszczególnie interesowała, choć oczywiście wiedzieli, że to tereny poniemieckie. Nawet gdyby nikt im tego nie powiedział, łatwo było się domyśleć po charakterystycznej niemieckiej architekturze, bo zamieszkali przecież w poniemieckich domach, które po wojnie były jeszcze w bardzo dobrym stanie. Jeżeli nie zbliżyli się do jakiegoś autochtona, który zechciałby im opowiedzieć o swojej historii, przecież bolesnej, nie bardzo mieli skąd czerpać wiedzę.
- Pamiętam rozmowę z pewną panią, która opowiadała mi zdziwiona, że o wielu historiach tych ziem dowiedziała się dopiero po latach ze spektaklu przygotowanego przez mazurski teatr tożsamościowy. Powiedziała mi, że wcześniej znała tylko historię powojenną, bo o przedwojennej w jej domu się nie mówiło - o tym, skąd rodzina przybyła, w czyich domach zamieszkała. W szkole także nie mogła się tego dowiedzieć, bo edukacja regionalna w zasadzie nie istniała. Dopiero jako dorosła osoba zrozumiała, gdzie mieszka i, jak mówiła, ta świadomość była jej potrzebna, także po to, by lepiej odnaleźć się na tych ziemiach i uznać je za swoje.

A czy współcześnie żywe są jeszcze animozje między potomkami przedwojennych mieszkańców a osób, które przyjechały po wojnie? Pytam o to szczególnie w kontekście przejmowania kościołów ewangelickich przez katolików, bo wiem, że był czas, kiedy te działania wzbudzały sporo emocji w lokalnej społeczności.
- Nie, dziś już nie. Takie napięcia przypadły szczególnie na lata 70-te i 80-te, kiedy do Niemiec wyjechało wielu mieszkańców Mazur, w związku z czym kościoły ewangelickie opustoszały. To były piękne, często ogromne świątynie, które zaczęły świecić pustkami. W tym samym czasie w okolicy brakowało kościołów katolickich, bo w PRL raczej nie dawano pozwolenia na ich budowę. No więc katolicy modlili się po domach, a obok stały kościoły ewangelickie, które popadały w ruinę. Stąd właśnie te przejęcia świątyń, które opisuję w książce, choć nie wiem, czy to reprezentatywne przykłady. Jeden z księży z tzw. bandy czworga, który już nie żyje, opowiadał mi, że rzeczywiście, zdarzały się bezprawne przejęcia, ale gdyby nie one, to wiele świątyń popadłoby w ruinę. Tymczasem w większości udało się je ocalić i dziś służą katolikom.
Dziś na tym terenie słychać jeszcze gwarę warmińską lub mazurską?
- Nie, raczej nie, bo ci, którzy nauczyli się tego języka w domu i używali go na co dzień, już nie żyją. Natomiast wiem, że na Warmii i Mazurach jest coraz więcej osób, których rodziny przybyły po wojnie na te tereny z innych części Polski, ale chcą nauczyć się gwary mazurskiej czy warmińskiej. Organizuje się więc takie kursy, bo szczęśliwie nadal są osoby, które je znają i potrafią ich nauczyć. Jednak te gwary nie są uznawane za oficjalne języki, jak np. śląski czy kaszubski, i w tym sensie są "sztuczne" - czyli nie mówi się w nich "po domach", a służą, być może, odbudowywaniu tożsamości regionalnej.
- Tym bardziej, że dla wielu młodych "Mazur" czy "Warmiak" nie są nazwami kłopotliwymi, jak byłoby to dla historyka czy etnografa; określają nimi ludzi, którzy dziś rodzą się na tych terenach, bez tego kulturowego bagażu wyznawanej religii czy języka, którym się posługują. Dziś liczy się przynależność geograficzna, a więc w jakimś sensie historia zatacza koło i wracamy do pojęcia "małej ojczyzny". Bo wielu ludzi mówi po prostu: "kocham te ziemie, tu jest mój dom, czuję, że jestem stąd". Myślę sobie, że to przejaw takiego "dorastania" do tożsamości regionalnej.

Na koniec chciałam zapytać o słowa profesor Barbary Fatygi, od których wzięła tytuł pani książka - mianowicie "klątwa wiecznego początku", która ma wisieć nad Warmią i Mazurami. Co to za klątwa?
- Profesor Fatyga zauważyła, że w powojennych pamiętnikach osób, które opisywały historie swoich rodzin, często pojawia się zwrot "rodzice moi zaczynali od nowa". Potem, kiedy prowadziła badania na Warmii i Mazurach, uznała, że te słowa w zasadzie dotyczą wszystkich mieszkańców tych terenów: przedwojennych, powojennych, katolików, ewangelików, Niemców, Polaków, Warmiaków, Mazurów, Kresowiaków. Bo wszyscy w pewnym momencie zaczynali od nowa - w czasie, kiedy Kresowiacy układali sobie życie w poniemieckich domach, ich dawni właściciele rozpoczynali nowe życie w Niemczech, na terenach, których przecież nie znali.
- I tak przez pokolenia ciągle i ciągle ktoś zaczyna tu na nowo. I dlatego może nie czuć się swojo na tych ziemiach. Jednak mam nadzieję, że to pojęcie jest już coraz mniej aktualne i współcześni mieszkańcy mają coraz mniejszy problem ze swoją tożsamością, szczególnie ci młodzi, dlatego też coraz łatwiej im się żyje na Warmii i Mazurach. Bo czują, że są u siebie.
